“Najważniejszy wrzesień świata” to reportaż będący kroniką ludobójstwa, któremu świat jesienią 2017 r. przyglądał się z zaciekawieniem przez zaledwie kilka tygodni, zanim jego uwagę przykuło coś innego.


Najważniejszy wrzesień świataWstrząsający reportaż o najbardziej prześladowanej mniejszości świata.

We wrześniu 2017 roku represje wobec ludu Rohinga przybrały kształt starannie zaplanowanej i przeprowadzonej z zimną krwią czystki etnicznej, w których śmierć poniosło co najmniej 25 tysięcy osób, a setki tysięcy zmuszono do ucieczki.

Marek Rabij, autor głośnego reportażu „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo” oraz dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, na początku 2018 roku poleciał do Bangladeszu, gdzie przy granicy z Mjanmą w największym obozie dla uchodźców na świecie wegetuje dziś blisko milion ocalałych z pogromu Rohingów.

W kolejnych miesiącach wracał tam jeszcze kilkakrotnie, by dokładniej przyjrzeć się warunkom w obozach i wysłuchać kolejnych opowieści.

„Najważniejszy wrzesień świata. Kronika niezauważonego ludobójstwa na Rohingach” to ułożony z tych relacji reportaż będący kroniką ludobójstwa, któremu świat jesienią 2017 r. przyglądał się z zaciekawieniem przez zaledwie kilka tygodni, zanim jego uwagę przykuło coś innego.

Marek Rabij
Najważniejszy wrzesień świata
Kronika niezauważonego ludobójstwa na Rohingach
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 30 października 2019
 
 

