Bohaterowie osadzonej w czasach procesu wiedźm ze wzgórza Pendle, mocnej, angażującej powieści, nawiązują do postaci historycznych. Czy polowania na czarownice to tak naprawdę polowania na kobiety?


Czarownica ze wzgórza1612, Wzgórze Pendle, Lancaster, Anglia

Fleetwood Shuttleworth, pani na Gawthorpe Hall, spodziewa się dziecka. Niczego nie pragnie bardziej, niż dać mężowi dziedzica. Pewnego dnia znajduje list, w którym jej medyk ostrzega, że nie przeżyje ona ciąży.

Zrozpaczona Fleetwood spotyka Alice, miejscową akuszerkę. Dziewczyna zapewnia, że pani na Gawthorpe Hall może urodzić zdrowe dziecko, lecz wkrótce zostaje posądzona o uprawianie czarnej magii. Czy Fleetwood może zaufać Alice? Czy jest ona osobą, za którą się podaje?

Los dwóch kobiet splata się nierozerwanie, Fleetwood musi dowieść niewinności Alice. Czas ucieka. Za chwilę rozpoczną się procesy czarownic. Życie jednej i drugiej kobiety jest zagrożone. Tylko one znają prawdę. Tylko one mogą wzajemnie się ocalić.

Bohaterowie osadzonej w czasach procesu wiedźm ze wzgórza Pendle, mocnej, angażującej powieści, nawiązują do postaci historycznych. Wiodą nas przez świat XVII-wiecznych obyczajów i praw, na końcu stawiając niepokojące pytanie:
Czy polowania na czarownice to tak naprawdę polowania na kobiety?

***

Niezwykła saga o kobietach, magii i starciu z potężnymi siłami.
Jessie Burton, autorka bestsellerowej „Miniaturzystki”

Frapująca opowieść o fascynujących czasach, pełna znakomitych postaci kobiecych.
Libby Page, autorka „Kąpieliska”

Stacey Halls
Czarownica ze wzgórza
Przekład: Anna Żukowska-Maziarska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 16 października 2019
 
 

Czarownica ze wzgórza


CZĘŚĆ PIERWSZA
HRABSTWO LANCASTER (DZIŚ LANCASHIRE), POCZĄTEK KWIETNIA 1612 ROKU

 
Bądź zawsze zdecydowany; w przeciwnym wypadku
ptak przestanie słuchać twoich rozkazów
i podporządkuje cię sobie.

George Turberville, The Book of Falconry or Hawking,
1543–1597
 
Roztropność i sprawiedliwość
Dewiza rodu Shuttleworthów

Rozdział 1

Wyszłam z domu z listem w ręku, bo nie bardzo wiedziałam co robić. W pośpiechu nie pomyślałam, by włożyć patynki i na trawie, wilgotnej od rosy późnego poranka, przemoczyłam ulubione domowe pantofle z różowego jedwabiu. Zatrzymałam się dopiero pod drzewami górującymi nad trawnikiem. Jeszcze raz otworzyłam ściskany w dłoni list, by upewnić się, że go nie wymyśliłam, nie wyśniłam sobie, zdrzemnąwszy się w fotelu.
Ranek był chłodny i mglisty; od wzgórza Pendle dął zimny wiatr i choć z trudem zbierałam myśli, przytomnie sięgnęłam w głąb szafy po pelerynę. W przelocie pogłaskałam Puka, z radością stwierdzając, że nie drżą mi dłonie. Nie płakałam, nie zemdlałam i w ogóle nie zrobiłam nic – tylko starannie złożyłam przeczytaną kartkę i cicho zeszłam na dół. Nikt mnie nie zauważył; mignął mi tylko siedzący w kantorku James, jedyny służący, jakiego dostrzegłam. Przemknęło mi przez głowę, że mógł przeczytać list, jako że rządca często otwiera prywatną korespondencję swojego pana, ale szybko porzuciłam tę myśl i wyszłam frontowymi drzwiami.
Z ołowianych chmur, jak z przepełnionych dzbanów, w każdej chwili mógł lunąć deszcz, przebiegłam więc trawnikiem w stronę lasu. Chciałam pomyśleć, a wiedziałam, że w czarnej pelerynie będę na otwartej przestrzeni aż za dobrze widoczna dla wścibskich oczu służby w oknach. W tej części Lancashire ziemia jest zielona i wilgotna, a niebo rozległe i szare. Czasem mignie czerwienią przemykający jeleń albo błyśnie błękit szyi bażanta – i zaraz przepadnie.
Nim schroniłam się pod drzewami, poczułam, że mdłości wracają. Chwyciłam skraj spódnicy, żeby nie ubrudziła się tym, co bryznęło na trawę i wytarłam usta chustką. Na polecenie Richarda praczka spryskiwała je wodą różaną. Zamknęłam oczy, kilka razy głęboko wciągnęłam powietrze, i kiedy je otwarłam, było mi odrobinę lepiej. Wchodziłam coraz głębiej między drżące drzewa; ptaki radośnie śpiewały i nie minęła minuta, jak zostawiłam Gawthorpe daleko za sobą. Dom z ciepłego złocistego kamienia stał na polanie i przyciągał wzrok, tak jak ja w tym miejscu. Ale o ile dom nie mógł uchronić przed lasem, który – zdawało się – podchodził coraz bliżej, widoczny z każdego okna, o tyle las mógł uchronić przed Gawthorpe. Czasem zdawało się, że prowadzą ze sobą grę.
Wyjęłam list, jeszcze raz go otworzyłam, wygładzając zagniecenia powstałe w zaciśniętej dłoni i znalazłam akapit, który już wcześniej sprawił, że ugięły się pode mną kolana.

