“Cieplarnia” Briana Aldissa to ponura, lecz hipnotyzująca wizja przyszłości naszej planety – jedna z najlepszych w całej fantastyce.


CieplarniaZiemię, tkwiącą nieruchomo pod palącym światłem umierającego powoli Słońca, pokrywa nieprzebyta dżungla rozrośniętego do planetarnych rozmiarów figowca.

Bezlitosną walkę z bogactwem agresywnych, zmutowanych roślinnych form życia przeżyły tylko nieliczne zwierzęta i zdegenerowany, coraz rzadziej występujący człowiek. Czy związek z myślącym grzybem pozwoli mu przetrwać?

***

Magiczna, niepokojąca z misternym obrazem piekielnego, pogrążonego w oparach lasu i jego fantastycznych mieszkańców. To owoc niezwykle twórczej wyobraźni.
Kingsley Amis

Ojciec chrzestny brytyjskiej literatury science fiction.
„The Sunday Times”

Brian W. Aldiss (1925-2017) to znakomity pisarz SF, autor blisko 80 książek i ponad 300 opowiadań. W latach 1943 – 1947 służył w armii brytyjskiej na Dalekim Wschodzie. Po powrocie do kraju pracował jako księgarz w Oksfordzie. Był też redaktorem literackim „Oxford Mail”, pisał recenzje filmowe i poezję, wydawał antologie. Sławę przyniosła mu pierwsza powieść SF, Non stop, natychmiast zaliczona do klasyki gatunku, a ugruntowały ją Cieplarnia i trylogia o Helikonii. Otrzymał nagrody Hugo, Nebula, Nagrodę Locusa i Nagrodę im. Campbella, a za zasługi dla literatury – Order Imperium Brytyjskiego

Brian Aldiss
Cieplarnia
Przekład: Marek Marszał
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 22 października 2019
 
 

Cieplarnia


CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I

Wszystko rosło, posłuszne niezbywalnemu prawu, rozpychając się i wyrodniejąc w swym pędzie do wzrostu. Temperatura, światło, wilgotność – te nie zmieniały się, pozostawały takie same od… nikt nie wiedział, od jak dawna. Nikogo już nie obchodziły doniosłe pytania zaczynające się od „Jak długo…?” lub „Dlaczego…?” Tutaj nie było już miejsca dla rozumu. Tu było miejsce dla wzrastania, dla roślin. Jak w cieplarni.
Kilkoro dzieci wyszło w zielone światło, aby się pobawić. Pobiegły konarem, bacznie wypatrując wrogów i nawołując się ściszonymi głosami. Szybko rosnący jagodobij przemykał ukosem do góry, kiście jego lepkich owoców połyskiwały szkarłatem. Widać było, że jest zaaferowany wysiewem i dzieciom nic nie grozi z jego strony. Minęły go pędem. Z pory ich snu skorzystał parzyperz, wyrastając za skrajem terytorium grupy. Drgnął, gdy się przybliżyły.
– Zabić go – powiedziała krótko Toy. Była naczelnym dzieckiem grupy. Skończyła dziesięć lat, przeżyła dziesięć owocowań figowego drzewa. Słuchali jej wszyscy, nawet Gren.
Dobyli pałek, które każde dziecko nosiło wzorem dorosłych, i rzucili się na parzyperz. Darli go i siekli. Ogarnęło ich podniecenie, gdy tłukli roślinę, miażdżąc jej jadowite wypustki.
 
