Stephen Ambrose, autor bestsellerowej „Kompanii braci”, znakomity pisarz i historyk, tym razem zabiera nas w drogę razem z wielkimi odkrywcami amerykańskiego Zachodu.


W poszukiwaniu granic AmerykiWraz z nimi odkrywamy kulisy jednej z największych ekspansji terytorialnych w historii XIX wieku.
Oto wyprawa, która zmieniła losy kontynentu i rozpaliła wyobraźnię Amerykanów.

Meriwether Lewis i William Clark na polecenie prezydenta Thomasa Jeffersona wyruszyli w pierwszą amerykańską ekspedycję ku zachodnim granicom kontynentu. Z początku galerą po Missisipi i Missouri, później kanoe, pieszo i konno, cierpiąc głód i wszelkie możliwe niedogodności, zdołali dotrzeć do wybrzeży Pacyfiku i następnie, nie tracąc nikogo z towarzyszy, wrócić bezpiecznie.

Na swojej drodze odkryli nie tylko nowe, żyzne ziemie, ale i nawiązali przyjazne kontakty z zamieszkującymi je plemionami indiańskimi. Niestety, ta początkowa życzliwość nie przełożyła się na dalsze porozumienie między kolonistami a rdzennymi mieszkańcami…

Ich niezwykła wyprawa była wielkim sukcesem i uzmysłowiła Amerykanom ogromny potencjał, jaki tkwił w ziemiach leżących na zachód od dawnych Trzynastu Kolonii.

Stephen E. Ambrose
W poszukiwaniu granic Ameryki
Wyprawa Lewisa i Clarka
Przekład: Jan Szkudliński
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 16 października 2019
 
 

W poszukiwaniu granic Ameryki


Odwagi niezłomnej, posiadający stałość i uporczywość w dążeniu do celu, z drogi do którego zwieść go mogą tylko nieprzezwyciężone trudności, troskliwy niczym ojciec dla powierzonych mu ludzi, lecz stały w zachowywaniu porządku i dyscypliny, znawca indiańskich charakterów, zwyczajów i zasad, nawykły do życia myśliwego, obdarzony dogłębną wiedzą o roślinach i zwierzętach swego kraju, wrogi traceniu czasu na opisywanie rzeczy już znanych, uczciwy, bezinteresowny, liberalny, rozumny i wierny prawdzie tak bardzo, że każdy jego opis jest tak pewny, jak gdybyśmy widzieli coś na własne oczy; gdy wszystkie te cechy znalazły się jakby wybrane przez naturę i umieszczone w jednym ciele, nie mogłem mieć żadnych wątpliwości, powierzając mu to zadanie.
Thomas Jefferson o Meriwetherze Lewisie

