Trzecia część głośnego cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem, policyjnym psychologiem i ekspertem od seryjnych morderstw, w roli głównej.


Grób w górachJesień w górach. Dwie przyjaciółki wędrują szlakiem Trójkąta Jämtlandu. Niespodziewane załamanie pogody zamienia niewinną wycieczkę w prawdziwy koszmar.

Jedna z kobiet spada z urwiska. Obrażenia nie są poważne, ale kobiety dokonują makabrycznego odkrycia ─ w górskim strumieniu znajduje się ludzki szkielet.

Gdy na miejsce przyjeżdża lokalna policja, okazuje się, że w ziemi spoczywa więcej ciał.

Sebastian Bergman, policyjny profiler i psycholog, wyrusza w stronę Jämtlandii i rozpoczyna zawiłe dochodzenie…

Michael Hjorth jest scenarzystą i jednym z założycieli firmy produkcyjnej Tre vänner. Był także producentem wielu filmów pełnometrażowych.

Hans Rosenfeldt zajmował się pisaniem scenariuszy, a także dziennikarstwem telewizyjnym i radiowym. W latach 2003–2005 był szefem działu rozrywki szwedzkiej telewizji SVT.

W 2010 roku zadebiutowali jako duet powieścią kryminalną „Ciemne sekrety”, która cieszyła się ogromnym powodzeniem w Szwecji i Danii i została przetłumaczona na kilkanaście języków. Zachęceni sukcesem, rok później opublikowali kolejny tom serii pt. „Uczeń”.

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt
Grób w górach
Przekład: Alicja Rosenau
Seria: „Sebastian Bergman”, część 3
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 3 lipca 2013
 
 

