Najgłośniejsza z powieści Harry Harrisona, której ekranizacja pt. Zielona pożywka z Charltonem Hestonem w roli głównej została wyróżniona w 1974 r. nagrodą Nebula.


Przestrzeni PrzestrzeniNa skrajnie przeludnionej, zdegradowanej Ziemi kończy się żywność. Ludzie walczą o jej okruchy ze sobą i szczurami. Nieliczne bogatsze państwa bronią swych zasobów zza umocnień granicznych, a wojna jest poniekąd błogosławieństwem, bo ogranicza liczbę gęb do wyżywienia.

W kilkudziesięciomilionowym głodnym, tonącym w śmieciach nowojorskim megalopolis nie panują już żadne prawa oprócz wilczych. Policja zwykle tylko rozpędza demonstrantów i sprząta po przestępcach. Funkcjonariusz Andy Rusch chce jednak rzetelnie przeprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa. Szukając sprawcy, usiłuje też dociec, jak popadł w ruinę jego świat…

Harry Harrison (1925–2012), wybrany do Science Fiction Hall of Fame, uhonorowany jako Wielki Mistrz SFWA. W czasie II wojny światowej służył w amerykańskim lotnictwie. W 1951 zadebiutował jako pisarz opowiadaniem Skalny nurek. Sławę przyniosły mu cykle powieści „Planeta śmierci”, „Stalowy Szczur”, „Bill, bohater Galaktyki” oraz właśnie Przestrzeni! Przestrzeni!. Rebis wydał także jego Inwazję, Tunel transatlantycki. Nareszcie! Oraz cztery zbiory opowiadań.

Harry Harrison
Przestrzeni! Przestrzeni!
Przekład: Radosław Kot
seria: Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 17 września 2019
 
 

Przestrzeni Przestrzeni

Prolog

W  grudniu 1959 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Dwight D. Eisenhower stwierdził: „Tak długo, jak ja jestem na tym stanowisku […], ten rząd […] nie uzna sprawy kontroli urodzin za problem, który winien zostać objęty naszą polityką i rozwiązany. To nie nasza sprawa”. Odtąd żaden amerykański rząd nie uznał tego za swoją sprawę.
 
 
W roku 1950 Stany Zjednoczone – skupiając zaledwie 9 procent światowej populacji – konsumowały 50 procent światowego wydobycia surowców. Odsetek ten rośnie i jeśli będzie rósł jak obecnie, to za piętnaście lat Amerykanie będą zużywali ponad 83 procent rocznego wydobycia bogactw Ziemi. Przy końcu stulecia, jeśli liczba mieszkańców Stanów Zjednoczonych będzie wzrastać w tym samym tempie, kraj ten, aby utrzymać swój standard życiowy, będzie potrzebował ponad 100 procent wszystkich pozyskiwanych na Ziemi kopalin. Jest to matematyczna niemożliwość – pomijając nawet to, że na świecie będzie wówczas około 7 miliardów ludzi, którzy zapewne też będą chcieli nieco surowców dla siebie.
A wówczas jaki będzie ten świat?

CZĘŚĆ PIERWSZA

Poniedziałek, 9 sierpnia 1999
 
Nowy Jork – wyłudzony od łatwowiernych Indian przez przebiegłych Holendrów, odebrany miłującym prawo Holendrom przez wojowniczych Brytyjczyków, wyrwany z kolei pokojowo nastawionym Brytyjczykom przez zrewolucjonizowanych kolonistów. Rosnące tu niegdyś drzewa spłonęły już dziesiątki lat temu, wzgórza zniwelowano, a zbiorniki wodne osuszono i zasypano, kierując kryształowo czyste źródła prosto do kanalizacji. Coraz dalej wyciągając z macierzystej wyspy macki urbanizacji, miasto stało się megalopolis. Cztery z jego pięciu dzielnic pokryły połowę jednej, na ponad sto mil długiej wyspy, objęły jeszcze jedną wyspę i z biegiem rzeki Hudson dotarły do macierzystego kontynentu Ameryki Północnej. Piąta i najważniejsza dzielnica to Manhattan: płyta pierwotnego granitu i skał metamorficznych ze wszystkich stron otoczona wodą, jak stalowo-kamienny pająk przyczajona pośrodku sieci mostów, tuneli, przewodów, linii metra i połączeń promowych. Nie mogąc się już rozrastać na powierzchni ziemi, Manhattan zaczął się żywić własną tkanką, burząc stare budynki, by zastąpić je nowymi, wyrastając wyżej, coraz wyżej i nigdy dość wysoko, w miejscu tym bowiem zdają się nie istnieć granice ścisku, zupełnie jakby nic nie mogło powstrzymać nieustannie napływających zewsząd mas ludzi. Zakładają tu rodziny, a ich dzieci i dzieci ich dzieci robią to samo, aż miasto staje się z wolna molochem niemającym w całych dziejach świata równego sobie pod względem liczby ludności.
Tego upalnego sierpniowego dnia roku 1999 w Nowym Jorku mieszka, z dokładnością do kilku tysięcy, 35 milionów ludzi.

