Wcale nie trzeba być grzeczną dziewczynką, by stać się dobrym człowiekiem, czyli opowieść o urokach życia w Nowym Jorku. “Miasto dziewcząt” – najnowsza powieść autorki bestsellerowego “Jedz, módl się, kochaj”.


Miasto dziewcząt„Życie jest nie tylko ulotne, ale też niebezpieczne, dlatego nie ma sensu odmawiać sobie przyjemności”. Tym mottem kieruje się główna bohaterka “Miasta dziewcząt”.

Wyrzucona z prestiżowej uczelni Vivian trafia do Nowego Jorku, do ciotki, która prowadzi podupadający teatr rewiowy. Tu poznaje grono charyzmatycznych postaci: frywolne tancerki, seksownych amantów, znakomitą artystkę dramatyczną, autora tandetnych sztuk, muzyków i reżyserów.

Gdy popełnia błąd i w środowisku wybucha skandal, jej nowy świat staje na głowie, ale choć nie od razu pojmie w pełni, co się stało, to jednak dzięki temu doświadczeniu zrozumie, czego pragnie i jak to osiągnąć.

W “Mieście dziewcząt” autorka nie tylko zgłębia kobiecą seksualność, ale także tropi tajemnicze meandry prawdziwej miłości.

***

O twórczości Elizabeth Gilbert:

Jej książki są takinteligentne i tak świetnie na pisane, że wpadasz po uszy i nie możesz się od nich oderwać.
„ ENTERTAINMENT WEEKLY ”

Książki napędzane mądrością, humorem, szczerą wylewnością – stąd ich nieodparty urok.
„THE NEW YORK TIMES BOOKREVIEW”

I poważne, i zabawne, wręcz olśniewające.
„The New Yorker”

Elizabeth Gilbert – uwielbiana na całym świecie pisarka, autorka bestsellerowego “Jedz, módl się, kochaj” ‒ sfilmowanego z Julią Roberts i Javierem Bardemem w rolach głównych ‒ oraz jego kontynuacji “I że cię nie opuszczę…” REBIS opublikował obie te książki, a także zbiór opowiadań “Imiona kwiatów i dziewcząt” (nagrodzony Pushcart Prize i nominowany do PEN/Hemingway Award), powieści “Ludzie z wysp”, “Ostatni taki Amerykanin” (w finale National Book Award), “Botanika duszy” (uznana za najlepszą książkę roku 2013 przez m.in. „New York Timesa” „Washington Post” i „Chicago Tribune”) oraz poradnik „twórczej samopomocy” “Wielka Magia”.

Elizabeth Gilbert
Miasto dziewcząt
Przekład: Katarzyna Karłowska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 3 września 2019
 
 

Miasto dziewcząt


Róbcie głupstwa. Byle z entuzjazmem.
COLETTE

NOWY JORK, KWIECIEŃ 2010

Parę dni temu dostałam list od jego córki.
Od Angeli.
Często o niej myślałam przez te wszystkie lata, ale ten list to dopiero nasz trzeci prawdziwy kontakt. Poznałyśmy się w 1971 roku, gdy szyłam dla niej suknię ślubną. Potem zawiadomiła mnie listownie, że umarł jej ojciec. To było w roku 1977.
A teraz chciała mnie poinformować, że właśnie zmarła jej matka – stąd ten list. Nie bardzo sobie wyobrażam, jakiej reakcji się spodziewała. Uznała, że spadnie to na mnie jak grom z jasnego nieba? Ale o złośliwość jej nie oskarżam. Angela nie jest taka. To dobra kobieta. A do tego interesująca.
Bardzo się natomiast zdumiałam, że matka Angeli żyła aż tak długo. Byłam święcie przekonana, że umarła wieki temu. Przecież wszyscy inni poumierali, co tu dużo gadać. (Tylko czemu czyjaś długowieczność miałaby mnie dziwić, skoro sama uczepiłam się życia jak pąkla dna łodzi? Raczej nie jestem jedyną osobą nadgryzioną zębem czasu, która człapie i człapie po Nowym Jorku, za nic nie chcąc się rozstać ani z życiem, ani ze swoim majątkiem).
Poraziło mnie natomiast zdanie na samym końcu.
„Vivian” – napisała Angela – moja matka umarła, więc chyba możesz mi teraz bez skrępowania wyjawić, kim byłaś dla mojego ojca”.
Ano tak…
Kim byłam dla jej ojca?
Tylko on mógłby odpowiedzieć na to pytanie. Za życia nigdy nie porozmawiał o mnie z córką, dlatego nie będę tłumaczyć Angeli, kim dla niego byłam – to nie moja rola.
Mogę natomiast wyznać, kim on był dla mnie.

