“Instytut” to pierwsza część serii książek dla młodych czytelników, plasującej się w nurcie urban fantasy, autorstwa K.C. Archer z interesującą bohaterką – młodą kobietą, która odkrywa, że ​​ma niezwykłe zdolności psychiczne, a rzucona w wir spisków musi zdecydować, czy wykorzysta je w dobrej czy złej sprawie.


InstytutPierwsza książka serii wprowadza czytelnika do Instytutu Whitfielda, który angażuje, często podstępem, osoby posiadające zdolności paranormalne do udziału w szkoleniach, po odbyciu których zostaną skierowane do pracy w tajnych służbach rządowych.

Theodora Delaney Cannon, krótko mówiąc Teddy, nie jest typową dwudziestoletnią kobietą. Jest zaradna, bystra i bezczelna, a do tego posiada niezwykłe zdolności medium – potrafi czytać ludzi z niesamowitą precyzją, wie kiedy blefują.

Złe decyzje kobiety i zbiegi okoliczności sprawiają, że Teddy trafia do ściśle tajnego instytutu, w którym rozwijane są nietypowe zdolności kursantów, metodami niczym w oddziałach Delta Force: nauczyciele są surowi, zasady brutalne, wszystko owiane tajemnicą. Studenci w trakcie pobytu nauczą się telepatii, telekinezy, umiejętności śledczych i taktyk SWAT, a jeśli przeżyją, będą pracować na najwyższych stanowiskach rządowych, wykorzystując swoje umiejętności do ochrony Ameryki i świata.

W instytucie Teddy zaprzyjaźnia się z buntowniczym Lucasem, który potrafi manipulować ogniem; Jillian, hipsterką, który zna tajniki komunikacji między zwierzętami a ludźmi; i Molly, wybitną hakerką, który potrafi wczuwać się w stan emocjonalny innej osoby. Gdy Teddy czuje, że być może wreszcie znalazła swoje miejsce na ziemi, zaczynają dziać się dziwne rzeczy: dochodzi do włamań, giną studenci…

Teddy angażuje się w niebezpieczną misję, która sprawi, że dziewczyna zacznie kwestionować wszystko – swoich nauczycieli, rodzinę, kolegów, a nawet samą siebie.

K.C. Archer
Instytut
Przekład: Emilia Skowrońska
Wydawnictwo Uroboros
Premiera: 29 stycznia 2020
 
 