Rozdział 1

Wpadające przez otwarte okno sierpniowe słońce tak długo przypalało gołe nogi Andrew Ruscha, aż wyrwało go z głębokiego snu. Powoli zaczęło do niego docierać, jak jest gorąco i że leży na zmiętym, przepoconym prześcieradle. Przetarł sklejone powieki, lecz jeszcze nie wstawał, wpatrywał się tylko w popękany, pokryty plamami i naciekami sufit. W pierwszej chwili niezbyt wiedział, gdzie się znajduje, na wpół obudzony na nowo poznawał pokój, w którym mieszkał już od ponad siedmiu lat. Ziewnął, spojrzał na zegarek leżący na krześle obok łóżka i od razu poczuł się lepiej. Ponownie ziewnął, przyglądając się wskazówkom za porysowanym szkiełkiem. Siódma… siódma rano, a w kwadratowym okienku widniała mała cyfra 9. Poniedziałek, 9 sierpnia 1999 roku, już od rana upalny – fala gorąca, która trzymała Nowy Jork w obezwładniającym uścisku od dziesięciu dni, nie ustępowała.
Podrapał się po boku, gdzie dał mu się we znaki pot, usunął nogi ze smugi światła i skłębił poduszkę pod karkiem. Z drugiej strony cienkiego przepierzenia dzielącego pokój na dwoje rozległo się najpierw pobrzękiwanie, a potem wizg, który szybko przeszedł w wysoki pisk.
– Dobry…! – krzyknął poprzez hałas i rozkaszlał się. Wciąż pokasłując, wstał niepewnie i podszedł do ściennego zbiornika, by utoczyć szklankę wody; pociekła cienkim, brązowawym strumykiem. Wypił ją i postukał knykciami w miernik poziomu, aż wskaźnik podskoczył, zawahał się i opadł w pobliże napisu „Pusty”. Zbiornik wymagał napełnienia i Andy będzie musiał tego dopilnować, nim o czwartej wyjdzie na służbę. Zaczął się dzień.
Zbliżył twarz do wielkiego pękniętego lustra kryjącego front szafy i potarł szczeciniasty policzek. Trzeba się jeszcze ogolić przed wyjściem. Lepiej nie przyglądać się sobie z samego rana, gdy człowiek jest nagi i podatny na ciosy, pomyślał, z niesmakiem przypatrując się chorobliwej bieli skóry i krzywym nogom, które w spodniach zwykle wyglądały nie najgorzej. Jak doprowadziłeś do tego, że żebra sterczą ci jak u głodującej szkapy, a brzucho rośnie coraz większe? Uszczypnął miękką skórę, dochodząc do wniosku, że to skutek diety skrobiowej i przesiadywania w tej klitce. Jedno co dobre, to że tłuszcz nie pojawił się na twarzy. Czoło, niestety, co roku miał wyższe; nie było to zbyt widoczne, póki krótko przycinał włosy. Dopiero co przekroczyłeś trzydziestkę, pomyślał, a już robią ci się wory pod oczami. I masz za duży nos – czy nie wujek Brian mawiał, że to przez walijską krew w rodzinie? Uzębienie jednak masz po wilkach i gdy się uśmiechasz, wyglądasz jak rozradowana hiena. Przystojny z ciebie diabeł, Andy Rusch, ale czy możesz mi powiedzieć, kiedy ostatni raz miałeś randkę? Skrzywił się do siebie i poszedł poszukać chustki, by wytrzeć swój imponujący walijski nos.
W szufladzie została już tylko jedna para czystych gatek; włożył je, stwierdzając, że oto kolejna rzecz, którą musi dzisiaj zrobić – pranie.
Pisk za ścianką działową nie ustawał. Andy pchnął drzwi łączące pomieszczenia.
– Dostaniesz zawału, Sol – powiedział do siwobrodego mężczyzny, który zapamiętale pedałował na pozbawionym kół rowerze. Strużki potu ściekały po jego piersi, wsiąkając w owinięty wokół bioder ręcznik.