WSTĘP

W dwudzieste siódme urodziny kraju, 4 lipca 1803 r., prezydent Thomas Jefferson ogłosił na łamach stołecznego „National Intelligencer”, że Stany Zjednoczone właśnie zakupiły od Napoleona terytorium zwane Luizjaną. Nie był to jedynie Nowy Orlean, ale cały obszar położony na zachód od zlewni rzeki Missisipi, szczególnie cała zlewnia rzeki Missouri. Całość obejmowała 825 000 mil kwadratowych, co oznaczało podwojenie obszaru kraju za cenę około 15 milionów dolarów — najkorzystniejszy zakup ziemi w dziejach.
Tego samego dnia prezydent wręczył Meriwetherowi Lewisowi list upoważniający go do zwracania się do wszystkich agend federalnego rządu USA, w każdym miejscu na świecie, o wszelką pomoc w ekspedycji badawczej do wybrzeży Oceanu Spokojnego. Upoważnił też Lewisa do zwracania się do „obywateli wszelkich krajów o dostarczenie Panu towarów, które będą Panu niezbędne”, podpisując „to upoważnienie do zaciągania pożyczek moją własną ręką” i w ten sposób kładąc na szali wiarygodność rządu Stanów Zjednoczonych. Musiał być to najbardziej nieograniczony kredyt zaufania udzielony przez któregokolwiek amerykańskiego prezydenta.
Lewis wyruszył już następnego dnia, 5 lipca 1803 r. Jego celem było znalezienie nieprzerwanej drogi wodnej, wiodącej na zachód przez dwie trzecie kontynentu, oraz odkrycie i opisanie tego, co Jefferson nabył od Napoleona.
Zakup Luizjany oraz ekspedycja Lewisa i Clarka rozciągnęły granice Stanów Zjednoczonych od morza do morza. Tak oto 4 lipca 1803 r. wyznacza początek istniejącego dzisiaj kraju. Obchody w 1976 r. ochrzczono Dwusetleciem, i było to właściwe określenie dla pierwotnych trzynastu kolonii, jednakże dopiero wraz z zakupem Luizjany oraz ekspedycją Lewisa i Clarka w skład kraju weszły dzisiejsze Stany Zjednoczone leżące na zachód od rzeki Missisipi. Dlatego za prawdziwe dwusetlecie uznawać można dopiero 4 lipca 2003 r.
Zakup Luizjany włączył do Stanów Zjednoczonych cały obszar leżący na zachód od rzeki Missisipi oraz na wschód od wododziału kontynentalnego, w tym dzisiejsze stany Luizjana, Arkansas, północno-wschodnie części Teksasu, Oklahomę, wschodnie Kolorado i Minnesotę. Podczas wyprawy Lewis i jego partner William Clark opisali Missouri, Kansas, Iowę, Nebraskę, obydwie Dakoty oraz Montanę — wszystkie nabyte właśnie w 1803 roku. Wyprawa umożliwiła też przejęcie przez Amerykę ogromnych posiadłości na północnym zachodzie — Idaho, Waszyngton i Oregon. Clark dołączył do Lewisa w październiku 1803 r. w Clarksville na Terytorium Indiany, miejscowości leżącej nad rzeką Ohio naprzeciw Louisville w Kentucky. Dlatego to Lewis był pierwszym człowiekiem, który przebył kontynent północnoamerykański na terenie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Clark natomiast 7 października 1805 r. zapisał w dzienniku nieśmiertelne słowa: „Widać ocean! O radości!”.
Meriwether Lewis był obecny jako oficjalny amerykański świadek w dniu 9 marca 1804 r., gdy w St. Louis podniesiono amerykańską flagę po raz pierwszy na zachód od Missisipi. Później wraz z Williamem Clarkiem podnosili Gwiaździsty sztandar nad swymi obozowiskami po raz pierwszy wzdłuż Missouri, w Górach Skalistych oraz nad rzeką Kolumbia, czego zwieńczeniem była flaga podniesiona nad obozem rozbitym najdalej na zachodzie, koło dzisiejszej Astorii w stanie Oregon, na wybrzeżu Pacyfiku.
Thomas Jefferson dokonał tak wielu epokowych czynów, że głupotą byłoby ogłaszać to czy inne jego dokonanie — Deklarację Niepodległości, wolność wyznania, Rozporządzenie Północno-Zachodnie (Northwest Ordinance) z 1787 r. czy podobne, równie ważne — jako największe. W ramach Rozporządzenia Północno-Zachodniego zadbał o to, że gdy ludność Ohio, Indiany, Illinois i Wisconsin odpowiednio wzrośnie, wówczas terytoria te zostaną włączone do Unii jako pełnoprawne stany. Miały posiadać tę samą liczbę senatorów i reprezentantów, co pierwotne 13 stanów, wybierać własnych gubernatorów i tak dalej. Jefferson był pierwszym, który o tym pomyślał. Wszystkie wcześniejsze imperia były rządzone z „metropolii”, której król mianował gubernatorów i której parlamenty ustanawiały prawa. Jefferson powiedział „nie” takiemu systemowi zarządzania. Terytoria nie miały stać się koloniami, ale stanami, i to równoprawnymi z pierwotnymi członkami Unii. Nikt nie wie, jak potoczyłyby się dzieje, gdyby terytoriami leżącymi na zachód od Appalachów usiłowano zarządzać z Waszyngtonu.
Z pewnością najkorzystniejszym dokonaniem Jeffersona jako prezydenta był zakup Luizjany. Partia Federalistyczna sprzeciwiała się tej transakcji, głosząc, że w żadnym miejscu konstytucji nie ma wzmianki, by prezydent miał prawo nabywać dodatkowe ziemie. Ponadto twierdziła, że Stany Zjednoczone nie powinny były wydawać pieniędzy, których miały za mało, na zakup ziemi — której miały za dużo. Jefferson argumentował, że nigdzie w konstytucji nie zapisano, iż prezydent nie ma prawa nabywać dodatkowych ziem. Federaliści natomiast, upierając się, że tanie ziemie na Zachodzie były zupełnie niepotrzebne Stanom Zjednoczonym, wykopali sobie własny grób.
Jefferson zastosował także akt zwny Rozporządzeniem Północno-Zachodnim wobec terytoriów nabytych w ramach zakupu Luizjany — a później również rozszerzył to na posiadłości północno-zachodnie. W ten sposób Jefferson bardziej niż ktokolwiek inny przyczynił się do utworzenia imperium wolności, rozciągającego się od morza do morza.
Następnym ważnym posunięciem Jeffersona jako prezydenta było zorganizowanie, wyznaczenie celów oraz napisanie rozkazów dla wyprawy badawczej na drugi koniec kraju. Na dowódcę wybrał Meriwethera Lewisa, przydzielając mu — zgodnie z jego wolą — Williama Clarka jako współdowódcę.
Od roku 1803 i powrotu ekspedycji trzy lata później każdy Amerykanin korzystał z dokonanego przez Jeffersona zakupu Luizjany i z efektów zainicjowanej przez niego wyprawy Lewisa i Clarka. Dziś żyjemy w demokracji i cieszymy się całkowitą wolnością wyznania właśnie dzięki Jeffersonowi.
 