 
W tym podnieceniu upadła Klat. Pięcioletnia zaledwie, najmłodsza z dzieci grupy. Jej dłonie dostały się w jadowitą masę. Wrzasnąwszy przeraźliwie, przewróciła się na bok. Pozostałe dzieci również podniosły krzyk, ale nie zapuściły się w parzyperz na ratunek. Mała Klat krzyknęła ponownie, usiłując wydostać się z matni. Jeszcze zacisnęła kurczowo palce na szorstkiej korze – i po chwili leciała w dół. Dzieci widziały, jak spada na wielki liść rozpostarty parę długości pod nimi; uczepiła się go i tak pozostała, drżąc na rozhuśtanej zieleni. Spojrzała na nich żałośnie, lękając się zawołać.
– Sprowadź Lily-yo – poleciła Toy Grenowi.
Gren pognał z powrotem. Z powietrza spadła na niego osica, obwieszczając wściekłość tubalnym brzęczeniem. Odrzucił ją ciosem dłoni, nie zwalniając. Rzadki okaz dziecka mężczyzny, lat dziewięć, już bardzo śmiały, rączy i dumny. Szybko dotarł do chaty Prowodyrki.
Osiemnaście domów-orzechów wisiało uczepionych spodu gałęzi. Orzechy wydrążono i przytwierdzono do konara spoiwem pędzonym z krzewu acetonowego. Zamieszkiwało je osiemnastu członków grupy, po jednym na orzech: Prowodyrka, jej pięć kobiet, ich mężczyzna i jedenaścioro pozostałych przy życiu dzieci.
Na krzyk Grena Lily-yo wspięła się po lianie i stanęła przy nim.
– Klat spadła! – zawołał Gren i popędził z powrotem.
Zanim Lily-yo go wyprzedziła, raptownie zastukała pałką w konar. Jej sygnał wywołał pozostałą szóstkę dorosłych – kobiety: Flor, Daphe, Hy, Ivin i Jury oraz Harisa, mężczyznę. Wyskoczyli z bronią w ręku, gotowi do ataku lub ucieczki. Lily-yo wydała w biegu wysoki, przenikliwy gwizd. Z gęstego listowia natychmiast wypadł głuszek, podlatując do jej ramienia. Mechata, wirująca parasolka, której rozpostarte pręty utrzymywały kierunek lotu, dostosowała swoją prędkość do jej biegu.
Dzieci i dorośli obstąpili Lily-yo, gdy spoglądała na Klat wciąż rozpłaszczoną na liściu pod nimi.
– Leż spokojnie, Klat! Nie ruszaj się! – zawołała Lily-yo. – Przyjdę do ciebie.
Pomimo trwogi i bólu Klat usłuchała, z nadzieją wznosząc wzrok w kierunku, z którego nadchodziła pomoc.
Lily-yo dosiadła okrakiem sierpowatej podstawy głuszka i zagwizdała cichutko. Z całej grupy ona tylko posiadła w pełni sztukę ujeżdżania głuszków. Były to półwrażliwe na bodźce owoce suchoświstu. Końce puchatych prętów kryły nasiona tak osobliwie ukształtowane, że lekki powiew wiatru szeptał w nie jak do ucha; zamienione w słuch wyczekiwały najmniejszego podmuchu, by go wykorzystać do rozsiania. Po wielu latach prób ludzie nauczyli się wysługiwać tymi prymitywnymi uszami do własnych celów, jak to właśnie zrobiła Lily-yo.
Głuszek zniósł ją w dół, na ratunek bezradnemu dziecku. Klat leżała na plecach i modląc się w duchu, śledziła ich przybycie. Wciąż spoglądała w górę, gdy przez liść ze wszystkich stron wystrzeliły zielone zęby.
– Skacz, Klat! – krzyknęła Lily-yo.
Dziewczynka zdążyła się jeszcze podnieść na kolana. Roślinni drapieżcy nie są tak szybcy jak ludzie. A potem zielone zęby zatrzasnęły się na jej talii. Wyczuwszy obecność ofiary przez pojedynczą warstwę zieleni, gębokłap wyszedł na pozycję pod liściem. Przypominał nieco ramę – tylko para zrogowaciałych, kwadratowych szczęk na zawiasach, z licznymi długimi zębami. Z narożnika ramy, na podobieństwo szyi, wyrastał pal, krzepki i grubszy od człowieka. Teraz gębokłap tę szyję zginał, zabierając Klat na dół, do swojej właściwej paszczy przebywającej z resztą rośliny jeszcze niżej, na niewidzialnym dnie lasu, pośród ciemności i rozkładu.