Najważniejszy wrzesień świata


Od autora

Winien jestem Państwu kilka słów w kwestii nazewnictwa pojawiającego się na kartach tej książki. Zacznę od wyjaśnienia, dlaczego konsekwentnie nazywam Birmą państwo, które w 1989 roku zmieniło oficjalnie nazwę na Myanmar. Proszę nie odczytywać tej decyzji w kategoriach politycznych. Kilka krajów – jak USA, Wielka Brytania czy Japonia – rzeczywiście nie uznało tej niecodziennej zmiany narzuconej przez juntę, ale społeczność międzynarodowa najwidoczniej traktuje kwestie nazewnicze za najmniej kłopotliwą część problemu, jakim w ostatnich latach stała się polityka wewnętrzna Birmy, czy też Mjanmy.
W Polsce Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych w 2012 roku zaleciła wprawdzie stosowanie terminu Mjanma (a to dlatego, że w języku birmańskim „r” na końcu wyrazu jest nieme), dopuściła jednak do dalszego użycia dotychczasową nazwę, ponieważ obie są jednakowo dobrze zakorzenione w dziejach kraju. Moim zdaniem Birma po prostu wrosła w tkankę polszczyzny. Przymiotnik „birmański” brzmi dla polskiego ucha całkowicie naturalnie. Ale „mjanmarski”? „mjanmijski”? Zresztą nawet Urzędowy Wykaz Polskich Nazw Geograficznych Świata wydany w 2013 roku przez Główny Urząd Geodezji i Kartografii w kontekście Mjanmy wspomina po prostu o języku birmańskim. Wykaz milczy natomiast na temat polskiej nazwy stanu Rakhine, w którym mieszkali bohaterowie tej książki, dlatego pozwoliłem sobie zrezygnować z niej na rzecz łatwiejszego w odmianie i przez to bardziej przystępnego dla polskiego odbiorcy Arakanu.
Druga istotna kwestia to nazwa samego ludu Rohinga, która prawdopodobnie jest zniekształconą wersją terminu Rakhine. W Polsce zwykło nazywać się ich Rohindżami albo po prostu Rohingya, bazując na zanglicyzowanej wersji terminu oznaczającego właśnie przedstawiciela tej społeczności. Sam nie jestem bez winy, bowiem w pierwszych materiałach na ten temat publikowanych w „Tygodniku Powszechnym” posługiwałem się właśnie nazwą Rohindża1. Dopiero na miejscu przekonałem się, że Rohinga mówią o sobie właśnie Rohinga, i odtąd używam tylko tego określenia, zresztą z merytorycznym błogosławieństwem dra Michała Panasiuka, bengalisty z Uniwersytetu Warszawskiego, z którym konsultowali te kwestie niezastąpieni koledzy i koleżanki z działu korekty „Tygodnika”.
W kwestii pisowni arakańskich miejscowości zamieszkiwanych przez Rohingów nie mogłem, niestety, liczyć na fachowe wsparcie. Wiele z nich było zbyt małych, by pojawić się na mapach, a dziś zniknęły z powierzchni ziemi po tak zwanych akcjach pacyfikacyjnych, które przeprowadziło w północnym Arakanie wojsko birmańskie wspomagane czasem przez niezidentyfikowanych, ale z reguły uzbrojonych cywilów. Byli mieszkańcy tych wsi widm stanowią oczywiście najlepsze, bezpośrednie źródło informacji, rzecz jednak w tym, że rozmawiając z nimi, musiałem korzystać z pomocy tłumacza, który zapisywał rohińskie nazwy, używając angielskiej transkrypcji. Proszę zatem nie zżymać się na podwójne „o”, które tu i ówdzie będzie występować w roli fonetycznego zamiennika polskiego „u”, i darować mi zamianę naszego „i” na angielski dublet dwóch liter „e”. Najuczciwiej będzie zapisać w tej książce wszystkie napotkane nazwy (to samo dotyczy nazwisk rozmówców) właśnie tak, jak podali mi je tłumacze.
A skoro o nich mowa – czas na podziękowania. Najpierw dla tłumaczy, których nazwisk nie podaję ze względu na ich bezpieczeństwo. Przez wiele tygodni dzień w dzień nie tylko oprowadzali mnie po labiryncie obozów, lecz także przekładali wypowiedzi rozmówców, osadzali je w kontekście kultury, wierzeń czy języka oraz dyskretnie dbali o moje bezpieczeństwo. W jakimś stopniu książka ta jest również dziełem ich obydwu, choć nie potrafię oszacować, ile z tego, co mówili mi w Bangladeszu rozmówcy, dotarło do mych uszu w formie nietkniętej licentia poetica tłumaczy. Za całą gwarancję musi wystarczyć poczucie dopasowania tego, co od nich słyszałem, do emocji rozmówców i przyznaję, że nigdy nie wątpiłem w prawdomówność moich współpracowników.
Dziękuję także redaktorowi naczelnemu „Tygodnika Powszechnego” Piotrowi Mucharskiemu oraz prezesowi wydawnictwa Jackowi Ślusarczykowi – za odwagę. Żeby namówić ich na awanturę, której pierwszym etapem była zbiórka na portalu społecznościowym na wyjazd reporterski sygnowany nobliwą marką „Tygodnika”, następnie zaś sama ekspedycja, a wreszcie książka będąca jej podsumowaniem, wystarczyła w zasadzie jedna rozmowa, która nie trwała dłużej niż dwie minuty.
Czas wreszcie podziękować tym, którym winien jestem najwięcej. Zacznę od dwustu dziewięćdziesięciu dwóch osób, które zaufały mi na tyle, by za pośrednictwem serwisu Polak Potrafi sfinansować pierwszy wyjazd do Bangladeszu, i tym, którzy wspierali Fundację Tygodnika Powszechnego, bo to ona wzięła na siebie koszt drugiej wyprawy. Gdyby nie Wasze przekonanie, że warto, nie ruszylibyśmy nawet z miejsca.
No i oczywiście Magda. Jeśli niniejsza książka ma jakąkolwiek wartość, to w głównej mierze dzięki pewności jej autora, że może spokojnie oddać się pracy reporterskiej, podczas gdy siedem tysięcy kilometrów dalej ktoś tygodniami odwala za niego codzienne domowe obowiązki, łącząc je w dodatku z własnymi ambicjami zawodowymi.