Instytut


Teddy obeszła dom swoich rodziców i poszła do dwudrzwiowego garażu w osobnym budynku. I nagle, dziesięć metrów dalej, znalazła się w domu. Grzebiąc kluczem w zamku, przypomniała sobie dzień, w którym tata założył prawdziwe drzwi z prawdziwym zamkiem – tak by czuła się jak prawdziwa dorosła, a nie jak dwudziestoczterolatka mieszkająca w garażu rodziców.
Otworzyła drzwi i weszła do pomieszczenia, w którym wydzielono pokój dzienny i sypialnię. W kącie urządzono niewielki aneks kuchenny. Było tu o wiele przyjemniej niż w niektórych mieszkaniach, które wynajmowała. A czynsz był bardzo przystępny. Rzuciła ulotkę Whitfield na biurko. Dlaczego ta nazwa brzmiała znajomo?
Potrzebowała długiego, zimnego prysznica. A potem naleśników. Gdy była dzieckiem, tata smażył naleśniki co niedzielę. Mama wtedy odsypiała. Tradycję tę podtrzymywali jeszcze wtedy, kiedy Teddy była nastolatką. Ona i tata rozmawiali nad naleśnikami na najważniejsze tematy – piłka nożna, kryminały, rozczarowania i złamane serca, adopcja, epilepsja. Naleśniki sprawiały, że wszystko stawało się lepsze.
Zdjęła kostium i kopnęła go w kąt.
Pod prysznicem rozmyślała o słowach Clinta. Czy gdyby była jasnowidzką, mogłaby przewidzieć swoją porażkę w Stanfordzie? Siergieja? Czy w ogóle udałoby jej się uniknąć całego tego bałaganu? Śniadanie nie pomoże w odpowiedzi na to pytanie. Wyczerpana weszła do łóżka z nadzieją, że rano będzie mieć jakiś plan. I że może jutro wieczorem będzie się śmiała z perspektywy nauki w szkole dla jasnowidzów, którzy mieli walczyć z przestępcami. Będzie się śmiała do czasu, aż odnajdzie ją Siergiej. Nie musiała być jasnowidzką, żeby wiedzieć, że to, co on jej zrobi, będzie złe.
Ostatni ruch.
Wstała, wzięła ulotkę i laptopa i wróciła do łóżka. Położyła komputer na kolanach i w oknie wyszukiwarki wpisała „Instytut Whitfielda”. Wynik wyskoczył natychmiast. Dużo zdjęć budynku z zewnątrz, studenci siedzący w salach. Same zdjęcia stockowe. Na żadnym z nich nie dało się zobaczyć twarzy studentów ani wykładowców – wszyscy zawsze stali lub siedzieli tyłem. Mogłoby się zdawać, że strona internetowa to makieta, której szczegóły miały zostać dopiero uzupełnione.
Następnie poszukała Clinta. To okazało się bardziej interesujące. Najwyraźniej Clint Corbett nie był zwyczajnym gliną. Był Dobrym Gliną. W każdym kolejnym artykule pojawiały się kolejne dyplomy i odznaczenia za rozwiązywanie spraw, które wydawały się nie do rozwiązania. Instytut Whitfielda nie został wymieniony z nazwy.
Zaciekawiona, zaczęła szukać dalej i znalazła na YouTubie film z 1982 roku. Najwyraźniej Clint grał w futbol drużynie USC. Nic dziwnego, zważywszy na jego budowę. Zaczęła oglądać: „Corbett przeskakuje linię i przechwytuje podanie!”, krzyczał komentator. „Trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć. Przyłożenie, USC! Corbett znowu to robi! Jakby potrafił czytać w myślach rozgrywającego! Nie wiem, jak on to robi!”.
Teddy się uśmiechnęła.
– Jest jasnowidzem, głupcze.
Sprawdziła również bilet lotniczy. W obie strony, wylot z San Francisco o siódmej rano, z nieokreśloną datą powrotu.
Odłożyła laptopa. Podciągnęła nogi i oplotła je rękami. Oparła brodę na kolanach. Jeszcze kilka minut wcześniej była wyczerpana, teraz jednak nie zdołałaby zasnąć. Z każdą sekundą pomysł zaczęcia wszystkiego od nowa w San Francisco stawał się coraz bardziej kuszący. Kilkoro przyjaciół z liceum, których zostawiła w Las Vegas, było zajętych dorosłością – chodzeniem na brunche, wychowywaniem dzieci, kupowaniem ekonomicznych samochodów, byciem normalnym z normalną pracą, partnerami i rodzinami. A to sprawiało, że stawała się jeszcze większym wyrzutkiem niż w szkole średniej.