Gwizdem Lily-yo skierowała swego głuszka z powrotem na górę, na rodzinny konar. Nic już nie dało się zrobić dla Klat. Tak już było.
Grupa rozpraszała się. Stojąca gromadka kusiła niezliczone leśne licha. Poza tym śmierć Klat nie była pierwszą, jaką oglądali. Grupa Lily-yo składała się kiedyś z siedmiu podwładnych kobiet i dwóch mężczyzn. Dwie kobiety i jednego mężczyznę zabrała zieleń. Te osiem kobiet zrodziło grupie dwadzieścioro dwoje dzieci, w tym pięcioro dzieci mężczyzn. Śmierć często zabierała dzieci, zawsze tak było. Teraz, po odejściu Klat, zieleń zabrała już ponad połowę dzieci. Lily-yo zdawała sobie sprawę, że jest to szokująco wysoka śmiertelność, i jako przywódca obwiniała siebie. Choćby nie wiadomo ile niebezpieczeństw czyhało w gałęziach, znali je wszystkie i potrafili się bronić. Winiła siebie tym bardziej, że w pozostałym przy życiu potomstwie uchowała się tylko trójka dzieci mężczyzn: Gren, Poas i Veggy. Z nich, jak niejasno przeczuwała, Gren zrodzony był do kłopotów.
Lily-yo wracała z zielonego blasku. Nasłuchując hasła do wysiewu, głuszek niepostrzeżenie odpłynął wezwany milczącym nakazem lasu. Nigdy świat nie był tak przepełniony. Puste miejsca nie istniały. Zdarzało się, że głuszki szybowały nad dżunglą przez całe stulecia w oczekiwaniu na lądowanie, jak symbole osamotnienia świata roślin.
Zatrzymawszy się nad jednym z orzechów, Lily-yo zjechała po lianie do jego wnętrza. To była chatka Klat. Prowodyrka z ledwością przecisnęła się do środka, tak małe było wejście.
Ludzie budowali jak najmniejsze drzwi – powiększali je, w miarę jak rośli – by zapobiec wizytom nieproszonych gości. W chatce Klat panował wzorowy porządek. W miękkim miąższu wnętrza zostało wycięte łóżko; tutaj sypiała pięcioletnia dziewczynka, gdy ogarnęła ją senność pośród niezmiennej zieloności lasu. Na łóżku leżała dusza Klat. Lily-yo zatknęła ją za pas. Wciągnęła się na lianę i ująwszy nóż, cięła w miejscu, gdzie usunięto korę drzewa i orzech łączył się z żywym drewnem. Po kilku ciosach spoiwo puściło. Chatka Klat zawisła na moment, po czym poleciała na dół. Gdy zniknęła w ogromnych, mięsistych liściach, nastąpiło wśród nich poruszenie. Coś walczyło o przywilej pożarcia wielkiego kęsa.
Lily-yo wdrapała się z powrotem na konar. Na chwilę przystanęła dla złapania oddechu. Szybciej niż kiedyś dostawała zadyszki. W zbyt wielu polowaniach brała udział, za dużo urodziła dzieci, stoczyła zbyt wiele walk. Z rzadką i przelotną zadumą nad sobą spojrzała na swe gołe, zielone piersi. Były mniej pełne niż wtedy, gdy po raz pierwszy dopuściła do siebie mężczyznę Harisa, zwisały niżej. Kształt miały nie tak piękny. Instynktownie wiedziała, że minęła jej młodość. Instynktownie wiedziała, że nadszedł czas, by Odejść Wyżej.
Grupa oczekiwała jej przy Zagłębieniu. Pobiegła do nich, pozornie żywa jak zawsze, ale serce ciążyło jej kamieniem. Zagłębienie w złączeniu konara z pniem przypominało odwróconą do góry pachę. Tam gromadziły się ich zapasy wody. Grupa obserwowała wchodzącą po pniu kolumnę mocarmitów. Jeden z mocarmitów kilkakrotnie pozdrowił bezgłośnie ludzi. Pomachali mu w odpowiedzi. Jeżeli w ogóle mieli sojuszników, były nimi mocarmity. Tylko pięć wielkich rodzin przetrwało wśród rozpasanego zielonego żywiołu: osice, pszczelce, mrówce i mocarmity, które tworzyły społeczeństwa owadzie, potężne i niezniszczalne, a piątą stanowił człowiek, łatwo i nędznie ginący, niezorganizowany tak jak owady, lecz niewymarły, ostatni przedstawiciel zwierząt w całym wszechzwycięskim świecie roślin.
 