1

Latem 1940, gdy mimo skończonych dziewiętnastu lat miałam jeszcze pstro w głowie, rodzice wysłali mnie do ciotki Peg, właścicielki teatru w Nowym Jorku. Akurat relegowano mnie z Vassar College, bo w ogóle nie chodziłam na wykłady i oblałam egzaminy po pierwszym roku, wszystkie co do jednego. Nie byłam aż taka głupia, jak by to wynikało z moich ocen, ale fakt, raczej to nie pomaga, jak się człowiek nie uczy. Kiedy dzisiaj oglądam się wstecz, jakoś nie mogę sobie przypomnieć, co ja właściwie robiłam z czasem, który należało spędzać na nauce, ale znam siebie, więc podejrzewam, że byłam niesamowicie zaabsorbowana swoim wyglądem. (Pamiętam na przykład dokładnie, że tamtego roku usiłowałam opanować sztukę „odwróconego skrętu” – to taka technika układania fryzur, wtedy nieskończenie dla mnie ważna i rzucająca nieliche wyzwania, ale raczej nielicująca z powagą studiów w Vassar College).
W Vassar College nie znalazłam dla siebie miejsca, choć mogłam szukać – miejsc było tam do wyboru, do koloru. Studiowały w nim przecież przeróżne dziewczyny, które łączyły się w najrozmaitsze koterie, ale żadna koteria nie wzbudziła mojego zainteresowania i w żadnej dziewczynie nie znalazłam pokrewnej duszy.
Na moim roku były na przykład rozpolitykowane rewolucjonistki, które ubierały się w bardzo oficjalne, czarne spodnie i ochoczo prezentowały swoje poglądy w kwestii zawirowań na świecie, ale mnie zawirowania na świecie nic nie obchodziły. (I nadal nic mnie nie obchodzą. Za to te czarne spodnie mnie zafrapowały, bo uznałam je za intrygująco szykowne – pod warunkiem że nie miały wybrzuszonych kieszeni). Były też dziewczyny mężnie biorące się za bary z wiedzą, takie, którym los wyznaczył zawód lekarki albo prawniczki, i to w czasach dużo wyprzedzających epokę, gdy kobiety zaczęły je uprawiać powszechnie. Należało się tymi dziewczynami zainteresować, ale się nie zainteresowałam. (Przede wszystkim nie umiałam ich od siebie odróżnić. Jedna w drugą ubierały się w takie same bezkształtne, wełniane spódnice, uszyte jakby ze starych swetrów, i to po prostu odbierało mi ochotę).
To nie tak, że Vassar było absolutnie wyprane ze stylu i wdzięku. Uczęszczały do niego przecież niebrzydkie a sentymentalne mediewistki o cielęcych oczach, dziewczęta w typie artystycznym z impertynencko długimi włosami, a także lwice salonowe z dobrych rodzin, z profilu przypominające charty włoskie – ale również z nimi jakoś nie potrafiłam się zaprzyjaźnić. Może dlatego, że uważałam wszystkie z tej uczelni za inteligentniejsze ode mnie. (Nie stała za tym żadna młodzieńcza paranoja; do dziś uważam, że przewyższały mnie inteligencją).
Szczerze mówiąc, nie miałam zielonego pojęcia, co ja tam robię oprócz wypełniania powinności, której celu nikt mi nie raczył wyjaśnić. Od najwcześniejszego dzieciństwa wbijano mi do głowy, że będę studiowała w Vassar College, ale nikt nie powiedział po co. Po co to wszystko? Co mi z tego miało przyjść? I dlaczego musiałam zamieszkać w zatęchłym pokoiku w domu akademickim i na dodatek dzielić go z pryncypialną kandydatką na reformatorkę społeczną?
Tak czy owak w tym punkcie życia miałam już po uszy nauki.
Przez wiele lat chodziłam do Żeńskiej Szkoły imienia Emmy Willard w Troy, gdzie uczyły wyłącznie kobiety, absolwentki college’ów zrzeszonych w lidze Siedmiu Sióstr, bardzo prestiżowych – to mało? Od dwunastego roku życia byłam w szkole z internatem, to chyba odbębniłam już swoje. Ile jeszcze książek musi przeczytać człowiek na dowód, że potrafi przeczytać książkę? I przecież wiedziałam, kto to był Karol Wielki, więc naprawdę należało dać mi spokój. Raz na zawsze.