– Bez obaw – wydyszał Solomon Kahn, miarowo poruszając nogami. – Robię to codziennie od tak dawna, że serducho zaprotestowałoby, gdybym przestał. A odkąd nie stać mnie na papierosy, za którymi zresztą nie tęsknię, nie grozi mi rak płuc. Z kolei regularne dawki alkoholu przemywają mi arterie z cholesterolu. Na dodatek w wieku lat siedemdziesięciu pięciu nie muszę się obawiać prostaty, bo…
– Sol, proszę, oszczędź mi tych wszystkich szczegółów na pusty żołądek. Nie masz może odrobiny lodu?
– Weź dwie kostki, jest naprawdę gorąco. Ale nie otwieraj za szeroko lodówki.
Andy uchylił drzwiczki przycupniętej pod ścianą małej chłodziarki i szybko wyjął plastikowy pojemnik z margaryną, wycisnął z foremki dwie kostki lodu, po czym zatrzasnął drzwiczki. Napełnił szklankę wodą ze ściennego zbiornika i postawił ją obok margaryny.
– Jadłeś już? – spytał.
– Zjem razem z tobą, chyba dość już się naładowało.
Sol przestał kręcić pedałami i pisk przeszedł w pojękiwanie, po czym zamarł. Odłączył przymocowane do tylnej piasty przewody, zwinął je ostrożnie i położył obok czterech samochodowych akumulatorów czerniejących na lodówce. Potem, wytarłszy dłonie w przepocony ręcznikowy sarong, odsunął jedno ze starych siedzeń uratowanych z forda rocznik 1975 i usadowił się przy stole naprzeciwko Andy’ego.
– Słuchałem wiadomości o szóstej – powiedział. – Geronci organizują dziś kolejny marsz protestacyjny dla poparcia kwatery głównej. Z tego to dopiero może być zawał!
– Ten widok na szczęście zostanie mi oszczędzony. Wychodzę dopiero o czwartej, a Union Square to nie nasz rewir. – Otworzył pojemnik z pieczywem, wyjął sześciocalowy kwadrat suchara i pchnął opakowanie w stronę Sola. Cienko rozsmarował margarynę, nadgryzł pieczywo i krzywiąc się, zaczął żuć. – Mam wrażenie, że margaryna jest zepsuta.
– Co ty powiesz? – mruknął Sol, wgryzając się w suchar bez omasty. – Wszystko, co zrobione ze starego oleju samochodowego i wielorybiego tranu, jest zepsute od samego początku.
– Zaczynasz gadać jak zielony – stwierdził Andy, spłukując suchara zimną wodą. – Wszystkie petrochemiczne tłuszcze są praktycznie bezwonne, a do tego nie ma już żadnych wielorybów, a więc nie ma i tranu. To dobra oliwa z chlorelli.
– Wieloryby, plankton, olej ze śledzi, wszystko to zalatuje rybą. Nigdy nie smaruję pieczywa, brakuje tylko, żeby mi płetwy wyrosły. – Nagle ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. – Nie ma jeszcze ósmej, a oni już cię szukają.
– Niekoniecznie – powiedział Andy, kierując się ku drzwiom.
– Może, ale nie tym razem. Wiesz równie dobrze jak ja, że tak puka tylko wasz posłaniec, i stawiam dolary przeciwko orzechom, że się nie mylę. Widzisz? – Z ponurą satysfakcją spojrzał na szczupłego posłańca z gołymi nogami, który pojawił się w drzwiach, gdy Andy je otworzył.
– Czego chcesz, Woody? – spytał Andy.
– Niszecho nie chce – wyseplenił Woody; miał zaledwie dwadzieścia parę lat, lecz po zębach zostało mu tylko wspomnienie. – Porusznik mówi psynies, ja psynose. – Podał Andy’emu kopertę opatrzoną nazwiskiem adresata.