 
Często jestem pytany: „Jaki jest sekret dobrego pisania?”. Nieodmiennie odpowiadam: „Poślubić anglistkę”. Przed kolacją, po podwieczorku, Moira słucha tego, co napisałem w ciągu dnia, po czym mówi mi, że to jest dobre (jest żoną autora od bardzo wielu lat i dobrze wie, co powiedzieć w pierwszej kolejności). Potem jednak mówi „ale”, po czym sugeruje to dodać, tamto ująć, zmienić to słowo czy tę ilustrację i tak dalej. Pomaga mi też w zbieraniu materiałów. Siedziała obok mnie, przeglądając dokumenty w licznych bibliotekach, od Biblioteki Eisenhowera w Abilene w stanie Kansas przez kolekcję Nixona w Yorba Linda w Kalifornii po Bibliotekę Bancrofta w kalifornijskim Berkeley. Badania terenowe zawiodły nas pociągiem Union Pacific z Omahy do Sacramento, do Normandii, do Londynu, Paryża, do Belgii, Niemiec, dwa razy do Włoch, ostatnio zaś na Pacyfik Południowy, Środkowy i Północny.
Przebyliśmy razem każdy cal trasy wyprawy Lewisa i Clarka. Pewnego razu w 1976 r. przemierzaliśmy Szlakiem Lolo w górach Bitterroot. Szła krok w krok za mną (a jakżeby inaczej) i w pewnym momencie powiedziała: „Kroczenie śladami Lewisa przyprawia mnie o gęsią skórkę”. To słowa, jakich można było się spodziewać po anglistce.
Drugim sekretem jest znaleźć dobrego wydawcę. W moim przypadku przez ostatnie dwie dekady była to — i zawsze będzie — Alice Mayhew. Jest sławna, i nie bez powodu. Gdy pierwszy raz powiedziałem jej, że chciałbym w następnej książce pisać o Meriwetherze Lewisie, nalegała, bym zawarł w niej możliwie wiele o prezydencie Jeffersonie. Jak powiedziała, ludziom nigdy nie nudzi się czytanie o Jeffersonie. Miała — jak niemal zawsze — rację.
Cieszy nas przede wszystkim liczba ludzi spływających kajakami po nurtach Missisipi i Kolumbii, maszerujących z plecakami po górach Bitterroot, odwiedzających miejsca związane z wyprawą Lewisa i Clarka na całej długości szlaku.
Lata obchodów Dwusetlecia 2003–2006 przyniosą wzrost liczby turystów. Pragniemy, by każdy Amerykanin zwiedził przynajmniej część szlaku. Jest to wasz obowiązek i przywilej jako Amerykanów. Gdy płyniecie lub maszerujecie śladem Korpusu Odkrywców, zabierajcie stamtąd jedynie zrobione przez siebie fotografie, pozostawiajcie zaś po sobie wyłącznie ślady stóp.
Ze sobą weźcie natomiast egzemplarz Dzienników Lewisa i Clarka. Niech to będzie wydanie Biddle’a, Moultona, jednotomowe wydanie De Voto lub którekolwiek z wydań skróconych. Przy ognisku zaś, czy to nad Missouri w stanie Missouri, czy to w Kansas, Nebrasce, Iowa, którejś z Dakot czy w Montanie, na przełęczy Lemhi w górach Bitterroot w Idaho czy nad brzegami Kolumbii w Waszyngtonie i Oregonie, gdziekolwiek się znajdziecie, czytajcie na głos te dzienniki. Często rozniecicie swe ogniska dokładnie tam, gdzie Lewis i Clark pisali swoje relacje o tym, co przytrafiło się tego dnia Korpusowi Odkrywców, o ziemiach, jakie przebyli, i o przygodach, które przeżyli w tym miejscu. Gwarantuję, że nieco praktyki umożliwi wam odczytywanie rozwlekłych zdań, w jakich lubowali się dowódcy, a gdy już nabierzecie wprawy, wasze dzieci, przyjaciele, rodzice czy ktokolwiek, kto zasiądzie razem z wami wokół ogniska, będzie uważnie nadstawiał ucha, by nie uronić ani słowa. Tak jak wy, tak jak ja, tak jak każdy Amerykanin, będą chcieli wiedzieć: i co było potem?
 