Grób w górach


2003

Tym razem nazywała się Patricia Wellton.
Patricia Wellton.
Nowe miasta. Nowe nazwisko.
Na początku, dawno temu, to było dla niej najtrudniejsze. Zareagować w porę, kiedy była wywoływana przez recepcjonistów albo taksówkarzy.
Ale to było kiedyś. Teraz, gdy tylko brała do ręki dokumenty, stawała się nazwiskiem w nich widniejącym. Na razie tylko jedna osoba zwróciła się do niej po nazwisku. Facet z wypożyczalni samochodów w Östersund, kiedy wyszedł, żeby jej powiedzieć, że auto, które zamówiła, jest wysprzątane i gotowe do drogi.
Wylądowała o czasie, krótko po piątej w środę po południu, potem pociągiem przejechała z lotniska na dworzec kolejowy w Sztokholmie. To była jej pierwsza wizyta w stolicy Szwecji, ale ograniczyła zwiedzanie do pobliskiej restauracji, w której zjadła dość wczesną i bezpłciową kolację.
Tuż przed dziewiątą wieczorem wsiadła do nocnego pociągu, który miał ją zawieźć do Östersund. Zarezerwowała dla siebie cały przedział sypialny. Nie obawiała się, że ktoś mógłby ją zidentyfikować, ale po prostu nie lubiła spać w jednym pomieszczeniu z obcymi ludźmi. Zawsze tak było.
Tak było, kiedy jako nastolatka wyjeżdżała na turnieje z drużyną piłki ręcznej.
Tak samo w czasie szkolenia, w bazie czy w terenie.
Pociąg ruszył, poszła do wagonu restauracyjnego, kupiła małą butelkę białego wina i torebkę orzeszków ziemnych, a potem wróciła do przedziału i zaczęła czytać książkę. I know what you’re really thinking, nowa książka z nieco zastanawiającym podtytułem: Reading Body Language Like a Trial Lawyer. Kobieta, która teraz nazywała się Patricia Wellton, nie wiedziała, czy karniści są szczególnie biegli w odczytywaniu języka ciała, przynajmniej ona nigdy nie spotkała żadnego, który szczególnie wyróżniałby się w tej dziedzinie. Ale książka, choć może niewnosząca nic nowego, była przynajmniej krótka i zabawna. Kilka minut po pierwszej wsunęła się do świeżej, białej pościeli i zgasiła lampkę.
Pięć godzin później wysiadła na dworcu w Östersund, zapytała o drogę do hotelu, w którym następnie bez pośpiechu zjadła śniadanie, a potem poszła do biura Avisu, gdzie wynajęła samochód. Podczas gdy samochód był sprzątany i przeglądany, zaproponowano jej filiżankę kawy z automatu.
Nowa szara toyota avensis.
Po przejechaniu ponad stu kilometrów znalazła się w Åre. Przez całą drogę zwracała uwagę na ograniczenia prędkości. Bez sensu byłoby dostać mandat, choć szwedzcy policjanci nie mieli zwyczaju, może nawet nie mieli prawa przeszukiwać samochodów i bagaży kierowców przy mniejszych wykroczeniach. Gdyby jednak ktoś odkrył, że jest uzbrojona, mogłoby to mocno skomplikować jej zadanie. Nie miała pozwolenia na broń na terenie Szwecji. Gdyby znaleźli u niej berettę M9, zaczęliby grzebać w jej przeszłości i odkryliby, że wprawdzie Patricia Wellton stała przed nimi we własnej osobie, ale nigdzie poza tym nie było śladu jej istnienia. Dlatego zdejmowała nogę z gazu, kiedy mijała zielone trawiaste zbocza lub wjeżdżała do wioski nad jeziorem.
Przespacerowała się kawałek, poszła do pierwszego lepszego baru na lunch i zamówiła panini i colę light. Podczas jedzenia studiowała mapę. Miała jeszcze ponad pięćdziesiąt kilometrów do przejechania drogą E14, potem miała skręcić, zostawić samochód i przebiec jeszcze niecałe dwadzieścia kilometrów. Spojrzała na zegarek. Licząc trzy godziny na dotarcie na miejsce, do tego jeszcze jedną na sprzątanie, dwie, żeby wrócić do samochodu i złożyć raport… Powinna zdążyć na samolot z Trondheim do Oslo, a stamtąd w piątek odlecieć do domu.
Znów przeszła się po Åre z powrotem do samochodu, wsiadła i ruszyła dalej na zachód. Choć podczas podróży służbowych zwiedziła wiele miejsc, nigdy nie widziała takich krajobrazów. Łagodne zbocza pagórków, wyraźnie zaznaczona granica drzew, refleksy słońca na wodzie w dolinie. Poczuła, że mogłaby się tu zadomowić. W tej pustce. Ciszy. Przejrzystym powietrzu. Mogłaby tu wynająć domek i chodzić na długie spacery. Łowić ryby. W lecie zachwycać się światłem, a jesienią czytać książki przy kominku.
Może innym razem.
Prawdopodobnie nigdy.
Zjechała z E14 w lewo, jak wskazywał drogowskaz z Rundhögen. Niedługo potem zostawiła też samochód, wzięła plecak, wyjęła szczegółową mapę gór i zaczęła biec.
Zatrzymała się sto dwadzieścia dwie minuty później. Lekko zdyszana, ale nie zmęczona, bo nie dawała z siebie w biegu wszystkiego. Usiadła na zboczu, napiła się wody i jej oddech szybko wrócił do normy. Wyjęła lornetkę i popatrzyła w stronę małego drewnianego domku, mniej więcej trzysta metrów od niej. Była we właściwym miejscu. Wszystko wyglądało tak samo jak na zdjęciu, które dostała od swojego informatora.