Andy zwrócił się ku światłu i wyjął z koperty tabliczkę. Szybko odcyfrował kanciaste pismo porucznika, po czym wziął kredę i naskrobał pod spodem swoje inicjały. Zwrócił tabliczkę posłańcowi, zamknął za nim drzwi i wrócił do stołu, by dokończyć śniadanie.
– Nie patrz tak na mnie – powiedział Sol, widząc, że Andy marszczy brwi. – To nie ja wysłałem tę wiadomość. Nic miłego, prawda?
– Geronci. Już teraz zablokowali Union Square i trzeba wzmocnić patrole w rewirze. Ściągają nas tam.
– Ale dlaczego ciebie? To robota raczej dla bagiet.
– Dla bagiet! Skąd u ciebie ten średniowieczny slang? Jasne, potrzebni są przede wszystkim zwykli mundurowi do trzymania w ryzach tłumu, ale również detektywi zdolni wyłowić znanych agitatorów, kieszonkowców i całą resztę. To będzie mordęga. Muszę się zameldować przed dziewiątą. Zdążę jeszcze przynieść wodę.
Powoli włożył spodnie i luźną sportową koszulę. Na parapecie ustawił rondel wody, by zagrzała się od słońca, i wziął dwa pięciogalonowe kanistry. Gdy wychodził, Sol oderwał się od ekranu telewizora i spojrzał na niego znad oprawek starych okularów.
– Gdy przyniesiesz wodę, zrobię ci drinka. A może to dla ciebie za wcześnie?
– Jeśli wziąć pod uwagę, jak się dzisiaj czuję, to nie jest za wcześnie.
Zamknął za sobą drzwi i ostrożnie zaczął szukać drogi w smoliście ciemnym korytarzu. Tuż przed schodami zaklął – omal nie spadł, potknąwszy się na pozostawionej przez kogoś kupie śmieci. Dwa piętra niżej w ścianie zostało przebite okno i wpadało przez nie dość światła, by widział stopnie aż do parteru. Po wilgotnej sieni skwar Dwudziestej Piątej Ulicy uderzył go zatęchłą falą, dusznym miazmatem rozkładu, brudu i niemytej ludzkości. Musiał przeciskać się między kobietami, które już zapełniały stopnie budynku. Ostrożnie stawiał stopy, starając się nie nadepnąć na jakieś dziecko, których wiele bawiło się poniżej. Chodnik wciąż był w cieniu, lecz tak pełen ludzi, że iść można było jedynie jezdnią. Andy odsunął się od rynsztoka, by ominąć również nieczystości i śmieci. Rozmiękły od gorąca asfalt ustępował pod stopami, przyklejał się do podeszew. Przed kolumnowym punktem poboru wody na rogu Siódmej Alei zgromadziła się już zwykła kolejka. Gdy podszedł bliżej, dobiegły go gniewne krzyki, dostrzegł też kilka uniesionych pięści. Sarkający tłum zaczął się rozpraszać i Andy ujrzał, jak mundurowy policjant zamyka stalowe drzwi.
– Co się dzieje? – spytał Andy. – Wydawało mi się, że ten punkt otwarty jest do południa.
Policjant odwrócił się, jego dłoń automatycznie poszukała broni, ale zaraz poznał kolegę z tego samego rewiru. Zsunął czapkę i wierzchem dłoni wytarł pot z czoła.
– Właśnie dostałem rozkazy od sierżanta: wszystkie punkty zostają zamknięte na dwadzieścia cztery godziny. Przez tę suszę rezerwy niebezpiecznie zmalały i trzeba oszczędzać wodę.
– Do diabła z takimi nowinami – powiedział Andy, patrząc na klucz, który wciąż jeszcze tkwił w zamku. – Zaraz idę na służbę, a to znaczy, że nie będę miał co pić przez parę dni…
Rozejrzawszy się uważnie dokoła, policjant otworzył drzwi i wziął od Andy’ego jeden kanister.
– Jeden ci wystarczy – rzekł, napełniając go pod kurkiem, i dodał ciszej: – Nie powtarzaj tego, ale podobno znów wysadzono akwedukt w głębi stanu.
– Znowu farmerzy?
