Autor świetnie przyjętej „Legendy o samobójstwie” ponownie szokuje. Tym razem przedstawia Galena i zaprasza nas do odwiedzenia zakamarków umysłu tego rozgorączkowanego, niestabilnego psychicznie bohatera, który powoli osuwa się w szaleństwo.


BrudDwudziestodwuletni Galen mieszka z matką w odosobnionej, otoczonej sadami owocowymi starej rezydencji w Kalifornii. Ojca nie zna, przemocowy dziadek nie żyje, a babcia powoli traci pamięć. Żadne z nich nie pracuje, utrzymują się z rodzinnego majątku, na który czyhają siostra matki, Helen, i jej 17-letnia córka, Jennifer.

Kiedy w pięcioro wyruszają na kilka dni wspólnego, rodzinnego odpoczynku, długo skrywane emocje wybuchają.

***

Vann ma niezwykły dar obrazowania surowej rzeczywistości rodziny, którą trzymają przy sobie nienawiść i przemoc. Fascynująca, trudna do zapomnienia lektura.
„Library Journal”

Odważna i znakomita… «Brud» pokazuje nam coś nieoczekiwanego i zaskakującego. Szczegóły, jak zawsze u Vanna, są oddane idealnie.
„San Francisco Chronicle

Autor, którego można czytać i czytać.
„The Economist”

Niepokojąca.
„Financial Times”

David Vann […] nurkuje w mroczne zakątki ludzkiej psychiki. To powieść jednocześnie fascynująca i niepokojąca. David Vann jest mistrzem pisania o najciemniejszej stronie ludzkiego serca…
„Denver Post”

David Vann
Brud
Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Pauza
Premiera: 11 września 2019
 
 