O ile dobrze zrozumiała, teraz nikt nie mógłby zbudować niczego w tym miejscu, ale powiedziano jej, że domek pochodził z lat trzydziestych. Jakiś urzędnik ustosunkowany na dworze królewskim najwidoczniej potrzebował lokum, gdzie mógłby się ogrzać podczas myśliwskich wypraw w górach. Zresztą trudno to było nazwać domem, a nawet chatką. Ile to mogło mieć? Osiemnaście metrów kwadratowych? Dwadzieścia? Ściany z drewnianych bali, małe okienka i niewielki komin w dachu ze smołowanej papy. Dwa schodki prowadzące do drzwi, dziesięć metrów dalej mała szopa. Tylko jedna jej część miała drzwi, domyśliła się, że to toaleta, druga połowa to prawdopodobnie składzik drewna, bo stał przed nią pniak do rąbania drew.
Jakiś ruch za zieloną siatką na komary. On tam był.
Odłożyła lornetkę, znów zanurzyła rękę w plecaku, wyjęła berettę i szybkimi, wprawnymi ruchami przykręciła tłumik. Potem wstała, włożyła broń do specjalnie uszytej kieszeni kurtki, założyła plecak i ruszyła przed siebie. Czasami oglądała się do tyłu, ale nigdzie nie widziała żadnego ruchu. Domek był oddalony od wyznaczonego szlaku i o tej porze roku, pod koniec października, nie było tu zbyt wielu turystów. Odkąd zostawiła samochód, minęło ją tylko dwoje ludzi.
Niecałe pięćdziesiąt metrów od celu wyciągnęła z kieszeni pistolet i szła, trzymając go przy nodze. Rozważała różne scenariusze. Zapukać i strzelić, kiedy otworzy, czy założyć, że domek nie jest zamknięty, po prostu wejść i go zaskoczyć. Właśnie zdecydowała się na pierwszy wariant, kiedy drzwi się otworzyły. Kobieta znieruchomiała na chwilę, ale potem błyskawicznie przypadła do ziemi. Na schodkach stanął mężczyzna w wieku około czterdziestu lat. Teren był otwarty. Nie było gdzie się schować. Jedyne, co mogła zrobić, to leżeć nieruchomo. Najmniejszy ruch mógł zwrócić jego uwagę. Mocniej zacisnęła dłoń na pistolecie. Gdyby ją zobaczył, zdążyłaby wstać i zastrzelić go, zanim on zdołałby uciec. Trochę ponad czterdzieści metrów. Na pewno by trafiła, prawdopodobnie nawet by zabiła, ale nie tak to sobie zaplanowała. Zraniony mógł znów ukryć się w domku. Może miał tam broń. Gdyby ją zauważył, wszystko by się skomplikowało.
Ale mężczyzna jej nie widział. Zamknął za sobą drzwi, zszedł po schodkach, skręcił w prawo w stronę szopy. Widziała, jak bierze do ręki siekierę tkwiącą w pniaku i zaczyna rąbać drwa.
Powoli wstała, zeszła nieco na prawo, tak aby dom ją zasłaniał, gdyby mężczyzna nagle się wyprostował, robiąc sobie przerwę w pracy.
Siekiera. Czy mogła być zagrożeniem? Raczej nie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, on nawet nie zdąży się przestraszyć ani rzucić do walki z siekierą w dłoniach.
Zatrzymała się przy domu, odetchnęła głęboko, skupiła się błyskawicznie i wyszła zza węgła chatki.
Mężczyzna był co najmniej zaskoczony jej widokiem. Chciał o coś spytać, domyślała się, że chciał wiedzieć, kim ona jest, co robi tu, w górach Jämtlandu, czy potrzebuje pomocy.
To nie miało znaczenia.
Nie znała szwedzkiego, a on nigdy nie doczeka się odpowiedzi.
Pistolet z tłumikiem kaszlnął raz.
Wszystkie ruchy mężczyzny ustały natychmiast, jak gdyby ktoś włączył pauzę w filmie. Potem siekiera wypadła mu z dłoni, kolana wygięły się w lewo, a ciało upadło na prawą stronę. Głuche łupnięcie, kiedy ważący osiemdziesiąt kilo mężczyzna upadł na ziemię. Już był martwy, z kulą w sercu, kiedy padł twarzą w dół, jakby ktoś nim niedbale rzucił.
Kobieta podeszła do niego cztery kroki, stanęła na szeroko rozstawionych nogach i spokojnie wycelowała w jego głowę. Strzał w skroń trzy centymetry od lewego oka. Wiedziała, że już nie żyje, ale wpakowała mu w głowę jeszcze jedną kulę, w odległości mniej więcej centymetra od pierwszej.
Schowała berettę z powrotem do kieszeni, zastanawiając się, czy powinna coś zrobić z krwią na ziemi, czy pozwolić, by natura się tym zajęła. Nawet jeśli ktoś zgłosi zaginięcie mężczyzny, o czym była przekonana, i przyjdzie do chaty go szukać, i tak nigdy nie znajdzie ciała. Ślady krwi oznaczałyby tylko, że coś mu się stało. Nawet jeśli domyślą się najgorszego, nikt nie będzie w stanie tego potwierdzić. Mężczyzna po prostu zniknie na zawsze.
– Tato?
Kobieta obróciła się odruchowo, wyjmując równocześnie broń. W głowie miała tylko jedną myśl.
Dziecko. Nie miało być żadnych dzieci!