Na stoliku nocnym leżały jej leki. Spojrzała na nie, ale nie otworzyła buteleczki. A co, jeśli Clint miał rację? Jeśli wcale nie miała epilepsji, tylko była przestymulowana? Bo – i to było przerażające – dokładnie opisał wszystkie jej objawy. Nie mówił o nieprawidłowym działaniu neuronów, lecz o przeładowaniu zmysłów.
Jasnowidzka.
Chociaż leki okropnie ją otępiały, jakaś część jej cały czas się przeciwko temu buntowała. Przeciwko wszystkiemu. Nie potrafiłaby prowadzić takiego życia jak jej przyjaciele. W głębi duszy wiedziała, że nigdy nie byłaby szczęśliwa. Może to dlatego mimowolnie sabotowała każdą próbę normalizacji. Wydalono ją ze Stanfordu. Rzucała kolejnych pracodawców. Nie dawała sobie rady w związkach. Narobiła szaleńczych długów przez hazard. Tonęła coraz głębiej i głębiej. Spojrzała na śmieszny kostium leżący w kącie i zadrżała. Jeśli do tej pory się nie nienawidziła, to teraz właśnie to zrobiła. Znienawidziła samą siebie. Okradzenie rodziców sprawia, że człowiek ma o sobie jak najgorsze zdanie.
Instytut Whitfielda oferował jej przynajmniej możliwość zmiany życia. Znając jej szczęście, nic z tego nie wyjdzie, ale lepsze to niż nic. Coś musiało się zmienić – i jeśli miała być ze sobą szczera, wiedziała, że to coś to ona. Przypomniała sobie słowa Clinta: „Teddy, świat potrzebuje ludzi takich jak my”.
Zobaczyła, jak w domu obok zapala się światło, i zaczęła się zastanawiać, czy tata się obudził. Gdy ostatnio wracała do domu, widziała, jak się kręci, naprawia zepsutą lampę czy przegląda jakąś książkę o historii Ameryki. Teddy wiedziała, jak łatwo byłoby do niego podejść, zagadać, zrobić ciasto na naleśniki. Trudniej byłoby mu opowiedzieć o długach, o Siergieju, o Clincie i szkole w Kalifornii. Tata wysłuchałby jej ze swoją zwykłą, wyważoną troską, a potem rozpocząłby przemówienie z serii „Rozczarowałaś mnie”. Powiedziałby jej, że ma zrobić to, co uważa za stosowne. Ale gdyby mu o tym wszystkim opowiedziała, musiałaby również wyjawić, że go okradła. A na to nie była gotowa.
Musiała zasnąć, bo nagle się obudziła, oszołomiona i zdezorientowana. Pozostały z nią resztki znajomego snu; snu, w którym młoda kobieta stała przed żółtym domem, właściwie to chatą, i wabiła ją, by weszła do środka. W powietrzu unosiły się dźwięki cichej kołysanki. Teddy przewróciła się na drugi bok. Zegar przy łóżku pokazywał wpół do szóstej. Pokręciła gwałtownie głową, by pozbyć się resztek snu, i wstała. Gdy zasypiała, jeszcze nie wiedziała, co zrobić z propozycją Clinta. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że to rzeczywiście była jej ostatnia szansa. Powinna tam polecieć. Do Whitfield.
Wyjęła telefon i wezwała taksówkę. Wrzuciła kosmetyki do torebki, spakowała ciuchy do walizki. Zatrzymała się tylko na chwilę, gdy wyrzucała do śmieci kostium i wypełnienie. Wreszcie położyła na stole w kuchni oficjalne pismo świadczące o przyjęciu do Whitfield (zaadresowane osobiście do Theodory Cannon – co było zapewne sprawką Clinta) i odręcznie napisany liścik. W piśmie nie wspomniano nic o jasnowidztwie, Teddy doszła więc do wniosku, że pokazując je rodzicom, nie łamie żadnych zasad.