Stephen E. Ambrose
sierpień 2002 r.

1
MŁODOŚĆ
1774–1792 r.


 
Z wyglądającego na zachód okna w pomieszczeniu, w którym 18 sierpnia 1774 r. narodził się Meriwether Lewis, można dostrzec przełęcz Rockfish w górach Blue Ridge, przerwę w łańcuchu górskim wprost zachęcającą do wędrówek. Wirgiński Piedmont w roku 1774 nie był pograniczem — rozciągał się poza łańcuchem górskim Alleghenów, zaś kulturalne życie plantacji toczyło się tu od niemal pokolenia — jednakże pogranicze nie było czymś odległym. Przypominały o tym ślady dawnego szlaku spędu bizonów, prowadzące znad rzeki Rockfish do przełęczy. Jeleni było mnóstwo, niedźwiedzie czarne były częstymi gośćmi. Przeciwko wilkom prowadzono wojnę na wyniszczenie. W każdej rzece znaleźć można było bobry, a w lasach stada indyków. Jesienią i wiosną rzeki były czarne od dzikich kaczek i gęsi[1].
Lewis urodził się w miejscu, do którego Zachód przyciągał odkrywców, a Wschód mógł zapewnić wykształcenie i wiedzę. Gdzie wspaniale było polować i gdzie społeczność plantatorów zapewniała wyrafinowanie i oświecenie. Mógł tam nauczyć się umiejętności niezbędnych w głuszy i jednocześnie kształcić swój umysł w zagadnieniach takich jak geodezja, polityka, historia naturalna i geografia.
W roku 1774 Wirgińczycy często myśleli o Zachodzie, mimo że najważniejszym wydarzeniem była Herbatka Bostońska, uchwalenie rezolucji popierających kolonię Massachusetts przez wirgińską Izbę Mieszczan, rozwiązanie tejże przez królewskiego gubernatora lorda Dunmore i późniejsze spotkanie członków rozwiązanej izby w tawernie Raleigh, gdzie powołany Komitet Korespondencyjny rozesłał listy wzywające do zwołania powszechnego kongresu amerykańskich kolonii. We wrześniu w Filadelfii zebrał się Pierwszy Kongres Kontynentalny, i tak rozpoczęła się rewolucja.
W oczach rewolucjonistów lord Dunmore był złoczyńcą. W końcu musiał uciec z Wirginii i zamieszkać na pokładzie brytyjskiego okrętu wojennego. W roku 1774 jednakże wyświadczył Wirginii ogromną przysługę, organizując wyprawę kolonialnej milicji do Ohio. Wirgińczycy zmusili Szaunisów, Ottawów i inne plemiona do prowadzenia tzw. wojny lorda Dunmore’a, która zakończyła się pokonaniem Indian. Wyrzekli się oni na rzecz Wirgińczyków prawa do polowań w Kentucky, zgodzili się też na nieskrępowany dostęp do brzegów i żeglugę na rzece Ohio. Przed upływem sześciu miesięcy Kompania Transylwańska posłała Daniela Boone’a do wypalenia szlaku wiodącego przez przełęcz Cumberland na trawiaste łąki Kentucky.
Tymczasem rząd brytyjski w ramach Ustawy o Quebecu z 1774 r. postanowił powstrzymać prącą przez góry falę Wirgińczyków, rozszerzając granice Kanady aż po rzekę Ohio. Oznaczało to pozbawienie Wirginii jej zachodnich roszczeń, groziło pokrzyżowaniem marzeń i planów niezliczonych osób żyjących ze spekulacji ziemią, w tym George’a Washingtona, oraz utworzenie wysoce scentralizowanego przedstawicielstwa korony faworyzującego Kościół rzymskokatolicki. Groziło to, że w dolinie Ohio zapanują rządy nie protestanckich Wirgińczyków, ale katolickich Francuzów z Kanady. Było to jedno z tak zwanych „nieznośnych praw”, które stały się przyczyną rewolucji.
  