Bez trudu pojmiesz Panie prawdziwy stopień niebezpieczeństwa, w którym znajduje się Pańska żona, z prawdziwym więc żalem przekazuję ci jako lekarz i biegły w kwestii połogu zgodną z mą sztuką opinię: odwiedzając ją w miniony piątek, powziąłem godny najwyższego pożałowania wniosek, że nie jest ona w stanie i nie powinna rodzić dzieci. Jest rzeczą największej wagi, byś miał Panie świadomość, że gdyby raz jeszcze żona Pańska miała rodzić, nie przetrzyma tego i jej ziemskie życie dobiegnie końca.

Teraz, z dala od spojrzeń z domu, mogłam zachowywać się swobodniej. Serce biło mi jak oszalałe, policzki płonęły. Ogarnęła mnie kolejna fala mdłości; paliły mi język tak, że niemal się nimi zachłysnęłam.
Przychodziły rano, w południe i wieczorem, i wywracały mi wnętrzności. W najgorszym wypadku powtarzały się czterdzieści razy dziennie; jeśli tylko dwukrotnie – byłam szczęśliwa. Twarz miałam całą w popękanych żyłkach i delikatne purpurowe pajączki wokół oczu, których białka przybierały demoniczną czerwoną barwę. Obrzydliwy smak w ustach utrzymywał się całymi godzinami, dławiący i ostry jak nóż. Nie mogłam utrzymać niczego, co zjadłam. Nie miałam zresztą, ku wielkiemu rozczarowaniu kucharki, na nic apetytu. Nawet mój ulubiony marcepan leżał w spiżarni w dużych, niepokrojonych tabliczkach, a przysłane z Londynu pudełka cukierków zarastał kurz.
Poprzednio, ani za pierwszym, ani za drugim czy trzecim razem, tak nie chorowałam. Teraz czułam, jakby dziecko rosnące we mnie próbowało uciec przez gardło, a nie między nogami, jak tamte, ogłaszające swoje przedwczesne przyjście czerwonymi strumieniami na moich udach. Były małe i wiotkie, i wyglądały groteskowo, kiedy zawijano je przy mnie w płótno jak świeże bochenki chleba.
– Biedna kruszynka, nie pożyje długo – powiedziała ostatnia akuszerka, ścierając moją krew ze swych potężnych ramion.
Cztery lata małżeństwa, trzy porody i wciąż nie było dziedzica w dębowej kołysce. Matka sprezentowała mi ją, gdy brałam ślub z Richardem. Widziałam, jak na mnie patrzy – jakbym ich wszystkich zawiodła.
A jednak nie pojmowałam, dlaczego Richard, znając opinię doktora, patrzy, jak tyję niby indyk na Boże Narodzenie. List był upchnięty między papierami z moich trzech połogów, może więc go przeoczył. Czy zatrzymując go, postąpiłby wobec mnie właściwie? Nagle słowa jakby wyrwały się z karty papieru i owinęły mi wokół szyi. Na dodatek napisane przez człowieka, którego nazwiska nie znałam; gdy przyszedł, byłam tak owładnięta bólem, że nie mogłam sobie później przypomnieć żadnego szczegółu tej wizyty – dotknięcia, głosu, ani tego, czy był uprzejmy.
Nie zatrzymałam się dla złapania oddechu, a pantofle, nasiąknięte zielonkawym błotem, były już zupełnie zniszczone. Kiedy jeden z nich ugrzązł, zsunął mi się z nogi i stopą w pończosze stanęłam na wilgotnej ziemi, nie wytrzymałam. Zgniotłam w dłoniach list w kulkę i cisnęłam nią najmocniej, jak potrafiłam, z satysfakcją patrząc, jak uderza w drzewo kilka jardów ode mnie.