– A któż by inny? Byłem tam strażnikiem, zanim przyszedłem do naszego rewiru. Tam jest paskudnie, można wylecieć w powietrze razem z akweduktem. Utrzymują, że miasto kradnie ich wodę.
– Mają jej dość – powiedział Andy, biorąc pełny pojemnik. – Więcej, niż potrzebują. A tu, w mieście, jest trzydzieści pięć milionów cholernie spragnionych ludzi.
– A kto mówi, że jest inaczej? – spytał gliniarz, po czym zatrzasnął i z namaszczeniem zamknął drzwi.
Andy przepchnął się przez tłum na schodach i przeszedł na tylne podwórko. Wszystkie ubikacje były zajęte, a gdy w końcu udało mu się wejść do jednej z kabin, zabrał kanister ze sobą. Na zewnątrz z pewnością padłby łupem któregoś z dzieciaków bawiących się na stercie śmieci.
Gdy wreszcie wspiął się na schody i otworzył drzwi mieszkania, przywitał go czysty dźwięk kostek lodu obijających się o szkło.
– To, co grasz, to piąta symfonia Beethovena – powiedział, stawiając kanister, po czym padł na krzesło.
– Mój ulubiony kawałek. – Sol zdjął z lodówki dwie oszronione szklanki i z niemalże religijnym namaszczeniem wrzucił do nich po maleńkiej perłowej cebulce. Podał napój Andy’emu, który ostrożnie siorbnął lodowaty płyn.
– Pijąc to, Sol, prawie mogę uwierzyć, że nie jesteś całkiem szalony. Czemu to się nazywa Gibson?
– To tajemnica, odpowiedź przepadła w otchłani dziejów. Zresztą dlaczego Stinger to Stinger, a Pink Lady to Pink Lady?
– Nie mam pojęcia. Nigdy żadnego nie próbowałem.
– I ja też nie, ale teraz mówię o nazwie. Zupełnie jak to zielone coś, co można dostać w byle spelunie: Panama. Też nic nie znaczy, po prostu nazwa.
– Dzięki. – Andy opróżnił szklankę. – Od razu wszystko wygląda lepiej.
Poszedł do pokoju. Z szuflady wyjął broń w kaburze i zamocował ją do paska spodni. Policyjna blacha, jak zawsze, spięta była z kluczami. Położył na niej notatnik, ale się zawahał. Zapowiadał się długi, ciężki dzień i wszystko mogło się zdarzyć. Spod koszul wyciągnął najpierw kajdanki, potem tubkę z miękkiego plastiku wypełnioną śrutem. W tłumie coś takiego bywa użyteczniejsze niż pistolet. I nie tylko to: nowe, o wiele surowsze przepisy nie pozwalały używać ostrej amunicji z byle powodu. Umył się, jak potrafił, połową kwarty wody, która ogrzała się na parapecie, natarł twarz małym kawałkiem szorstkiego szarego mydła, aż zarost nieco zmiękł. Brzytwa była już solidnie stępiona; ostrząc ją o wnętrze szklanki, rozmyślał, jak by to było dobrze, gdyby udało mu się kupić nową. Może jesienią…
Gdy wrócił do pokoju obok, Sol podlewał właśnie rządki ziółek i wątłej cebulki rosnące w skrzynce na oknie.
– Nie daj się naciąć na drewniane pięciocentówki – powiedział, nie podnosząc oczu. Sol miał miliony takich i podobnych dziwacznych powiedzonek. Co to niby miało być, ta drewniana pięciocentówka?