Meriwether Lewis urodził się w przededniu rewolucji w świecie ogarniętym konfliktem pomiędzy Amerykanami a rządem brytyjskim o panowanie nad terenami leżącymi na zachód od Appalachów. Urodził się w kolonii żywiącej nieposkromione ambicje na zachodzie, kolonii wiodącej w parciu Amerykanów przez góry, i w hrabstwie będącym prawdziwą kolebką odkrywców.
Jego rodzina od początku była częścią ruchu na zachód. Thomas Jefferson opisał przodków Lewisa jako „jedną ze znamienitych rodzin” Wirginii, i jedną z najstarszych. Pierwszym przybyłym do Ameryki Lewisem był Robert, Walijczyk i oficer armii brytyjskiej. Rodzinne motto głosiło: „Omne Solum Forti Patria Est”, czyli „Dla dzielnego ojczyzną cała ziemia” (lub też „Wszystkie czyny dzielnego są dla ojczyzny”). Robert przybył w roku 1635 z królewskim nadziałem 33,333⅓ akrów ziemi w Wirginii. Miał liczne potomstwo, w tym pułkownika Roberta Lewisa, odnoszącego wspaniałe sukcesy na wirgińskim pograniczu w XVIII w. w hrabstwie Albemarle. W chwili śmierci pułkownik Lewis był wystarczająco zamożny, by pozostawić każdemu ze swej dziewiątki dzieci rozległe plantacje. Jego piąty syn, William, odziedziczył 1896 akrów, niewolników oraz dwór o nazwie Locust Hill, zwykły wiejski dom z bali, lecz bardzo komfortowy i pełen cennych rzeczy, w tym wielu stołowych sreber. Leżał on ledwie siedem mil na zachód od Charlottesville, w zasięgu wzroku od Monticello[2].
Jeden z Lewisów, stryj ojca Meriwethera Lewisa, należał do Rady Królewskiej. Inny, Fielding Lewis, poślubił siostrę George’a Washingtona[3]. Jeszcze inny krewniak, Thomas Lewis, w roku 1746 towarzyszył ojcu Thomasa Jeffersona, Peterowi, w wyprawie na Northern Neck, leżący między rzekami Potomac i Rappahannock.
Thomas był pierwszym Lewisem prowadzącym dziennik odkryć. Miał talent do obrazowych opisów koni „potykających się o skały na urwiskach”, chłodu, deszczu i dojmującego głodu. Opisywał zachwyt z powodu zabicia „jednego starego niedźwiedzia i trzech niedźwiadków”. Opisał górzysty teren, gdzie znajdowali się tak „często w skrajnym niebezpieczeństwie, że to mordercze miejsce nazwano Czyśćcem”. Jedna z rzek była tak zdradziecka, że nazwali ją Styks „z powodu przeraźliwego wyglądu miejsca, który wystarczał, by zasiać strach w sercu każdej ludzkiej istoty”[4].

 
Wesprzyj nas