Brud


Galen czekał na swoją matkę pod figowcem. Po raz setny czytał Siddharthę, o młodym Buddzie wpatrującym się w rzekę. Czuł ogromną obecność drzewa nad głową, wsłuchiwał się w bezwiatr, nieruchomość. Letni upał naciskał, spłaszczał ziemię. Pot cienką warstwą pokrywał większość śliskiego ciała.
Ten stary dom, wiekowe drzewa. Trawa, która tak urosła, że Galena swędziały od niej nogi. Ale próbował się skupić. Słuchaj bezwiatru. Skoncentruj się na oddechu. Pozwól niejaźni odpłynąć.
– Galen! – zawołała z domu matka. – Galen!
Odetchnął głębiej, próbując sprawić, by odpłynęła.
– No, jesteś wreszcie – powiedziała, stojąc w drzwiach. – Gotowy na podwieczorek?
Nie odpowiedział. Skupiał się na oddechu, miał nadzieję, że matka odejdzie. Ale oczywiście czekał tutaj na nią, czekał na podwieczorek.
– Pomóż mi wynieść tacę – poprosiła, więc westchnął, odłożył książkę i wstał, prostując nogi skurczone od siedzenia po turecku.
– No wreszcie – powtórzyła, kiedy wszedł do kuchni.
Stare drewno uginało się pod jego bosymi stopami. Odłażący lakier drapał w podeszwy. Zabrał tacę, srebrną, starą i ciężką, ozdobny srebrny imbryk i białe porcelanowe filiżanki, wszystko, co go tak przygnębiało. A gdy miał zajęte ręce, matka nachyliła się nad nim z tyłu, pocałowała go w kark i lekko dmuchnęła, co – jej zdaniem – było urocze, ale Galen wzdrygnął się i miał ochotę wrzasnąć. Nie upuścił jednak tacy. Zaniósł ją na stolik z giętego żelaza stojący w cieniu figowca, pod ścianą szopy, w której na górze znajdowało się niewielkie mieszkanie. Rozważał przeprowadzkę tutaj, by od niej uciec, z dala od głównego budynku.
Matka już stała obok z kanapeczkami z ogórkiem i rzeżuchą. Nie byli w Anglii. To nie jest Anglia. Byli w Carmichael na przedmieściach Sacramento w Dolinie Kalifornijskiej, w długim, upalnym żlebie – już dalej od Anglii nie można się znaleźć – mimo to w każde popołudnie jadali podwieczorek. Nawet nie byli Anglikami. Babka pochodziła z Islandii, dziadek z Niemiec. W ich życiu nic nigdy nie miało sensu.
– Usiądź – poprosiła matka. – Podoba ci się książka?
Nalała mu herbaty. Ubrała się cała na biało. Letnia bluzka i długa spódnica, sandały. Szerokie uda, dolna połowa ciała rozrastała się szybciej niż górna.
– Zjedz kanapkę – nalegała matka. – Musisz jeść.
Kanapeczki z odciętą skórką, z twarożkiem i ogórkiem. Nawet gdyby Galen był choć odrobinę głodny, akurat to jedzenie znalazłoby się na końcu listy wszystkich produktów spożywczych istniejących na świecie.
– Jesteś taki wychudzony.
Wrócił do głębokiego oddychania. Zawsze gdy matka się odzywała, on wracał do oddychania, pozwalając, by ziemskie przywiązanie po prostu odeszło. Dziesięć wydechów. Później napił się herbaty, gorącej, miętowej i słodkiej.
– Masz zapadnięte policzki, wyglądasz, jakby z przodu szyi wystawały ci kości.
– Nie mam kości z przodu szyi.
– Ale tak wyglądasz. Musisz jeść. Musisz też wziąć prysznic i się ogolić. Jesteś taki przystojny, kiedy trochę się postarasz.
Oddychał coraz szybciej. Gniew zawsze gwałtownie ruszał w górę, kark i ramiona jakby się rozszerzały, głowa się otwierała. W takich chwilach mógł powiedzieć cokolwiek, ale próbował nie mówić nic.
– To tylko jedzenie, Galenie. Na miłość boską, nie ma w nim nic specjalnego. Spójrz tylko na mnie. – Powoli uniosła kanapeczkę z ogórkiem w powietrze, niewielki kwadracik, i równie wolno włożyła go sobie do ust.
Galen spojrzał w filiżankę. Herbata była plamą w wodzie, ciemniejszą bliżej dna. Zwiędnięte zielone listki mięty, szorstkie od maleńkich guzków. Świat jak wielka powódź, w której nic nigdy się nie zatrzymuje. Nie da się go kontrolować, nie da się zatrzymać. Rósł i się zagęszczał, naciskał.
– Za miesiąc zaczyna się szkoła – powiedział. – Powinienem pójść na studia. Nie powinienem spędzać kolejnego pieprzonego roku na podwieczorkach.
– Proszę bardzo, droga wolna.
– Nie mamy pieniędzy, pamiętasz?
– Cóż, to nie moja wina. Radzimy sobie z tym, co mamy. I mieszkamy w pięknym miejscu, mamy je tylko dla siebie.
– Wolałbym mieszkać gdziekolwiek indziej.
Matka uniosła maleńką łyżeczkę, zamieszała herbatę. Galen czekał.
– Dlaczego sprawiasz mi przykrość? – zapytała.
Tym powietrzem nie dawało się oddychać. Było tak gorące, że z gardła robił się wyschnięty tunel. Płuca Galena przypominały cienki papier i nie mogły się rozszerzać, a on właściwie nie wiedział, dlaczego po prostu nie odejdzie. Matka zrobiła z niego, z własnego syna, jakby męża. Pozbyła się swojej matki, siostry i siostrzenicy, żeby zostali tylko we dwoje. Każdego dnia czuł, że nie wytrzyma tu ani jednego dnia dłużej, i każdego dnia zostawał.
 