Trząsł się lekko. Ramiona i głowa. Dziwne, to nie zgadzało się ze snem. Czy on w ogóle śnił? Przynajmniej nie swój zwykły sen. Żadnej małej rączki w jego dłoni. Żadnego nieubłaganie zbliżającego się huku wzbierającej wody. Ale to musiał być sen, bo ktoś wypowiedział jego imię.
Sebastian.
Ale jeśli śnił, czego wcale w tej chwili nie był taki pewien, to w każdym razie był w tym śnie sam. Samotny w ciemności.
Otworzył oczy. Patrzył prosto w dwoje innych oczu. Niebieskich. Nad nimi czarne włosy, krótko obcięte, zmierzwione. Poniżej mały prosty nos i uśmiechnięte usta.
– Dzień dobry. Przepraszam, ale chciałam cię obudzić przed wyjściem.
Sebastian podniósł się z pewnym trudem i podparł łokciem. Kobieta, która go obudziła, najwyraźniej zadowolona z rezultatu swoich wysiłków, przeszła na koniec łóżka, stanęła przed wielkim lustrem i zaczęła zakładać kolczyki, które wzięła z małej półeczki przy lustrze.
Sebastian szybko otrząsnął się ze snu, który zastąpiły wspomnienia z wczorajszego wieczora.
Gunilla, czterdzieści siedem lat, pielęgniarka. Widzieli się kilka razy w Karolinska sjukhuset. Wczoraj Sebastian odbył ostatnią wizytę kontrolną, potem razem opuścili szpital, poszli na miasto, a na końcu do niej. Zaskakująco dobry seks.
– Już wstałaś.
Uświadomił sobie, że stwierdził oczywistą rzecz, ale to było coś, z czym zawsze miał kłopoty. Leżeć nago w obcym łóżku, podczas gdy kobieta, z którą spędził część nocy, jest ubrana i gotowa na spotkanie nowego dnia. Przeważnie to on wstawał pierwszy. Najczęściej starał się nawet ich nie budzić. Tak wolał. Im mniej musiał z nimi rozmawiać przed wyjściem, tym lepiej.
– Muszę iść do pracy – wyjaśniła i złapała jego spojrzenie w lustrze.
– Co? Teraz?
– Tak. Teraz. Jestem już trochę spóźniona.
Sebastian wychylił się na prawo i wziął swój zegarek z nocnego stolika. Krótko przed wpół do dziewiątej. Gunilla założyła już kolczyki, teraz zapinała na karku srebrny łańcuszek. Sebastian popatrzył na nią z powątpiewaniem. Czterdzieści siedem lat i mieszkanie w centrum Sztokholmu. Chyba nikt nie mógł być tak naiwny i łatwowierny.
– Czy ty nie zwariowałaś? – zapytał, siadając na łóżku. – Poznałaś mnie wczoraj. Przecież mogę wynieść pół twojego mieszkania.
Gunilla spojrzała mu w oczy w lustrze. Z lekkim uśmiechem na ustach.
– A zamierzasz wynieść pół mojego mieszkania?
– Nie. Ale to samo bym powiedział, nawet gdybym zamierzał to zrobić.
Gunilla zakończyła zakładanie biżuterii i po kontrolnym spojrzeniu w lustro podeszła do niego. Usiadła na krawędzi łóżka i położyła mu dłoń na piersi.
– Znam cię nie od wczoraj, choć dopiero wczoraj z tobą wyszłam. Mam w pracy wszystkie twoje dane. Więc jeśli wyniesiesz mój telewizor, będę wiedziała, gdzie mam cię szukać…
Na chwilę w głowie Sebastiana pojawiła się myśl o Ellinor, ale szybko ją przepędził. I tak wkrótce będzie zmuszony poświęcić jej dużo czasu i energii. Ale nie teraz. Gunilla znów obdarzyła go uśmiechem. Żartowała. Sebastian pamiętał to z wczorajszego wieczora.
Często się uśmiechała.
Lubiła żartować.
To był miły wieczór.