Poza tym już na samym początku tamtego straconego roku w Vassar odkryłam w pobliskim Poughkeepsie pewien bar, gdzie serwowali tanie piwo i grali jazz do późnej nocy. Wymyśliłam sposób, dzięki któremu mogłam wymykać się z kampusu i bywać w tym barze (przemyślny plan ucieczki obejmował okno w toalecie niezamknięte na zamek i rower ukryty w krzakach – wierz mi, Angelo, byłam zmorą portiera mojego akademika), a następnego ranka miałam trudności z przyswajaniem łacińskich koniugacji, ponieważ zazwyczaj męczył mnie kac.
Były też inne przeszkody. Na przykład musiałam wypalić te wszystkie papierosy. Ujmując rzecz w skrócie: coś mnie stale odciągało od nauki.
I tak oto z całego swojego rocznika liczącego trzysta sześćdziesiąt dwie rozgarnięte młode kobiety wylądowałam w rankingu na miejscu trzysta sześćdziesiątym pierwszym – który to fakt mój śmiertelnie przerażony ojciec skomentował następująco: „Dobry Boże, to co robiła ta druga dziewczyna?”. (Jak się okazało, biedactwo złapało polio). Władze uczelni odesłały mnie do domu – całkiem słusznie – prosząc też grzecznie, żebym już nie wracała.
Matka nie miała pomysłu, co ze mną zrobić. Nawet w najlepszych momentach nasze relacje nie należały do bliskich; ona była zapaloną amazonką, a ja ani nie byłam koniem, ani nie fascynowały mnie konie, dlatego raczej nie miałyśmy o czym rozmawiać. A przez moją klęskę najadła się tyle wstydu, że ledwie mogła na mnie patrzeć. Inaczej niż ja matka spisała się całkiem nieźle w Vassar, a jakże. (Rocznik 1915. Historia i francuski). Dzięki jej osiągnięciom – a także hojnym corocznym datkom – przyjęli mnie do tej prześwietnej instytucji, a tymczasem… Za każdym razem, kiedy mijałyśmy się na którymś z korytarzy w naszym domu, kiwała głową w moją stronę jak ktoś, kto zrobił karierę w dyplomacji.
Uprzejmie, ale chłodno.
Ojciec też nie wiedział, co ze mną zrobić, ale był zaabsorbowany swoją kopalnią hematytu, więc przesadnie się nie przejmował problemem z córką. Córka go rozczarowała, prawda, ale miał większe zmartwienia. Był przemysłowcem i izolacjonistą, a nad przyszłością jego firmy zawisło widmo nasilającej się w Europie wojny. Przypuszczam więc, że to głównie zaprzątało mu myśli.
Co do mojego starszego brata, Waltera, to on akurat wyjechał do Princeton robić różne wspaniałe rzeczy – o mnie i moim nieodpowiedzialnym zachowaniu myślał wyłącznie z dezaprobatą, bo sam nigdy się nie dopuścił żadnego nieodpowiedzialnego czynu. Już w szkole z internatem był do tego stopnia szanowany przez rówieśników, że dostał przezwisko – nie zmyślam – Ambasador. Podjął studia na wydziale inżynieryjnym, bo chciał budować infrastrukturę, która będzie pomagać ludziom na całym świecie. (Do katalogu moich grzechów należy dodać, że nie bardzo wtedy wiedziałam, co to jest ta cała „infrastruktura”). Walter i ja byliśmy wprawdzie bliscy sobie wiekiem – różnica wynosiła zaledwie dwa lata – ale przestaliśmy się z sobą bawić całkiem wcześnie. Brat rozstał się ze wszystkim, co należało do dzieciństwa, gdy miał mniej więcej dziewięć lat, także ze mną. Nie byłam elementem jego życia i wiedziałam o tym.
Ludzie z kręgu moich przyjaciół też szli do przodu. Studiowali, podejmowali pracę, zawierali związki małżeńskie i dorośleli – zajmowali się tym wszystkim, co mnie nie interesowało albo czego nie rozumiałam. Tak więc nie było przy mnie nikogo, kto by się mną przejmował albo dostarczał mi rozrywek. Byłam zgaszona i znudzona. Ta nuda stała się tak dojmująca, że przypominała skurcze z głodu. Przez pierwsze dwa tygodnie czerwca zajmowałam się głównie waleniem piłeczką tenisową w ścianę naszego garażu, raz po raz przy tym pogwizdując Little Brown Jug, aż wreszcie tak tym zalazłam rodzicom za skórę, że postanowili mnie wysłać do ciotki z dużego miasta. Można ich winić?
Nowy Jork mógł mnie przerobić na komunistkę albo narkomankę i dziwne, że się tego nie bali, ale pewnie uznali, że wszystko będzie lepsze niż słuchanie przez całą wieczność bębnienia piłeczki tenisowej.
I takim oto sposobem przyjechałam do wielkiego miasta, Angelo, i to właśnie tam to wszystko się zaczęło.