Kalendarium

1977–1978: Birmańscy Rohingowie po raz pierwszy zostają oficjalnie nazwani „Bengalczykami przebywającymi nielegalnie” na terenie tego kraju. Wiosną i latem 1978 roku, w wyniku akcji wojskowej o kryptonimie „Król Smok”, do Bangladeszu ucieka z Arakanu około trzystu tysięcy muzułmanów; większość z nich powróci do Birmy w kolejnych latach.
1982: Ustawa o obywatelstwie wymienia mniejszości etniczne, które zdaniem ustawodawcy tworzą naród birmański. Nie ma wśród nich Rohingów.
1989: Birma zmienia oficjalnie nazwę na Mjanma. Także Arkan odtąd nosić będzie oficjalną nazwę Rakhine. Władze zarządzają wymianę dowodów tożsamości. Większość Rohingów nie dostaje nowych dokumentów.
1990: Wybory wygrywa Narodowa Liga na Rzecz Demokracji (NLD). Junta nie uznaje ich wyników, zamknąwszy wcześniej liderkę partii, Aung San Suu Kyi, w areszcie domowym.
1991: Początek trwającej ponad rok operacji wojskowej w północnym Arakanie, wskutek której około dwustu pięćdziesięciu tysięcy Rohingów zostaje zmuszonych do ucieczki do Bangladeszu.
1992: W północnym Arakanie władze powołują do życia NASAKA, gwardię graniczną, która wkrótce zasłynie z brutalności. W październiku, pod naciskiem UNHCR, rusza repatriacja zbiegłych Rohingów. Do 1997 roku do Arakanu wróci około dwustu trzydziestu tysięcy osób. Reszta zostanie w Bangladeszu w obozie Kutupalong, który stanie się zalążkiem dzisiejszego megaobozu.
1993: Wewnętrzne służby graniczne kontrolujące ruch pomiędzy regionami kraju wprowadzają w okręgu Maungdaw ograniczenia swobody zawierania małżeństw przez Rohingów.
1994: Birma przestaje wydawać metryki urodzeń dzieciom Rohingów.
1995: Rohingowie otrzymują zamiast dowodów osobistych Tymczasowe Karty Rejestracyjne.
1997: Zwierzchnik wewnętrznych służb granicznych w okręgu Sittwe wprowadza zakaz podróżowania poza granice okręgu dla wszystkich Rohingów.
2001: W całej Birmie wybuchają antymuzułmańskie zamieszki, podsycane prawdopodobnie przez armię. W okręgu Maungdaw w płomieniach staje dwadzieścia osiem meczetów i szkół koranicznych.
2005: Władze okręgu Maungdaw przestają uwzględniać Rohingów w statystykach ludności.
2012: Aung San Suu Kyi dostaje się do parlamentu. Kilka miesięcy później w północnym Arakanie dochodzi do antymuzułmańskich zamieszek, wskutek których do Bangladeszu znowu ucieka trudna do dokładnego oszacowania liczba Rohingów; oni sami mówią o kilkudziesięciu tysiącach. W reakcji na zamieszki prezydent Thein Sein oświadcza, że rozwiązaniem problemu będzie przepędzenie Bengalczyków „przebywających bezprawnie” w Birmie do innych krajów lub przesiedlenie ich do obozów pod nadzorem ONZ.
2014: Buddyjscy nacjonaliści atakują biura międzynarodowych organizacji pozarządowych w Sittwe. W spisie powszechnym w kraju cała ludność Rohinga zostaje pominięta. Prezydent Thein Sein ogłasza „weryfikację obywatelstw” mieszkańców Arakanu, ale wskutek licznych protestów wycofuje się z tego pomysłu.
2015: Prezydent Thein Sein wetuje ustawę przyznającą Rohingom z Tymczasowymi Kartami Rejestracyjnymi prawo głosu w zbliżających się wyborach. W maju UNHCR podaje, że od 2012 roku Arakan opuściło – głównie na łodziach płynących przez Morze Andamańskie w stronę Malezji – około stu pięćdziesięciu tysięcy Rohingów. Przed wyborami kierowana przez Aung Sang Suu Kyi Narodowa Liga na Rzecz Demokracji usuwa ze swoich list wszystkich kandydatów wyznania muzułmańskiego. W Arakanie prawa do ubiegania się o reelekcję władze odmawiają U Shwe Maungowi, który reprezentował w parlamencie muzułmanów.
2016: Gabinet większościowy NLD po wygranych wyborach wznawia „weryfikację obywatelstw” w Arakanie. W październiku bojownicy Armii Wyzwolenia Arakanu (ARSA) przyznają się do ataków na obiekty publiczne i wojskowe na północy stanu. W odpowiedzi armia birmańska przeprowadza akcje pacyfikacyjne, w wyniku których do Bangladeszu ucieka około dziewięćdziesięciu tysięcy Rohingów.
2017: W marcu Rada Praw Człowieka ONZ wysyła do Birmy misję, która ma zweryfikować informacje o działaniach wojska birmańskiego w Arakanie. Władze Birmy odmawiają komisarzom wjazdu. W lipcu, w związku ze zbliżającą się pielgrzymką papieża Franciszka do tego kraju, do Watykanu wpływa oficjalna nota z żądaniem, by w trakcie pobytu w Birmie papież nie używał terminu „Rohinga”.
25 sierpnia w Arakanie dochodzi do ataków ARSA na posterunki policyjne. W odpowiedzi wojsko rozpoczyna zakrojoną na szeroką skalę akcję pacyfikacyjną w północnym Arakanie, wskutek której do końca listopada do Bangladeszu zbiegnie co najmniej siedemset trzydzieści tysięcy Rohingów. Raport organizacji Lekarze bez Granic szacuje, że bezpośrednio wskutek operacji wojskowych śmierć poniosło co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy osób. Około trzystu pięćdziesięciu miejscowości w Arakanie – ponad siedemdziesiąt pięć procent wszystkich zamieszkiwanych przez Rohingów – zostaje spalonych lub zrównanych z ziemią.

