Urocze, niesforne i bardzo inteligentne. Matt Whyman z pomocą profesora weterynarii Michaela Mendla i hodowczyni Wendy Scudamore odsłania tajemnice rozwoju, zachowań i struktury społecznej wyjątkowych zwierząt, którymi są świnie.


Zaskakujący geniusz świńCo byście zrobili, gdyby dwie miniświnki, które miały dzielić z kurami niewielkie podwórko, wyrosły na dwie inteligentne i psotne maxibestie?

Przed takim problemem staje Matt Whyman, który dzielnie stawia czoło Butchowi i Roxi, chociaż wcale nie jest to łatwe.

Świnki są inteligentne i pomysłowe, co często wykorzystują, aby rozrabiać. Jeśli nie uciekają, by dewastować okoliczny rezerwat chronionego hiacyntowca, to upijają się sfermentowanymi jabłkami, a wówczas nic nie jest w stanie ich powstrzymać…

Te oraz inne zabawne epizody posłużyły Whymanowi do pokazania zadziwiającego i zaskakującego świata świń.

 
Matt Whyman
Zaskakujący geniusz świń
Przekład: Hanna Hessenmüller
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 3 kwietnia 2019
 
 

Zaskakujący geniusz świń


1

NIEWYKWALIFIKOWANI OPIEKUNOWIE ŚWIŃ

Prosta lekcja

Opiekując się świniami, wprawdzie nie zdobyłem imponującej wiedzy na ich temat, za to zyskałem szansę, by całkiem sporo dowiedzieć się o sobie. W tych latach, gdy Butch i Roxi należały do naszej rodziny, odkryłem, że moja cierpliwość prawie nie zna granic. Uzmysłowiłem sobie również, że wiele z tego, co dotąd było dla mnie ważne, tak naprawdę jest bez znaczenia. Na przykład rabaty czy większa część płotu wokół ogrodu. Wspomnę też, że mnie, ojcu czworga dzieci, nieobce jest poczucie odpowiedzialności i dobrze wiem, na czym polega ciężka praca, a niemowlę zdarzyło mi się przewijać niezliczoną ilość razy, ale co z tego? Absolutnie nie byłem przygotowany do zmagania się z takimi ilościami świńskich odchodów, które gromadziły się każdego dnia. Było to jeszcze jedno spośród wielu wyzwań, jakie stawiała nam świńska para, a moja żona i ja staraliśmy się sprostać temu jak najlepiej. To wspólne działanie jeszcze bardziej zbliżyło nas do siebie i nigdy żadnemu z nas nie przyszło do głowy, by się poddać.
A co najważniejsze, mimo tych wszystkich trudnych wyzwań, ucieczek i zniszczeń, nauczyłem się całkiem sporo o tym, co najpiękniejsze. O miłości.