Kochani,
nie chciałam zapeszać, ale zobaczcie, udało się – spróbuję w szkole jeszcze raz. Wyjeżdżam tam dziś rano. Zadzwonię, kiedy tylko będę mogła.

Taksówkarz na zewnątrz krótko zatrąbił. Zatrzymała się, przypomniawszy sobie słowa Clinta, który powiedział, że świat potrzebuje ludzi takich jak on. Poprawiła się w myślach: jak my. Aż do tej pory uważała siebie za osobę, która potrzebuje innych, a nie za kogoś, kogo inni potrzebowali. Jednak przez krótką chwilę pozwoliła sobie myśleć inaczej. Wiedziała, że nie jest Wonder Woman, Supermanką ani nikim takim, może jednak nauczy się robić coś ważnego. Przeczytała swój liścik i szybko dopisała: Gdy wrócę do domu, będziecie ze mnie dumni.

***

Teddy unikała grupek turystów, którzy wypełniali tętniące życiem molo w San Francisco. Ignorując sklepy z ozdobnymi trolejbusami, kule z płatkami śniegu nad Golden Gate i koszulki z napisem, że ich właściciel właśnie uciekł z Alcatraz, ruszyła zygzakiem do najbliższej kawiarni. Przespała się trochę w samolocie, ale lot trwał dość krótko. Ledwo zamknęła oczy, a już lądowali na SFO.
Zamówiła potrójną mokkę w nadziei, że kombinacja kofeiny i cukru ożywi jej mózg i zmniejszy ból głowy. Nie było jeszcze tak źle, odczuwała tylko tępy ból za prawym okiem – było to normalne przypomnienie ze strony jej organizmu, że od dwudziestu czterech godzin nie brała leków. Tyle że tym razem celowo o nich zapomniała. I to wszystko na podstawie wysoce niemedycznej diagnozy gliniarza, który nawet jej nie znał. Teddy, nie jesteś epileptyczką. Jesteś jasnowidzką.
Dotknęła małej buteleczki z lekami, schowanej w wewnętrznej kieszeni kurtki, tak na wszelki wypadek. Bez leków i w swoich ubraniach czuła się bardziej sobą – miała kilka kolczyków w uszach, legginsy, wojskowe buty i skórzaną kurtkę.
Usłyszała klakson jakiejś łodzi, ostatnie wezwanie skierowane do tych, którzy chcieli wsiąść na prom na Angel Island. Wczoraj wieczorem – a może już dziś o poranku? – gdy Clint powiedział jej, że szkoła znajduje się w San Francisco, założyła, że miał na myśli miasto, a nie jakąś wysepkę przypominającą małą kropkę na mapie północnej Kalifornii. Jednak do biletu na samolot przypięty był bilet na prom, czyli wszystko się zgadzało.
Nałożyła wieczko na kubek z kawą i pobiegła pomostem numer czterdzieści jeden do miejsca, w którym czekał już prom. No dobrze, „pobiegła” to może za duże słowo, zważywszy, że ciągnęła za sobą walizkę, na ramieniu miała torbę, a w dłoni trzymała parującą kawę. Do tego musiała jeszcze cały czas omijać turystów. Wsiadła na pokład jako ostatnia. Po chwili załoga złożyła pomost. Odbili od brzegu.
Rzuciła wszystko na podłogę przy relingu. Gdy silniki łodzi zaczęły mruczeć, patrzyła na znikającą w oddali panoramę miasta. Nie była w San Francisco od czasu swego katastrofalnego pobytu w Stanfordzie.
– Ładnie, prawda?
Teddy odwróciła się i zobaczyła obok bardzo niską dwudziestolatkę. Teddy od razu przyszło na myśl, że ta dziewczyna być może spędziła więcej czasu na czytaniu pod kołdrą Władcy Pierścieni niż na spacerowaniu w słońcu. Pod jej oczami widniały ciemne półkola.
– Jeszcze nigdy nie patrzyłam na San Francisco z tej perspektywy – odparła Teddy, spoglądając na horyzont.
– Ty też jedziesz do Whitfield? – spytała dziewczyna.
Teddy odwróciła się do niej i od razu zaczęła się zastanawiać, czy nieznajoma również jest jasnowidzką. Jej towarzyszka uśmiechnęła się i kiwnęła głową w stronę bagażu Teddy.
– Łatwo odgadnąć, kto zostaje na kilka miesięcy, a kto przyjeżdża na jednodniową wycieczkę – powiedziała i wskazała na bagaże u swoich stóp i obok innych pasażerów. – A tak przy okazji, jestem Molly Quinn.
Teddy rozejrzała się po pokładzie i doszła do wniosku, że Molly ma rację. Większość otaczających je ludzi była turystami. Pary i rodziny miały ze sobą plecaki, rowery i butelki z wodą – były przygotowane na godzinną lub dwugodzinną wycieczkę po wyspie. Tylko kilka osób miało ze sobą większy bagaż wskazujący na to, że są studentami.