I. Święto ofiarowania

Widziałem pociski. Wiem, wiem, to niemożliwe. Ale ja, Kamal Hussein, klnę się, że na tle nieba widać było wyraźnie przelatujące kule, jak cieniutkie czarne kreseczki. Próbuję sam sobie tłumaczyć, że leżałem wówczas twarzą do ziemi i że nie da się zobaczyć lecących pocisków. Ale wiem też, że sam siebie próbuję oszukać, bo przecież je widziałem.
O czym myślałem, leżąc na polu? Chyba o niczym. Nie pamiętam ani jednej klarownej myśli. Przylgnąłem do ziemi. Dopiero po kilku dniach w mojej głowie, to znaczy w pamięci, odtworzyło się wspomnienie tamtych chwil. Niemal jak film. Zdawałem sobie sprawę, że wszystko widziałem, słyszałem i czułem wcześniej, tylko wtedy nie zdążyłem, a raczej nie zdołałem tego ułożyć w opowieść z początkiem i końcem.
Nadal próbuję to poukładać. Na przykład gulir mhara, wystrzały. Chciałbym przyporządkować je do obrazów, które zapamiętałem. Słyszę płacz dziecka, jakieś krzyki poprzedzające huk wystrzałów, a zaraz po nim plusk. Ciało dziesięciolatka, który nie waży pewnie trzydziestu kilo, padając, wydaje równie donośny odgłos co ciało rosłego mężczyzny.
Pytasz, dlaczego nagle wspominam o dziesięciolatku? Nie wiem. W pierwszej chwili chciałem powiedzieć, że z daleka widziałem, jak go zabijają, ale tego również nie jestem już pewny. Przecież ciało zabitego dziecka powinno osiąść mięciutko w błoto jak w kołyskę, niezauważalnie dla kogoś, kto kilkaset metrów dalej, na skraju pola, sam udaje martwego. Z takiej odległości nie powinienem słyszeć nic prócz wystrzałów, może więc moja głowa po prostu za dużo sobie wyobraziła? Dzisiaj nie umiem odróżnić tego, co zobaczyłem naprawdę, od tego, co tylko wyczułem przez skórę, wychwyciłem wyostrzonym do granic bólu słuchem i wywęszyłem nosem, który w tamtej chwili zdolny był wyłowić pojedyncze ziarenka obcego zapachu, choć tkwił nieomal wbity w błoto.
Może w takiej sytuacji napięte do granic możliwości zmysły splatają się w jakiś warkocz i jeden wspomaga albo wręcz zastępuje drugi? Może da się w ten sposób widzieć dotykiem i czuć wzrokiem, skoro można też bać się żołądkiem?