Słońce było już wyżej i gorączka narastała, bez reszty opanowując smolisto-betonowy wąwóz ulicy. Cień na chodnikach się zwęził i stopnie domu były tak zapchane ludźmi, że ledwie przeszedł przez drzwi. Ostrożnie odsunął brudną małą dziewczynkę ubraną jedynie w strzępiaste poszarzałe majtki. Stopień niżej ustąpiła mu drogi wychudzona kobieta, a siedzący obok niej mężczyzna spojrzał na niego z nienawiścią. Zimne rysy twarzy nadawały mu dziwny wygląd, sugerujący, że wszyscy, jak tu siedzą, są członkami jednej, rozzłoszczonej rodziny. Andy utorował sobie drogę między pozostałymi. Dochodząc do chodnika, musiał przekroczyć nogę leżącego bezwładnie starszego mężczyzny, który wyglądał nie tyle na śpiącego, ile martwego. Mógł rzeczywiście nie żyć, ale kogo tutaj to obchodziło… Jedna z jego kostek obwiązana była drutem, a drugi jego koniec otaczał pętlą klatkę piersiową małego dziecka siedzącego obojętnie u brudnych bosych stóp starego. Dzieciak bezmyślnie żuł skrawek poskręcanego plastikowego talerza; był równie brudny, miał patykowate ramiona i ciężki, obrzmiały brzuch. Czy stary naprawdę był trupem? Jedynym zadaniem, jakie miał na tym świecie, była funkcja kotwicy utrzymującej to dziecko w jednym miejscu, a do tego nadawał się w każdym stanie.
Boże, ale paskudnie się czuję, pomyślał Andy. To przez tę gorączkę. Nie spałem dobrze, męczyły mnie jakieś zmory. To lato bez końca i wszystkie te kłopoty, które zawsze łażą stadami. Najpierw upał, potem susza, złodzieje sklepowi, a teraz geronci. Musieli mieć nierówno pod sufitem, żeby wychodzić w taki skwar. A może to właśnie on przywiódł ich do szaleństwa… Było zbyt gorąco, by myśleć, a gdy skręcił za róg, Siódma Aleja zapłonęła przed nim rozedrganym blaskiem, atakując nagie ramiona i twarz. Dochodziła dopiero za kwadrans dziewiąta, a koszula już mu się kleiła do pleców.
Na Dwudziestej Trzeciej Ulicy było odrobinę lepiej. Ocieniała ją biegnąca przez całe miasto estakada. Szedł niespiesznie, jednym okiem zerkając na tłoczące się riksze i platformy. Wokół każdego z filarów wiaduktu kłębił się tłum szukających ochłody ludzi. Szczęśliwcy oblepiali podstawę konstrukcji jak skorupiaki, a ci z zewnątrz siedzieli z nogami tuż przy kołach pojazdów. Górą z łomotem przewalały się ciężarówki, takie jak ta, którą dostrzegł zaparkowaną przed pobliskim budynkiem. Od tyłu drapał się do niej powoli policjant w mundurze, a obok szoferki stał z notatnikiem w ręku porucznik Grassioli. Przerwał rozmowę z sierżantem i skinął na Andy’ego. Nerwowy tik wstrząsnął jego lewą powieką w parodii mrugnięcia.
– W ostatniej chwili, Rusch – stwierdził, odhaczając go na liście.
– To miał być mój wolny dzień, poruczniku. Przyszedłem, gdy tylko posłaniec przyniósł mi rozkaz. – Wiedział, że jeśli będzie potulny, to Grassy zechce to wykorzystać. Był diabetykiem, wrzodowcem i często miewał bóle żołądka.
– Dobry glina jest na służbie dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc pakuj się do ciężarówki. Razem z Kulozikiem zajmiecie się kieszonkowcami. Ciągłe chlipanie tych z Central Street wychodzi mi już uszami.
– Tak jest – powiedział Andy do pleców porucznika.
Po trzystopniowej drabince wspiął się do pojazdu i usiadł na składanej ławce obok dosypiającego Steve’a Kulozika. Był to mężczyzna solidnej budowy, o trudnej do ustalenia proporcji między mięśniami i tłuszczem. Tak jak Andy nosił wymięte bawełniane spodnie i koszulę z krótkim rękawem i tak jak on wypuścił koszulę ze spodni, by ukryć broń. Ujrzawszy Andy’ego, na wpół otworzył jedno oko, mruknął coś i wrócił do drzemki.

 
Wesprzyj nas