Gdyby nie to, nie zauważyłabym pewnie stopy królika leżącej parę cali dalej, ani też samego królika, do którego należała – przynajmniej tego, co z niego zostało: zmiażdżonej masy futra z krwią, a obok drugiego i następnych. Polowałam na króliki; te tutaj nie padły ofiarą jastrzębia czy sokoła, zabijających schludnie i precyzyjnie, zanim przyniosą je swemu panu. Dostrzegłam coś jeszcze: brzeg brązowej spódnicy leżącej na ziemi, ugięte kolana, a nad nimi tułów, twarz i biały czepek. Z odległości kilku jardów patrzyła na mnie z klęczek młoda kobieta, każdym nerwem napięta jak zwierzątko. Ubrana nędznie, w zgrzebną wełnianą suknię, bez fartucha, przez co nie zauważyłam jej od razu wśród zieleni i brązów. Spod czepka opadały w skrętach jasne włosy. Miała szczupłą, pociągłą twarz, wielkie oczy niezwykłego i widocznego z daleka koloru ciepłego złota, jak w nowych monetach, i przenikliwe, inteligentne spojrzenie – niemal męskie i choć to ona klęczała, a ja stałam, przez chwilę poczułam strach, jakby to mnie na czymś przyłapano.
Jeszcze jeden królik zwisał z jej rąk i spoglądał na mnie szklanym okiem. Sierść miał we krwi. Na ziemi, obok spódnicy, leżał otwarty parciany worek. Wokół nas szeleściły na wietrze liście i trawy; dziewczyna się podniosła, ale stała nieruchomo, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Tylko martwe zwierzę kołysało się lekko.
– Kim jesteś? – spytałam. – I co tu robisz?
Upychała drobne ciałka w worku. W krwawej masie leżał mój zgnieciony list, jasny i lśniący; na jego widok zatrzymała się, długie, poplamione krwią palce zawisły w powietrzu.
– Oddaj to – warknęłam.
Podniosła list i nie ruszając się z miejsca, trzymała go w wyciągniętej ręce. W kilku susach dopadłam do niej i wyrwałam papier. Nie spuszczała ze mnie tych swoich złocistych oczu. Pomyślałam, że nigdy jeszcze nikt obcy nie patrzył na mnie tak surowo. Przez chwilę wyobraziłam sobie, jak wyglądam, bez butów, z pantoflem utopionym w błocie. Na twarzy miałam oczywiście wypieki od torsji, a białka oczu zaczerwienione. W ustach czułam kwas, język mnie szczypał.
– Jak się nazywasz?
Milczała.
– Jesteś żebraczką?
Potrząsnęła głową.
– To moja ziemia. Kłusujesz na mojej ziemi?
– Pani ziemia?
Jej głos podziałał jak kamyk ciśnięty w kałużę. Była zwykłą dziewczyną ze wsi. Nic osobliwego.
– Jestem Fleetwood Shuttleworth, pani Gawthorpe Hall. Ta ziemia należy do mojego męża. Jeśli jesteś z Padiham, powinnaś to wiedzieć.
– Nie jestem – odparła tylko.
– Wiesz, jaka jest kara za polowanie na cudzej ziemi?
Ogarnęła wzrokiem moją grubą, czarną pelerynę i wyglądającą spod spodu taftową suknię koloru miedzi. Wiedziałam, że mam ziemistą cerę, podkreśloną jeszcze przez czarne włosy i wcale nie chciałam, by tak zapamiętała mnie ta obca kobieta. Podejrzewałam, że jestem od niej młodsza, ale nie mogłam zgadnąć, ile ma lat. Brudnej sukienki najwyraźniej nie czyściła ani nie wietrzyła od miesięcy, a czepek miała koloru owczej wełny. Nagle popatrzyłam jej w oczy i napotkałam spojrzenie spokojne i dumne. Zmarszczyłam brwi i uniosłam brodę. Przy moim wzroście czterech stóp i jedenastu cali każdy był ode mnie wyższy, jednak nie dawałam się łatwo zastraszyć.
– Mój mąż przywiąże cię za ręce do swojego konia i zaciągnie do sędziego pokoju – mówiłam ostrzej niż chciałam. Milczała; słychać było tylko szum i drżenie drzew. – Jesteś żebraczką? – powtórzyłam.
– Jestem nikim. – Podała mi worek. – Proszę to wziąć.
Nie wiedziałam, że jestem na pani ziemi.
Dziwna to była odpowiedź; zastanawiałam się, co powiem Richardowi. Przypomniał mi się list trzymany w garści. Ścisnęłam go mocno.
– Czym je zabiłaś?
Prychnęła. – Nie zabiłam ich. Zabiło je.
– Bardzo dziwny masz sposób mówienia. Jak się nazywasz?
Ledwie skończyłam, błysnęła złotem i brązem, zakręciła się i ruszyła pędem między drzewami. Jasny czepek migał wśród pni, worek obijał się o spódnicę. Załomotała stopami, szybko i zwinnie jak zwierzę, i rozpłynęła się w lesie.

 
Wesprzyj nas