Życie przed świniami

Kiedy wspominam minione lata, zawsze dochodzę do wniosku, że mogę winić tylko siebie. Mieszkamy na wsi, w West Sussex, w ceglanym i krytym dachówką domu na skraju lasu. Mamy sąsiadów z obu stron, a dom nasz stoi w ogrodzie, kiedyś ulubionym miejscu zabaw naszych dzieci, i w tym to ogrodzie w którymś momencie zacząłem hodować kury. Na tyłach domu zrobiłem im wybieg otoczony parkanem, który zaczynał się przy narożu szopy. Był naprawdę spory, z młodą, dającą cień jabłonką, czyli dla drobiu po prostu raj, więc mój kurzy oddziałek uwijał się po nim, grzebiąc w ziemi i dziobiąc zawzięcie, a kiedy szedłem do nich z wizytą, cała szóstka jak jeden mąż czekała na mnie przy furtce.
Niestety prawie wszystkie moje kury padły ofiarą lisa. Ostała się tylko jedna, a ja zacząłem się zastanawiać, jakie zwierzę byłoby w stanie ustrzec mój drób przed kolejnym atakiem i niczym krokodyl, ławica piranii czy rozwścieczony byk już samym swym wyglądem dać wyraźny sygnał rudemu drapieżcy, że ruszać nie wolno. Myślałem o tym i myślałem, aż w końcu przypomniałem sobie, że ktoś mi powiedział, że świnie potrafią wystraszyć lisa. Emma, kiedy jej o tym powiedziałem, od razu rozpoczęła poszukiwania w sieci, a gdy natrafiła na coś, co mogło się zmieścić w torbie, sprawa została przesądzona.
– Ale to nie są zwyczajne świnie – zaznaczyła. – To są świnki miniaturki.
Trzeba przyznać, że moja żona przyłożyła się do zadania. Nie tylko obejrzała mnóstwo słodkich zdjęć nieprawdopodobnie małych świnek w dziecięcych butkach, lecz także skontaktowała się z kilkoma hodowcami i zdobyła konkretne informacje. Wiedzieliśmy więc już, że malutki wieprzek osiąga wzrost około trzydziestu centymetrów, czyli mniej więcej tyle co terier, poza tym te świnki są bardzo bystre, lubią dzieci, można je wiele nauczyć i będą uszczęśliwione, gdy zamieszkają z nami pod jednym dachem. A ponieważ są malutkie, człowiek prawie ich nie zauważa.
Ta ostatnia informacja ostatecznie mnie przekonała, natomiast reszty rodziny nie trzeba było do niczego namawiać, ponieważ już na samym początku z entuzjazmem przyjęła pomysł, by kupić małe świnki i sprowadzić je pod nasz dach. Z tym że nie był to zakup tani. Normalna świnia kosztuje około trzydziestu funtów, a ośmiotygodniowa świnka miniaturowa od pięciuset do tysiąca. Ale Emma uważała, że i tak warto, chociażby dlatego, że dla dzieci będzie to pożyteczne doświadczenie. I nie myliła się, choć jak sądzę, spodziewała się, że będzie to dla nich trochę inne i w inny sposób kształtujące przeżycie, niż w istocie się okazało.

Butch i Roxi

Przybyły w koszyku dla kota. Emma nazwała je Butch i Roxi. Właśnie tak, czyli pewnie próbowała mi się trochę podlizać, bo takie imiona proponowałem dla naszych dzieci, gdy pojawiały się na świecie, ale za każdym razem zgłaszała twarde weto. Lecz teraz te imiona były jak znalazł.
A świnki, jak zapowiadał hodowca, nie były większe od kociąt, czyli naprawdę malutkie, choć rzecz jasna zbudowane jak świnie. I piszczały tak cienko i przeraźliwie, że przez głowę przemknęła mi myśl, czy przypadkiem nie mają w brzuszkach baterii. Wyglądały tak idealnie, że nie chciało się wierzyć własnym oczom. Przez pierwszy weekend działały na nas jak magnes, to znaczy na Emmę i dzieci, które całkowicie skupiły się na nich i nie szczędziły im czułości. Ja natomiast wycofałem się do usytuowanego od frontu gabinetu i zabrałem do roboty, czyli pisania książki.
Jak wiadomo, po weekendzie jest poniedziałek, czyli żona w biurze, a dzieci w szkole podrzucone przez matkę w drodze do pracy. W domu zostałem tylko ja, miałem więc okazję przekonać się, że to, jak sobie wyobrażałem opiekę nad naszymi nowymi pupilami, ma się nijak do rzeczywistości. Siedziałem przed komputerem, próbując coś tam napisać, by zarobić na chleb. Naprawdę bardzo się starałem, ale za nic nie mogłem się skupić na robocie, ponieważ Emma przed wyjściem z domu wstawiła do mego gabinetu koszyk ze świnkami, przykazując, żebym na nie od czasu do czasu spojrzał. W rezultacie z pracy nici, bo wprawdzie zgodnie z instrukcją spoglądałem na nie, tyle że nie „od czasu do czasu”, ale co chwilę. Na pewno w sumie patrzyłem dłużej na maluchy niż w ekran.
Wbrew powszechnie panującej opinii świnie bardzo dbają o higienę, a ich toaleta musi być usytuowana jak najdalej od legowiska. Naturalnie Emma wstawiła do mego gabinetu również kuwetę, ale dla świnek stała zbyt blisko, dlatego wymykały się do pokoju obok i na moment znikały za telewizorem ustawionym w rogu pokoju. Wiadomo, po co, i był to problem. Natomiast dźwięki, które wydawały z siebie, wcale mi nie przeszkadzały, tylko wprost przeciwnie, bo ich posapywanie i chrumkanie miały w sobie coś kojącego. Ten błogi spokój został zakłócony tylko raz, gdy zadzwonił telefon, na co świnki zareagowały bardzo głośno. Może dlatego, że sygnał powtarzał się kilkakrotnie i w równych odstępach czasu, a może po prostu dlatego, że świnie lubią głośne, melodyjne dźwięki. W każdym razie dały popis wokalny. Po każdym sygnale wydawały z siebie przeraźliwy kwik i w rezultacie miałem wrażenie, że nie pracuję już jak normalny człowiek w swoim gabinecie, tylko przeniosłem się z robotą na podwórze gospodarskie.