Kamal niespodziewanie przerywa opowieść. Spluwa energicznie przez drzwi, po czym kuca na schodkach przed szałasem, ułożonych z kilku worków ziemi oznakowanych niebieskim logotypem UNHCR, Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Uchodźców. Ostre światło wpycha się do środka chaty i ciemny zarys szczupłej sylwetki Kamala Husseina niemal rozpływa się w popołudniowej jasności. Przez chwilę mam wrażenie, że mężczyzna płacze, lecz wszystko zagłuszają wrzaski okolicznych dzieciaków, które wiedzione ciekawością zebrały się przed chatą, żeby przekrzykiwać się jedynym znanym sobie angielskim wyrażeniem.
How are you?
How are you?
How are you?
How are you? – ryczy małoletni tłumek za ścianą z foliowych płacht rozpiętych na bambusowych kratownicach. W zastygłej pozie, z dłońmi wciśniętymi pod pośladki i ze szpiczastą brodą siedzący w drzwiach Kamal przypomina w tej chwili demony na frontonach buddyjskich świątyń; może z tą różnicą, że na jego twarzy zapewne nie widać wyrazu mściwej satysfakcji, który tajscy, birmańscy lub kambodżańscy rzeźbiarze nadają często tamtym bóstwom. Za nic nie chcę przerywać mu tej intymnej chwili słabości, choć zarazem obawiam się, że nie zechce kontynuować opowieści. Siedzę więc bez słowa po turecku na klepisku dusznej chaty Kamala Husseina, pot zalewa mi oczy, na mokrej od potu kartce notesu długopis nie chce zostawiać już śladów, dzieci przed domem nie przestają krzyczeć how are you, słońce wlewa się do środka, a Kamal tkwi na zewnątrz. Nie wiem, ile czasu mija, aż wreszcie wstaje, poprawia węzeł utrzymujący lungi2 na wychudzonych biodrach i ponownie zasiada przede mną i tłumaczem w pozie, która przypomina siad płotkarski: z jedną nogą zgiętą po turecku, drugą wyprostowaną jak do skoku.
– Nasza wieś nazywała się Tula Toli. Po birmańsku Min Gyi – rozpoczyna stłumionym głosem. – W rzeczywistości tworzyły ją trzy wioski, które z czasem połączyły się w jedną dużą miejscowość. Ponad trzysta pięćdziesiąt domów tam stało, w tym kilkanaście porządnych, z grubych bali i z drewnianą podłogą. Wiele chat kryło się w cieniu okazałych palm arekowych, one dawały nie tylko cień, lecz także orzechy na paan3. Koło mojego domu rosły cztery stare chlebowce o grubych pniach, na których dzieci sąsiadów wieszały ozdoby. Dalej widać było gęste mangowce i sporo bananowców. No i bambusy. Rosły prawie wszędzie. Wystarczyło wyjść parę kroków przed dom i już miało się materiał do budowy.