Po podwieczorku Galen poszedł na górę, do największej sypialni, ponieważ matka spała w swoim dawnym pokoju dziecięcym. On więc zajął ten, w którym dawniej mieszkali dziadkowie. Było to długie otwarte pomieszczenie z ciemną boazerią i olejowaną sfatygowaną podłogą. Drewniane listwy ścienne kończyły się na wysokości piersi. Nad nimi górowała stara tkanina, wzór z francuskimi liliami w ciemnoniebieskim kolorze, osadzona w panelach szerokości około metra, oddzielonych ciemnymi belkami sięgającymi aż do sufitu. Sufit zaś zdobiła seria kasetonów również z ciemnego drewna, z rzeźbieniami nad żyrandolem. Ozdobne, zbyt ciężkie wnętrze, zbyt dostojne na jego nic nieznaczące życie, jakby z innej epoki.
Ramę łóżka, w którym spał Galen, wykonano z orzecha rosnącego w przydomowym sadzie. Przynajmniej to miało sens. Mógł wyjść i usiąść na pniaku po tamtym drzewie. Poza tym jednak nie wiedział, skąd to wszystko się wzięło i kim właściwie miał się stać.
Wrócił na dół, żeby poczekać na matkę przy samochodzie. Okrągły podjazd przed domem był połączony z długim pasem żywopłotu, bardzo przerośniętego. Kwiaty pośrodku okręgu również wyrosły. Oset i wysoka trawa zbrązowiały w słońcu. Kiedyś pracował tu ogrodnik i wciąż co tydzień wypłacano fundusze na jego zatrudnienie, ale z nich właśnie żyli Galen i jego matka. Z tego i z funduszu na cotygodniową służbę.
Samochód miał dwanaście lat. Buick century z siedemdziesiątego trzeciego roku, z długim złamaniem na masce od strony reflektorów. Przypominał łódź pomalowaną na pomarańczowy metalik, lakier z zeszłego roku, na który matka Galena zmarnowała pieniądze.
– Zróbmy to – powiedziała wtedy. – Po prostu to zróbmy.
Metaliczny lakier był gigantyczną lampą gotującą teraz Galena, który stał obok bez czapki i okularów przeciwsłonecznych, z ciemną i szorstką skórą. Kilkaset metrów dalej – ogromny dąb i chłodny cień, drewniana podwójna ławeczka, ale Galen pozostał w miejscu. Otwierał w blasku oczy tak szeroko, jak potrafił.
Czuł, jak ziemia nachyla się bliżej do słońca, czuł grunt pchający się do przodu, ciągnący za sobą gorący worek stopionego środka.
Chwilę później pojawiła się matka. W kapeluszu od słońca, z kilkoma niewielkimi torbami w rękach, szamocząc się z kluczami, zabierała szesnaście rzeczy, choć wybierali się ledwie pięć kilometrów dalej. Każdego dnia po podwieczorku jechali odwiedzić babkę w domu opieki. Wszystko było filmem, a matka jego gwiazdą.
Uśmiechnęła się, idąc do samochodu, szerokim, uroczym uśmiechem, najlepszym, jaki miała. Długi spacer od wejścia do podjazdu, ścieżka otoczona trawą, gdzieniegdzie wciąż zieloną. Za wodę do zraszaczy płacono bezpośrednio z funduszu.
– No, jesteś wreszcie – powiedziała. – Ruszamy?
Dla matki nie istniało coś takiego jak złe chwile. Nie kłócili się przy podwieczorku. Nigdy się nie kłócili. W całym życiu nie przydarzyło się jej nic nieprzyjemnego. Galen nigdy nie wiedział, co powiedzieć. Gapił się więc na maskę wozu w oślepiającym słońcu i próbował szeroko otworzyć oczy.
– Galenie – odezwała się znowu matka. – Otwórz drzwi i wsiadaj. Najpierw noga. To nietrudne i naprawdę żadna filozofia.
Galen otworzył więc drzwi i włożył jedną nogę, następnie postanowił włożyć drugą, nie pomagając sobie rękoma. Z tąpnięciem przewrócił się na żwirek, ramię przyjęło ciężar. Nogi wykręciły się w drzwiach.
– Na miłość boską – syknęła matka. – Naprawdę nie mam na to dzisiaj czasu, Galenie. – Podeszła z drugiej strony, podniosła syna pod pachami, wepchnęła na siedzenie i zamknęła drzwi, nie trzaskając. – Myślisz, że jesteś uroczy – oznajmiła, siadając na fotelu kierowcy. Zamknęła drzwi i odjechali, chrzęszcząc żwirem, wzdłuż żywopłotu.
– W Bel-Air mają pyszne ciasto dyniowe – zauważył, kiedy mijali centrum handlowe.
– Przestań – odparła matka.
– Ale naprawdę mają tam pyszne ciasto – powiedział.
To właśnie babka powtarzała codziennie, zanim matka wsadziła ją do domu opieki.
Matka próbowała go ignorować, co nie zawsze się jej udawało.
– Szczególnie dyniowe – dodał.
Matka uważała, że jest dobrą matką, dobrą córką i dobrym człowiekiem, powstrzymywała się więc od mówienia niemiłych rzeczy. Wyglądała jak posiniaczona, twarz jej pociemniała, uśmiech zniknął.
– „Gdyby tylko nie zamknęli mnie w tym domu opieki, mogłabym znów posmakować ciasta dyniowego” – przywołał słowa babki.
 