 
Lily-yo podeszła do grupy. Ona również wodziła spojrzeniem za kolumną mocarmitów, dopóki nie znikły w pokładach zieleni. Mogły żyć na dowolnym poziomie wielkiego lasu, w Wierzchołkach czy na Dnie. Pierwsze i ostatnie z owadów; dopóki cokolwiek będzie żyło, mocarmity i osice nie zginą. Lily-yo spuściła wzrok i przywołała grupę. Wydobywszy duszę Klat, na oczach wszystkich wzniosła ją nad głowę, by dobrze widzieli.
– Zieleń zabrała Klat – powiedziała. – Jej dusza musi powędrować do Wierzchołków, jak nakazuje obyczaj. Flor i ja zabierzemy ją tam natychmiast, abyśmy mogły podążyć za mocarmitami. Daphe, Hy, Ivin, Jury, wy strzeżcie dobrze mężczyzny Harisa i dzieci do naszego powrotu.
Kobiety skinęły z powagą głowami. Następnie, podchodząc kolejno, dotykały duszy Klat, topornie wyciętej z drewna figurki kobiecej. Gdy rodziło się dziecko, do obowiązków ojca należało wyrzeźbienie mu duszy, bo kiedy kogoś zabrała w lesie zieleń, prawie nigdy nie pozostawała choćby kosteczka do pogrzebania. Dusza miała przetrwać do pogrzebu w Wierzchołkach.
Podczas ceremonii dotykania duszy Gren czmychnął i zuchwale odłączył się od grupy. Prawie równy wiekiem Toy, dorównywał jej też siłą i rzutkością. Nie tylko był wytrzymały w biegu. Potrafił się także wspinać. I pływać. Co więcej, miał własną wolę. Nie bacząc na krzyk swego przyjaciela Veggy’ego, popędził do Zagłębienia i skoczył do wody. Otworzywszy oczy pod powierzchnią, ujrzał zamglony świat. Jakieś zielsko podobne do liści koniczyny wyrosło przed nim, tylko czekając, by zahaczyć o jego nogi. Gren odgarnął je błyskawicznym ruchem dłoni, nurkując głębiej. Wtedy spostrzegł pompiaka, zanim ten go zauważył.
Pompiak był wodną, na poły pasożytniczą rośliną. Przebywał w zagłębieniach, skąd zapuszczał swoje uzębione jak piła ssawki pod korę drzewa, szukając soków. Ale i jego górna część, prymitywna, kształtem przypominająca język, potrafiła polować. Rozwinęła się teraz i okręciła wokół lewego ramienia Grena, zwierając natychmiast włókna dla wzmocnienia chwytu. Gren był na to przygotowany. Jednym cięciem noża rozszczepił pompiaka na dwoje; dolna część pozostała, miotając się za nim bezsilnie, gdy odpływał. Zanim wypłynął na powierzchnię, znalazła się przy nim Daphe, wytrawna łowczyni, z nożem gotowym do jego obrony i zagniewaną twarzą; spomiędzy jej rozwartych zębów wysypywały się srebrzyste jak rybia łuska bąbelki. Przecinając powierzchnię wody, posłał jej uśmiech, po czym wylazł na suchy brzeg. Otrząsnął się nonszalancko, nie zwracając uwagi na wychodzącą opodal kobietę.
– Nie biegamy, nie pływamy, nie wspinamy się w pojedynkę! – zawołała Daphe, przypominając jedno z praw. – Gren, czy ty nie wiesz, co to strach?! Masz zamiast głowy pustą łupinę łuskacza!
Wszystkie kobiety były zagniewane, lecz żadna nie ośmieliła się tknąć Grena. Był dzieckiem mężczyzną. Był tabu. Miał magiczną moc rzeźbienia duszy i płodzenia dzieci, a raczej ją posiądzie, gdy dorośnie, co miało nastąpić już niedługo.
– Jestem Gren, dziecko mężczyzna! – Chełpliwie walił się w pierś. Szukał aprobaty w oczach Harisa. Ale Haris odwrócił wzrok. Teraz, gdy Gren był taki duży, nie chwalił go tak jak dawniej, chociaż chłopiec sprawiał się dzielniej niż wtedy. Lekko zawiedziony, Gren skakał wokoło, wywijając skrawkiem pompiaka wciąż owiniętym wokół jego lewego ramienia. Pokrzykiwał, popisując się przed kobietami, by okazać, jak mało go obchodzą.
– Jesteś jeszcze dzieckiem – zasyczała o rok starsza Toy.
Gren zamilkł. Przyjdzie czas, że pokaże im wszystkim, że jest kimś.
Lily-yo nachmurzyła się.
– Dzieci wyrosły, wymykają się spod kontroli. Gdy wrócimy z Flor z Wierzchołków po pogrzebie duszy Klat, rozbijemy grupę. Nadszedł czas, by się rozdzielić. Uważajcie na siebie! – Z pożegnalnym gestem obróciła się na pięcie, a Flor ruszyła za nią.
Grupa przycichła, śledząc odejście przywódczyni. Wszyscy wiedzieli, że muszą się rozstać, nikomu nie chciało się nad tym zastanawiać. Czasy beztroski i bezpieczeństwa przeminą – tak im się przynajmniej wydawało – na zawsze. Dzieci wkroczą w okres samodzielnych doświadczeń, zdane na siebie, nim dołączą do innych grup. Dorośli rozpoczynali starość, Odchodzili Wyżej w nieznane, na niedolę i śmierć.

 
Wesprzyj nas