Glebę też mieliśmy żyzną. Nie brakowało czystej wody. Mieszkaliśmy przecież w zakolu rzeki, która opływała wieś z trzech stron. Nurt był miejscami bardzo silny, a w lipcu, kiedy w porze deszczowej pada najmocniej, rzeka rozlewała się szerzej i nanosiła kolejne warstwy piasku na szczyt cypla, gdzie stała wieś. To miejsce zwaliśmy więc Piaskami, trochę na wyrost, bo ziemia położona dalej od koryta rzeki nadawała się przecież do uprawy ryżu. Moje pole było na prawym skraju cypla. Kiedy się na nie patrzyło od strony wsi, sąsiadowało z niewysoką skarpą, jej szczyt porastały duże drzewa. Za nimi stały już pierwsze domy.
W środę 30 sierpnia 2017 roku Kamal jak co dzień zajął się pracami rolnymi. Na polu było sporo błota po deszczu, który padał prawie całą noc, najcenniejsze rzeczy mężczyzna zostawił więc na skraju ścieżki zawinięte w koszulę i przystąpił do pracy w samych lungi. W pewnym momencie koszulowe zawiniątko zaczęło dzwonić.
– Możesz mi nie wierzyć, ale od razu pomyślałem, że dzieje się coś złego – zapewnia.
Nie, to nie były tylko złe przeczucia, te uporczywe myśli, które kąsają podświadomość jak gera4. Kiedy zadzwonił telefon, Kamal ponownie zobaczył obrazy sprzed dwóch dni, gdy w tłumie mieszkańców Tula Toli stał nad brzegiem rzeki. Sterczeli tak kilka godzin, a wiatr niósł nad wodą smród spalenizny, zwęglone drobiny ryżowego siana, którym kryto dachy, i odgłosy wystrzałów. Na drugim brzegu ginęła wieś Dual Toli.
– Przez gęste nadbrzeżne zarośla i pas drzew nie dało się zobaczyć prawie niczego poza dymem i pojedynczymi językami ognia, ale wiedzieliśmy, że tam są nasi, Rohinga. Co do oprawców też nie było wątpliwości.
Birmańskie wojsko od tygodni kręciło się w okolicy w siłach zauważalnie większych niż zazwyczaj. Raz żołnierze wkroczyli nawet do Tula Toli. Zwołali posiedzenie starszyzny, oznajmili, że szukają ARSA, partyzantów Rohińskiej Armii Wyzwolenia Arakanu, poszwendali się między budynkami, jakby coś liczyli. Kazali dać znać, gdyby w okolicy pojawili się obcy, po czym odjechali.
Niecałe dwa tygodnie po tamtej wizycie niemal cały północny Arakan stanął w ogniu. W ataku partyzantów na jeden z okolicznych posterunków 25 sierpnia zginąć miało dwunastu policjantów, armia zaś natychmiast, jakby od dawna się do tego szykowała, wzięła się za palenie rohińskich miejscowości. Wieś po drugiej stronie rzeki była jedną z wielu, które płaciły za rzekome konszachty z partyzantką. Tula Toli stała niecały kilometr dalej, ale tu przecież, jak twierdził Kamal, nikt nie sprzyjał ani nawet nie widział separatystów z ARSA. Po sąsiedzku, niespełna kilometr na południowy zachód, w sporej osadzie mieszkali zresztą arakańscy buddyści, od których partyzanci na pewno woleli trzymać się z daleka. Obie społeczności, muzułmańska i buddyjska, w żmudnym, wieloletnim procesie nauczyły się sąsiadować ze sobą w miarę bezkonfliktowo i nikt, a zwłaszcza nikt w Tula Toli, nie był zainteresowany naruszeniem tej delikatnej międzywyznaniowej równowagi. Nawet sołtys Tula Toli był rakhine5.

 
Wesprzyj nas