Do Nowego Jorku jechałam pociągiem i to nie pierwszym lepszym. To był Empire State Express, do którego wsiadłam na dworcu w Utice – wysmukłe, chromowane urządzenie do przewożenia marnotrawnych córek. Pożegnałam się uprzejmie z matką i ojcem, a potem wręczyłam walizki bagażowemu, z przeświadczeniem, że jestem kimś ważnym. Całą podróż przesiedziałam w wagonie restauracyjnym, popijając mleko słodowe, jedząc gruszki w syropie, paląc papierosy i wertując kolorowe magazyny. Wiedziałam, że zostałam skazana na banicję, ale za to… jak stylowo!
W tamtych czasach pociągi były znacznie, znacznie lepsze, Angelo.
Przysięgam, że będę za wszelką cenę starała się nie rozwodzić na tych stronach, o ile wszystko było lepsze za moich czasów. Za młodu nie cierpiałam starców, którzy tak bez końca biadolą. (Nikogo to nie obchodzi! Nikogo nie obchodzi twój złoty wiek, stara ględo!) I zapewniam cię z ręką na sercu: doskonale wiem, że w latach czterdziestych mnóstwo rzeczy wcale nie było lepsze niż teraz. Na przykład przez żenującą jakość dezodorantów i klimatyzacji wszyscy cuchnęli jak nieboskie stworzenia, zwłaszcza latem, no i mieliśmy Hitlera. Ale pociągi były o niebo lepsze. Kiedy ostatni raz popijałaś mleko słodowe i paliłaś papierosa w pociągu?
Wsiadłam do swojego wagonu ubrana w wesołą, kusą sukienkę z niebieskiego sztucznego jedwabiu we wzorek ze skowronków, z żółtymi koronkami przy dekolcie, stosunkowo wąskim dołem i głębokimi kieszeniami na biodrach. Pamiętam tę sukienkę tak wyraźnie, bo nigdy, przenigdy nie zapominam, w co ktoś się ubrał, a poza tym sama ją uszyłam. Mało tego, znakomicie mi się udała: ten rozbujany dół – sięgający dokładnie połowy łydek – był skutecznie uwodzicielski. Pamiętam, że wszyłam w ramiona dodatkowe poduszeczki, rozpaczliwie licząc, że to mnie upodobni do Joan Crawford – ale nie jestem pewna, czy rzeczywiście osiągnęłam pożądany efekt. Ze skromnym kapeluszem w kształcie hełmu i prostą, niebieską torebką pożyczoną od matki (wypełnioną kosmetykami, papierosami i zasadniczo niczym więcej) raczej nie wyglądałam jak syrena z ekranu, a bardziej jak osoba, którą byłam w rzeczywistości, czyli dziewiętnastoletnia dziewica, która wybiera się w odwiedziny do krewnej.
Podczas wyprawy do Nowego Jorku dziewiętnastoletniej dziewicy towarzyszyły dwie duże walizki – jedna wypełniona moimi ubraniami, schludnie przełożonymi bibułką, a druga wypakowana kuponami tkanin, lamówkami i przyborami, dzięki którym mogłam uszyć sobie coś jeszcze. Dołączyła też do mnie mocna skrzynka zawierająca maszynę do szycia – ciężką i nieporęczną bestię, okrutnie niewygodną w transporcie. Ale ta maszyna była moją bratnią duszą, szaloną i piękną. Nie mogłam bez niej żyć.
Tak więc pojechała razem ze mną.