Zwierzę, które całkowicie zaprząta twoją uwagę

Naturalnie każdy wie, że wzięcie pod swoje skrzydła szczeniaczka czy innego ledwie narodzonego czworonoga zawsze jest wyzwaniem. Psu należy od razu wbić do głowy, że jest się jego panem, natomiast kotu niczego nie wbijesz. On po prostu potrzebuje trochę czasu, by nauczyć się tobą manipulować, naturalnie z korzyścią dla siebie. A świnie są bardzo podobne do naszych pociech. To łagodne i ciekawe świata istotki, które czasami dostają szału, gdy coś nie jest po ich myśli. W przeciwieństwie jednak od naszych dzieci, nie wyrastają z tego. Wciąż są takie, gdy rosną, stają się coraz silniejsze, mają coraz więcej energii i w warunkach domowych nie czują się już najlepiej.
Skoro mowa o owych warunkach, to mamy surowe przepisy, które ich dotyczą, między innymi rozporządzenia Departamentu Środowiska, Żywności i Spraw Wsi. Na przykład w świetle tych paragrafów, gdy częstuję świnię czymś z naszej ludzkiej kuchni, to naruszam zasady bezpieczeństwa biologicznego i grozi mi za to grzywna. Niestety nasz żywy inwentarz nie miał pojęcia o tych restrykcjach, podobnie jak mój synek, nasza najmłodsza pociecha, kiedy dreptał po domu, trzymając w rączce smakowitego biszkopta, a za nim sunęły nasze świnki. Krok w krok, jak dwa szakale nieco mniejszych rozmiarów. Gdy zaś widzisz zrozpaczoną świnkę, która cierpi, bo nie chcesz podzielić się z nią kanapką, dochodzisz do wniosku, że życie będzie dla obu stron o wiele łatwiejsze, jeśli świnki dostaną swoje lokum.
Butch i Roxi bardzo krótko mieszkały razem z nami w naszym domu. Kiedy minął pierwszy okres euforii, stało się oczywiste, że dom nie jest dobrym środowiskiem dla wszelkiego rodzaju świń. Zwierzę o takiej budowie jest po prostu stworzone do rycia w ziemi, szukania korzonków czy resztek jedzenia, a nie do podgryzania stojaka na wino czy wysiadywania przed telewizorem, jakby czekało na wyniki gry liczbowej. Ku memu zaskoczeniu wcale nie musiałem długo przekonywać ani Emmy, ani dzieci, ponieważ sami zauważyli, że świnkom wcale nie jest niezbędny miękki dywan pod raciczkami czy centralne ogrzewanie. Poza tym wszyscy już zatęsknili za choćby odrobiną spokoju. Jednak by zyskać pewność, że moja rodzina nie zmieni zdania, zaadoptowałem kilka kur z fermy. Po pierwsze, żeby jedyna ocalała kura miała towarzystwo, a po drugie, był to kolejny argument przemawiający za przenosinami świnek. Powinny być na dworze, ponieważ mają odstraszać lisa.
I stało się. Gromadka uwolnionych z klatek kur rozsiadła się na grzędzie, czyli na rączce skrzyni na narzędzia, i popatrywała z wielkim zainteresowaniem, gdy krzątałem się po szopie, urządzając wygodne legowiska dla Butcha i Roxi. Potem potrząsałem bezlitośnie płotem okalającym wybieg, sprawdzając, czy jest wystarczająco solidny. Uznałem, że tak, natomiast cały teren oceniłem jako dostatecznie duży, by całe to świńsko-drobiowe towarzystwo zgodnie ze sobą współżyło.