Poza problemami z pamięcią babka Galena cieszyła się doskonałym zdrowiem.
– Suzie-Q – powiedziała, gdy weszli do pokoju.
Uściskały się, po czym przyszła kolej Galena.
Galen nie lubił uścisków. W rodzinie miał tylko kobiety, które nieustannie go ściskały, codziennie, wielokrotnie. Wolałby, żeby już nikt go nigdy w życiu nie ściskał.
– Proszę, proszę – mówiła babka. – Mój przystojny wnuk. Szykujesz się na uczelnię jesienią?
Trzymała Galena mocno za przedramiona. Próbował je rozluźnić, jakby należały do kogoś innego. Ale babka nie puszczała. Stała zdecydowanie za blisko. Jej twarz była inna niż kilka miesięcy temu. Nowe wgłębienia, które całkowicie zmieniły rysy tego oblicza, zaokrągliły je, zmiękczyły, przeobraziły. Jakby to nigdy nie była jego babka, ale ktoś inny, do tej pory ukrywający się w niej.
– Nie tej jesieni – odparł w końcu. – Przełożę to na przyszły rok.
Przyjrzała mu się uważnie, spojrzała w twarz i w oczy, może próbując sobie coś przypomnieć. Nie pamiętała jednak, że odkładał podjęcie decyzji o studiach już piąty rok z rzędu.
– Tak – przytaknęła. – Tak, oczywiście, daj sobie trochę czasu, zanim zaczniesz. Rozmawialiśmy o tym. To zawsze dobry pomysł. Może najpierw dokądś wyjedziesz, zobaczysz kawałek świata.
Wymyślony rok przerwy przed pójściem na studia, spędzony za granicą, w Europie. Majętny młody mężczyzna z niewielką walizką, podróżujący transatlantykami i pociągami międzynarodowymi, otwierający na oścież okiennice w stuletnich apartamentach, by wyjrzeć na wieże kościołów i stare kamienne budowle. W lnianym garniturze, popijający espresso w urokliwych kawiarniach, porozumiewający się swobodnie w kilku językach. Galena złościło, że tak mogłoby się stać naprawdę. Gdyby miał ojca i normalną matkę, pracujących rodziców i babkę, która nie straciła pamięci, dodatkowe pieniądze od babki mogłyby to wszystko umożliwić. Zamiast tego płacili nimi za dom opieki, lakierowanie samochodu na pomarańczowo i utrzymanie matki, która nigdy nie pracowała.
– Mamo, oderwiesz Galenowi ręce.
– Tak, cóż – odparła babka, puszczając go. – Wiesz, że jesteś moim ulubionym wnukiem?
Siwe włosy ostrzyżone na pazia, wciąż jasne, niebieskie oczy. Faworyzowanie właściwie nie było miłe, ale Galen kochał babkę. Zawsze lubił ją bardziej niż kogokolwiek innego z rodziny.
– Dziękuję, babciu – odparł. – Jesteś moją ulubioną babcią.
– Mhm – mruknęła i znowu go uściskała.
Mieszkała w maleńkim pokoju dzielonym z inną kobietą, przykutą do łóżka, która miała zawsze mokre oczy i uśmiechała się teraz do Galena. Wyglądała, jakby płakała.
– Może pójdziemy na spacer? – zaproponował Galen.
Musiał wyjść z tego pomieszczenia. Linoleum, gładkie białe ściany, zasuwane ceratowe kurtynki wokół łóżek. Tu się umierało, ale babka miała się dobrze. Dzieliła pokój, ponieważ matka chciała zaoszczędzić jak najwięcej z funduszu, a nie było pewne, czy babka pamięta, że w ogóle ma pieniądze.
– Dobry pomysł – odparła matka. – Pójdziemy się przejść po ogrodzie.
– Ostatni gasi światło! – zawołała babka.
Udawali więc, że ścigają się z pokoju do ogrodu. Machali do pielęgniarek w korytarzu, jakby wybywali stąd na zawsze. Matka Galena uśmiechała się, byli przecież tacy wyjątkowi. Najbardziej lubiła wyjątkowość.
– Och – wysapała, kiedy dotarli do ogrodu i zakończyli wyścig. Złapała babkę za rękę i nachyliła się nad nią. – Fajnie było, prawda?
Ogród był właściwie wybetonowanym dziedzińcem z doniczkami na kółkach. Można było je przesuwać, ogród nigdy więc nie wyglądał tak samo. Żadna z roślin nie wyrosła wyżej niż na półtora metra, cienia nie dało się uświadczyć.
Babka Galena uśmiechnęła się do niego szeroko. Próbował odwzajemnić uśmiech, wyszedł z tego lekko przekrzywiony grymas z zamkniętymi ustami, naciągnięcie skóry. Może miał inne mięśnie policzkowe. Nie chciały układać się w górę.

 
Wesprzyj nas