– Jestem Teddy.
Teddy zupełnie inaczej wyobrażała sobie typową studentkę Whitfield. Spodziewała się (no dobrze, obawiała się) grupy dzieciaków w pelerynach, z wysypującymi się z kieszeni kartami do tarota i kryształowymi kulami w dłoniach. Ale Molly, poza tym, że była bardzo blada, wyglądała całkiem normalnie.
– Co sprawiło, że zdecydowałaś się przyjechać do Whitfield? – spytała Teddy.
Molly odwróciła wzrok i zaczęła wpatrywać się w spieniony kilwater promu.
– Nie za bardzo miałam wybór. Albo to, albo więzienie. Okazuje się, że stanowię zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego.
Teddy zaczęła się śmiać, ale uśmiech zamarł jej na ustach, gdy zrozumiała, że to wcale nie był żart.
– Ty? Naprawdę? – Teddy pomyślała, że dziewczyna wygląda na równie niebezpieczną jak mysz.
– No cóż, włamałam się do głównego komputera CIA.
Teddy przyjrzała się jej jeszcze raz. Molly Quinn nie wyglądała na hakerkę. Pewnie blefowała. Teddy przygotowała się na nadejście znajomego uczucia, ale to nie nastąpiło. A potem przypomniała sobie słowa Clinta, że innych jasnowidzów będzie jej trudniej wyczuć. I wtedy stało się coś dziwnego – przed jej oczami pojawił się obraz przypominający krótkie ujęcie z filmu: Molly skulona przed ekranem komputera. Obraz ten zniknął równie szybko, jak się pojawił. Czyżby na chwilę znalazła się w głowie Molly? Chciała tam wrócić i zobaczyć to znowu – czy to było wspomnienie? Oszołomiona spróbowała dowiedzieć się więcej.
– Chciałam się wykazać. – Molly wzruszyła ramionami.
Teddy doszła do wniosku, że nawet mysz mogła przegryźć odpowiednie kable, by zniszczyć system.
Nowa znajoma uważnie się jej przyjrzała.
– Niech no zgadnę. Psychometrka?
Teddy nie miała pojęcia, kim jest psychometrka.
Molly mówiła dalej:
– Ja jestem empatką. Wiesz, kto to jest?
Teddy pokręciła głową.
– To ktoś, kto potrafi dostroić się do emocji innych, ale na takim bardzo wysokim poziomie. Czuję, dosłownie, wszystko, co czuje ktoś inny: ból, smutek, radość, znudzenie. Teraz wyczuwam, że jesteś podekscytowana, ale i sfrustrowana, bo nie ogarniasz wszystkich informacji, jakie dostałaś. Nie martw się. Po przybyciu tutaj większość studentów nie ma pojęcia o byciu medium.
Teddy nie podobało się to, że Molly tak łatwo ją rozgryzła. Nie była przyzwyczajona do rozmawiania o swoich uczuciach z kimkolwiek poza tatą, a nawet wtedy na stole musiały stać naleśniki. Uśmiechnęła się więc tylko i zmieniła temat.
– A w jaki sposób bycie empatką pomogło ci włamać się do komputera?
– Nie pomogło. Mam dyplom z informatyki, więc się na tym znam – odparła Molly. – To oczywiście pomaga. Ale ci koderzy z wyższego szczebla, ci goście pracujący dla CIA … – Przerwała i pokręciła głową. – Są tacy dumni z tych swoich podstępnych fragmentów kodu, tak zwanych firewalli nie do przejścia. Stają się tak zarozumiali, że to jest aż niedorzeczne. To tak, jakby zostawili odciski palców, dzięki którym ja wchodzę do środka.
Gdy Molly mówiła, Teddy spróbowała ponownie przywołać obraz. Ale tym razem nic się nie stało. Te połączenia, które jeszcze przed chwilą istniały, zniknęły. Nie bez powodu jasnowidze chodzą do szkoły.
– I w jaki sposób cię złapano? – spytała.
– No cóż, ja też stałam się zarozumiała. Zostawiłam liścik. Taki, wiesz, mówiący: „Ej, skoro mnie się udało, to kto jeszcze może to przeczytać?”. Namierzyli mnie i włamali się do mojego komputera. A potem pojawili się ci goście z Whitfield.
Teddy przyszło do głowy, że może ona i Molly są do siebie bardziej podobne, niż myślała. Czy wszyscy studenci Whitfield wpadali w tarapaty, zanim trafili do szkoły? Zastanawiała się, czy Whitfield to jakaś akademia dla niesfornych millenialsów o paranormalnych zdolnościach. Nie na to się pisała.