Świnie coraz mocniej zaznaczają swoją obecność

Owszem, na samym początku może i rozpętała się wojna terytorialna, ale trwała krótko, bo obie strony szybko doszły do porozumienia. Gdy tak sobie popatrywałem na to gdacząco-pokwikujące towarzystwo, zauważyłem, że Butch i Roxi wcale nie są już słodkimi miniaturkami. Szczególnie Roxi rosła w szalonym tempie. Był taki czas, że za każdym razem, gdy szedłem do nich rano i wieczorem, by na śniadanie i na kolację zaserwować im ukochane świńskie orzeszki, to miałem wrażenie, że Roxi jest trochę większa. (Naturalnie same też zdobywały pożywienie, urzędując pod dębem, czyli objadając się żołędziami, a jesienią także liśćmi, które opadły na ziemię).
Jeśli chodzi o wielkość, Roxi doganiała naszego nieżyjącego już owczarka niemieckiego, natomiast Butch, choć mniejszy, był za to krępy, mocno zbudowany i robił się z niego chłop na schwał. Po wprowadzeniu się do kurzego wybiegu świńska parka zmieniła ów wybieg w coś na kształt grzęzawiska. Było mi szkoda kur, więc pozwoliłem im urzędować na trawniku. Właśnie wtedy któraś ze świń, pragnąc również być na tej imprezie – czyli na trawniku – nauczyła się odsuwać ryjem zasuwkę w furtce. Zamknęliśmy więc furtkę porządnie, na stałe, i przez jakiś czas był spokój. Aż wreszcie nasze świnki stały się tak wielkie, że bez trudu podważały ryjami parkan i przewracały go.
Kiedy pewnego dnia oglądałem to, co zostało po ogrodzie – w tym czasie świnie po dokonaniu kolejnego dzieła zniszczenia spały w szopie jak zabite – podjąłem decyzję, że nie pozwolę się pokonać. I zabrałem się do umacniania ogrodzenia. Niestety, jak się potem okazało, raczej z mizernym skutkiem, ponieważ zakładałem, że nasze świnie, te słodkie miniaturki, osiągnęły już swoje ostateczne rozmiary. Tak, łudziłem się, i do dziś, kiedy to sobie przypomnę, ogarnia mnie pusty śmiech.