Gunilla nachyliła się i szybko pocałowała go w usta, zanim zdążył zareagować. Potem wstała. Idąc do drzwi sypialni, rzuciła:
– Jocke będzie miał cię na oku.
– Jocke? – Sebastian szukał w pamięci kogoś o tym imieniu, kto miałby z nią jakiś związek ale nikt nie przychodził mu do głowy.
– Joakim. Mój syn. Możesz zjeść z nim śniadanie, jeśli chcesz. Też już wstał.
Sebastian popatrzył na nią bez słowa. Zatkało go na chwilę. Czy ona mówiła poważnie? Syn? Jest w tym mieszkaniu? Ile miał lat? Jak długo tu był? Całą noc? Sebastian pamiętał, że nie zachowywali się zbyt dyskretnie.
– Ale teraz naprawdę muszę lecieć. Dziękuję za wczorajszy wieczór.
– To ja dziękuję – wydusił Sebastian, zanim Gunilla wyszła z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Potem opadł z powrotem na poduszki. Słyszał, jak powiedziała „cześć”, pewnie do syna, a potem trzasnęły kolejne drzwi.
Sebastian przeciągnął się.
Nic go nie zabolało.
Już od kilku tygodni poruszał się bez bólu, ale nadal się tym rozkoszował.
Ponad dwa miesiące temu został dźgnięty nożem. W łydkę i w żołądek. Zranił go Edward Hinde, psychopata i seryjny zabójca. Sebastian był natychmiast operowany i wszystko wyglądało dobrze, nawet bardzo dobrze, ale potem przyplątały się komplikacje. Przez ponad tydzień miał dren w zranionym płucu. Kiedy go usunięto, usłyszał, że całkowite wyzdrowienie jest tylko kwestią czasu. Ale potem pojawiło się zapalenie, a po nim woda w płucach. Znów musieli go nakłuć, odessać i zaszyć z powrotem. Otrzymał ścisłe wytyczne dotyczące rehabilitacji. Zbyt długotrwałej, przykrej i nudnej, żeby jej przestrzegać. Może dlatego nabawił się zapalenia płuc. Może i tak by zachorował. W każdym razie teraz był już zdrowy. Wczoraj stwierdzono to oficjalnie.
Ciało było uleczone, ale sprawa Hindego nieustannie powracała w jego myślach, również dlatego, że Hinde zemścił się na nim, zlecając zabójstwa kilku kobiet, z którymi łączyły Sebastiana intymne kontakty. Oczywiście nie mógł sam dokonać tych zbrodni, bo od 1996 roku siedział pod kluczem w więzieniu Lövhaga, po tym jak Sebastian pomógł go ująć. Dzięki pomocy sprzątacza z oddziału Hinde był w stanie częściowo zrealizować swój plan zemsty.
Cztery zamordowane kobiety.
Jeden wspólny mianownik.
Sebastian Bergman.
Poczucie, że to on był winny śmierci tych kobiet, było irracjonalne, ale nie mógł się z niego otrząsnąć. Kiedy ujęli sprzątacza, Hinde uciekł z więzienia i porwał Vanję Lithner.
Nie był to przypadek. Nie dlatego, że pracowała razem z Sebastianem w zespole do spraw zabójstw policji kryminalnej. Nie, Hindemu w jakiś sposób udało się odkryć, że Vanja jest jego córką.
Hinde już nie żył, ale czasem Sebastian miał obawę, że jeśli on potrafił dotrzeć do prawdy, to ktoś inny też może. Nie chciał tego. Teraz dobrze układało się między nim i Vanją. Lepiej niż kiedykolwiek.