Tę maszynę do szycia – i wszystko to, co potem wniosła do mojego życia – posiadałam dzięki babci Morris, której chciałabym poświęcić teraz chwilę.
Być może na widok słowa „babcia”, Angelo, twój umysł przywołuje obraz uroczej staruszeczki z siwymi włosami. Moja babcia taka nie była. Była wysoką, emocjonalną, leciwą kokietką z włosami farbowanymi na mahoń, która szła przez życie w oparach perfum i plotek, a ubierała się jak na występy w cyrku.
Była najbarwniejszą kobietą na świecie – i mówię to zgodnie z wszelkimi definicjami słowa „barwna”. Nosiła suknie z tłoczonego aksamitu w wyszukanych kolorach – kolorach, których nie nazywała różowym, bordowym ani niebieskim jak cała reszta ludzkości o zubożonej wyobraźni, tylko określeniami typu „popioły róż”, „kurdyban” albo „della robbia”. Miała przekłute uszy, choć w tamtych czasach szanujące się damy uszu nie przekłuwały, i była właścicielką kilku szkatułek na biżuterię wyłożonych pluszem, a wypełnionych niewyczerpalną plątaniną zarówno tanich, jak i kosztownych łańcuszków, kolczyków i bransoletek. Posiadała też odpowiedni strój automobilowy na popołudniowe wypady za miasto, a jej kapelusze były takie duże, że w teatrze potrzebowała dla nich osobnego fotela. Uwielbiała małe koty oraz kosmetyki kupowane w systemie sprzedaży wysyłkowej; emocjonowała się przy gazetowych relacjach z sensacyjnych morderstw i była znana z tego, że pisuje wiersze miłosne. Najbardziej jednak babcia kochała „dramaty”. Chodziła do wszystkich teatrów, jakie zjeżdżały do miasta, ubóstwiała też kino. Często jej towarzyszyłam, bo miałyśmy dokładnie taki sam gust. (Obie z babcią Morris skłaniałyśmy się ku fabułom, w których niewinne dziewczęta w zwiewnych sukniach uprowadzają niebezpieczni mężczyźni w złowieszczych kapeluszach, a później ratują mężczyźni o dumnie zadartych podbródkach).
Bardzo ją kochałam.
W przeciwieństwie do reszty rodziny. Babcia wzbudzała zażenowanie u wszystkich, z wyjątkiem mnie. Szczególnie zawstydzała swoją synową (czyli moją matkę), która nie była osobą frywolną i która nigdy nie przestała patrzeć krzywo na babcię Morris, a pewnego razu nazwała ją nawet „rozhisteryzowanym wiecznym podlotkiem”.
Nie trzeba dodawać, że moja matka nie była znana jako autorka wierszy miłosnych.

 
Wesprzyj nas