Molly zrobiła identyczną minę jak ona. Potem nagle na jej twarzy ponownie pojawił się uśmiech, łagodny, ale pełen napięcia.
– Nie martw się – powiedziała dziewczyna. – Whitfield to naprawdę niesamowite miejsce. Gdyby takie nie było, to bym tu nie wróciła.
Wróciła?
– Byłam tutaj w zeszłym roku przez jeden semestr, ale potem wzięłam urlop ze względu na sprawy osobiste. Na szczęście dostałam jeszcze jedną szansę.
Obie oparły się o poręcz i zaczęły patrzeć na niewielką wyspę porośniętą skarłowaciałymi sosnami i otoczoną stromymi klifami.
– To dom – dodała Molly.
Prom uderzył o pomost. Pasażerowie ruszyli w stronę trapu i zaczęli przygotowywać się do zejścia na brzeg. Teddy z zaskoczeniem odkryła port na tyle duży, że mieścił prom i kilka prywatnych łodzi. W nielicznych sklepach można było kupić bidony, apteczki pierwszej pomocy, kremy z filtrem przeciwsłonecznym, czapki, koszulki oraz wynająć rower, skuter czy kajak. W punkcie informacyjnym kierowano ludzi w stronę szlaków i kempingów. Teddy dostrzegła bar z widokiem na zatokę. Spodobał jej się fakt, że na tej wyspie jest gdzie się upić margaritą.
– To nasz pojazd – powiedziała Molly, wskazując nieoznakowany trolejbus.
Teddy wzięła swoje bagaże. Ruszyła za Molly w stronę wagonu, a potem zamarła. Przed posągową kobietą trzymającą małego czarnego psa zebrała się grupa ludzi. Kobieta była piękna, ale wszystko miała wielkie: fryzurę, piersi, tyłek, uda. Jej grzywka wyglądała jak gigantyczny abażur. Kobieta wrzeszczała.
– Wilson mówi, że tania karma dla psów, na którą go przestawiłeś, wywołuje u niego gazy! Powinien spożywać tylko pokarmy organiczne. I dorzuć probiotyk. Tobie też by się przydał. – Grzywka się zakołysała, gdy kobieta wskazała na mężczyznę. Teddy zgadła, że to właściciel zwierzęcia. – Chce też wrócić do psiego parku! – krzyczała dalej kobieta.
– C… co? – spytał mężczyzna. – Nie, nie wróci tam. Gdy zabrałem go tam po raz ostatni, pogryzł się z…
– To nie była jego wina! Mówi, że ten drugi pies to kompletny dupek. – Postawiła psa na ziemi.
Miała blond włosy sięgające do pasa i falujące, jakby dla podkreślenia każdego słowa. W połączeniu z grzywką i bransoletkami sprawiło to, że Teddy zaczęła się zastanawiać, czy kobieta nie pomyliła drogi. A potem nagle zachciało jej się śmiać. Czy ta kobieta rzeczywiście rozmawiała z psami? Właściciel zwierzęcia nie wyglądał jednak na rozbawionego. Pociągnął psa w przeciwnym kierunku, gdy zwierzak rzucił się w stronę stada mew.
Kobieta ściągnęła brwi i krzyknęła:
– Wilson, przestań kierować się wyobraźnią! Te ptaki nic ci nie zrobiły! – Mewy wzbiły się w powietrze. – Bardzo proszę – powiedziała, gdy odfrunęły.
Potem zwróciła się do Teddy i przedstawiła jako Jillian Blustein.
– Czyżbyś była współczesną doktor Dolittle? – spytała Teddy, gdy już podała swoje nazwisko.
– No cóż, interesuję się również chiromancją – odparła Jillian, złapała Teddy za rękę i odwróciła ją wnętrzem do góry. – Masz silną linię życia. Albo to ta druga. Nigdy ich nie odróżniam. – Westchnęła pogodnie, jakby nie miało to większego znaczenia. – Ale tak, jestem medium zwierzęcym.
Tym razem Teddy nie umiała powstrzymać śmiechu.
– Przepraszam – powiedziała po chwili. – Pewnie często to słyszysz.
Jillian machnęła ręką.
– Przyzwyczaiłam się. Od samego początku ludzie dziwnie na mnie patrzyli. – Wyrzuciła ręce w powietrze, a frędzle na jej kurtce zafalowały. – Ja. Próbująca wmieszać się w tłum. Wyobrażasz sobie, jaki to był koszmar?
– Mnie też nigdy się to nie udało – przyznała Teddy.
– Idziesz na piechotę czy jedziesz? – spytała Jillian.
– Co?
– Do Whitfield. To niecały kilometr stąd.
– Wygląda na to, że już wiesz, jak się tu poruszać.
Jillian wzruszyła ramionami.
– Przyjechałam kilka godzin temu. To miła trasa spacerowa. Chodź, pokażę ci.

 
Wesprzyj nas