Uratował jej życie tam, w opuszczonym domu, gdzie przetrzymywał ją Hinde. To oczywiście miało duże znaczenie. Nie obchodziło go, czy to z powodu wdzięczności Vanja teraz go tolerowała, a nawet więcej. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy sama szukała jego towarzystwa. Najpierw odwiedziła go w szpitalu, a potem, kiedy go wypisali i zanim zapalenie płuc przykuło go do łóżka, zaproponowała spotkanie i wspólną kawę.
Sebastian ciągle pamiętał to uczucie, wręcz fizyczne doznanie, kiedy usłyszał jej głos przez telefon.
Jego córka dzwoniła, bo chciała się spotkać.
Prawie nie pamiętał, o czym rozmawiali. Chciał zachować każdy szczegół, każdy odcień, ale ta chwila była obezwładniająca. Sytuacja go przerosła. Przez półtorej godziny siedzieli w kawiarni. Tylko ona i on. Bo ona tego chciała. Żadnych ostrych słów. Żadnej walki. Nie czuł się tak ożywiony, tak obecny w życiu od drugiego dnia świąt 2004 roku. Wciąż wracał w myślach do tych dziewięćdziesięciu minut, które razem spędzili.
Mogło być więcej, będzie więcej. Mógł znów zacząć pracować, chciał znowu pracować. Czasem przyłapywał się nawet na tym, że mu tego brakuje. Funkcjonowania w jakimś kontekście, jasne, ale najważniejsze dla niego było, żeby znajdować się w pobliżu Vanji. Pogodził się z faktem, że nigdy nie będzie jej ojcem. Każda próba odebrania ojcostwa Valdemarowi Lithnerowi skończyłaby się totalną katastrofą. A na razie nie udało mu się zbudować zbyt wiele. Wizyta w szpitalu i dziewięćdziesiąt minut pogawędki przy kawie. Ale zawsze to było coś.
Akceptacja.
Odrobina troski.
Może nawet kiełkująca przyjaźń.
Sebastian odrzucił kołdrę i wstał z łóżka. Znalazł swoje bokserki na podłodze, a resztę ubrań na krześle, tam, gdzie je rzucił dziewięć godzin wcześniej. Na koniec zerknął w lustro, przygładził włosy i wyszedł do salonu. Przez chwilę stał w drzwiach. Z kuchni położonej w dalszej części mieszkania dobiegały dźwięki muzyki i brzęk naczyń kuchennych. Jocke najwyraźniej jadł śniadanie sam. Sebastian przeszedł kilka kroków do toalety i zamknął za sobą drzwi. Marzył o prysznicu, ale myśl o tym, że miałby znów się rozebrać do naga w obcym mieszkaniu z synem Gunilli w pomieszczeniu obok, sprawiła, że nie zrealizował zamierzenia. Spuścił wodę, umył ręce, opłukał twarz i wyszedł.
Zauważył, że w drodze do wyjścia będzie musiał minąć kuchnię. Ale właśnie to zamierzał zrobić. Minąć. Syn, który tam siedział, zobaczy najwyżej jego plecy, jeśli podniesie głowę. Sebastian szybko przeszedł do przedpokoju. Znalazł swoje buty, włożył je i zaczął przeglądać wieszaki w poszukiwaniu kurtki. Nigdzie jej nie widział.
– Twoja kurtka jest tutaj – usłyszał basowy głos z kuchni. Sebastian zamknął oczy i cicho zaklął pod nosem. Rzeczywiście, wczoraj zdjął buty, ale kurtkę zostawił. Chciał, żeby to wyglądało na krótką wizytę, jakby nie zamierzał zostawać, choć oboje wiedzieli, że było wprost przeciwnie. Zdjął kurtkę w kuchni, podczas gdy ona otwierała butelkę wina.
Teraz z głębokim westchnieniem Sebastian poszedł do kuchni. Przy stole siedział młody człowiek, mniej więcej dwudziestoletni, z talerzem jogurtu i elektronicznym czytnikiem przed sobą. Skinął w stronę krzesła po drugiej stronie stołu, nie odrywając wzroku od lektury.

 
Wesprzyj nas