Rozmiary i życie duchowe

Czas mijał. Wpadających do nas z wizytą znajomych i sąsiadów zatykało na widok dwóch wielkich i kwiczących bestii, które uwijały się wśród dołów i pagórków tam, gdzie kiedyś był nasz ogród. W ciągu jednego roku Roxi tak bardzo urosła, że sięgała mi już do połowy uda. Zasmakowała przy tym w cegłach, to znaczy wykopywała je w sobie tylko wiadomych miejscach, a potem zgniatała na proszek. Była różowa w ciemne plamy, uszy jak u nietoperza, a jeśli chodzi o twarz, czyli pysk, to chyba najbliższe prawdy było porównanie do szufli. Budowę miała naprawdę mocarną, po prostu góra mięśni, sadła i uporu. Gdyby nadal mieszkała z nami w domu, to wychodząc na dwór, musiałaby skorzystać z dźwigu.
Butch nie osiągnął tak monstrualnej wielkości, a w korzystnym świetle wyglądał, jak to się mówi: całkiem, całkiem. Można by nawet powiedzieć, że czarująco. Cały czarny, brzuch miał wydłużony, a wyraz twarzy vel pyska wręcz uduchowiony, coś w stylu Yody z Gwiezdnych wojen. Zanim przybył do nas, został już wykastrowany, bo mówiąc szczerze, nie wyobrażaliśmy sobie, by mógł pozostać w stanie nienaruszonym. W rezultacie w tym stadle świnek miniaturek Butchowi została przypisana rola męża pantoflarza, ponieważ Roxi, ku wielkiemu niezadowoleniu kur, rządziła niepodzielnie. Tak bardzo panoszyła się na wybiegu, że pewnie nikt by się nie zdziwił, gdyby raptem o świcie zaczęła piać.
Zaspokoić rosnące potrzeby naszego żywego inwentarza nie było łatwo. Po prostu dzień za dniem toczyła się walka, a wzmocniony płot był czymś w rodzaju tamy powstrzymującej wzbierającą wodę. Miał prawie dwa metry wysokości z zerową odległością między sztachetami, i jakoś się trzymał. Niestety, jak się okazało, nie na całej długości, ponieważ pewnego ranka w płocie na tyłach wybiegu odkryłem dziurę, i to takiej wielkości, że mogła się przez nią przecisnąć świnia. I zrobiła to, i nawet nie jedna, ale dwie świnie, więc oczywiste, że wpadłem w panikę. Wytropienie uciekinierów zajęło mi cały dzień. Potem znów uciekły, i znów, i znów, a za czwartym razem wpadłem na koncept, że los zesłał mi kochane świnie najpewniej po to, by przetestować moją cierpliwość.
Mniej więcej w tym czasie Emma skontaktowała się z hodowcą w wiadomej sprawie: Butch i Roxi w niczym nie przypominały świnek ze zdjęć na jego stronie, czyli słodkich maluszków zwiniętych w kłębuszek w pudełku po butach. Z tej to przyczyny Emma zaprezentowała mu się jako skrzyżowanie przedstawicielki organizacji konsumenckiej z aniołem zemsty. Byłem jednak pewien, że stawiając hodowcę pod ścianą, nie przekroczy umownych granic przyzwoitości, choć na pewno postara się, by nie miał żadnych wątpliwości, że jeśli nie zaprzestanie swego procederu, będzie miał na karku pewną wysoką i rozjuszoną blondynkę. Niewątpliwie nie była pierwszą osobą z reklamacją, ponieważ hodowca wycofał się z rynku.
Butch i Roxi, nawet kiedy zachowywały się przyzwoicie, nadal były coraz większymi świniami, czego nie mogliśmy ignorować. Były też świniami wydającymi bez przerwy przeróżne głośne dźwięki, jakby nasz ogród był polem bitwy. Na szczęście sąsiedzi wykazali się niespotykaną wręcz wyrozumiałością, gdy uprzedzając ewentualne skargi, biegłem do nich z przeprosinami. Musiałem powtórzyć to nieskończoną ilość razy, aż w którymś momencie jako rekompensatę zacząłem zanosić im jajka od naszych kur. Kiedy zamienialiśmy przy okazji kilka słów na temat naszego niełatwego życia z kwiczącym inwentarzem, okazywali nam empatię i ze zrozumieniem kiwali głowami, gdy dodawałem, że nie mieliśmy pojęcia, w co się wpakujemy. A po cichu z pewnością uznali nas za naiwnych entuzjastów, którzy pod wpływem impulsu sprawili sobie świnie, lekkomyślnie nie zasięgnąwszy języka, jak to wszystko będzie wyglądać. I niewątpliwie mieli rację.

 
Wesprzyj nas