Autora “Ubika” nurtowały dwa pytania: o naturę człowieka i rzeczywistości. We “Wbrew wskazówkom zegara” zajmuje się głównie tą drugą kwestią. Pyta o kształt rzeczy, jej prawdziwość, fenomen istnienia…


Wbrew wskazówkom zegaraOto świat, który stanął na głowie.

W powieści “Wbrew wskazówkom zegara” czas biegnie do tyłu. Umarli powstają z grobów, młodnieją, dziecinnieją, a w końcu wracają do łona. Najpotężniejszą – i budzącą najważniejszy strach – instytucją tego świata jest Biblioteka, której główne zadanie polega na wymazaniu pisemnych dowodów nie istniejących już wydarzeń i zjawisk.

Kiedy powraca do życia wybitny przywódca murzyńskiego ruchu religijnego, Biblioteka musi wyeliminować go z gry, nim wzniecone z nową siłą konflikty rasowe rozerwą kraj na części…

***

Autora “Ubika” nurtowały dwa pytania: o naturę człowieka i rzeczywistości. We “Wbrew wskazówkom zegara” zajmuje się głównie tą drugą kwestią. Pyta o kształt rzeczy, jej prawdziwość, fenomen istnienia…

W opisywanym przez Dicka świecie uaktywniło się osobliwe zjawisko fizyczne, które spowodowało, że niektóre zdarzenia dzieją się wspak. Palenie papierosów polega na wdmuchiwaniu w nie dymu, jedzenie jest zwracane na talerze i oddawane do sklepów, na dzień dobry mówi się „do widzenia”, a zmarli ożywają…

Jeden z wkrótce zmartwychwstałych, Thomas Peak, może mieć do powiedzenia coś niebagatelnego, powszechnie się bowiem domniemywa, że skoro za życia był duchowym geniuszem, to po ożywieniu będzie pamiętał, co działo się między jego śmiercią a powrotem do żywych. Jednym słowem, może posiadać wiedzę o absolucie…
– z przedmowy Marcina Przybyłka

Philip K. Dick
Wbrew wskazówkom zegara
Przekład: Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 22 października 2013
 
 

Wbrew wskazówkom zegara


1

Miejsce nie istnieje; poruszamy się wstecz i w przód, a miejsca nie ma.
święty Augustyn
 
Późną nocą, szybując aerowozem patrolowym opodal wyjątkowo małego, leżącego na uboczu cmentarzyka, funkcjonariusz Joseph Tinbane usłyszał żałosne znajome dźwięki. Wołanie. Natychmiast skierował pojazd nad ostre żelazne pręty fatalnie utrzymanego ogrodzenia, wylądował po drugiej stronie i zaczął nasłuchiwać.
Stłumiony i słaby głos rozległ się ponownie:
– Nazywam się Tilly M. Benton i chciałabym stąd wyjść. Czy ktoś mnie słyszy?
Funkcjonariusz Tinbane włączył reflektor. Głos dobiegał spod trawy. Było tak, jak się spodziewał: pani Tilly M. Benton znajdowała się w grobie.
Pstryknąwszy włącznikiem mikrofonu pokładowej radiostacji, Tinbane zaczął meldować:
– Jestem na cmentarzu Forest Knolls… tak mi się przynajmniej wydaje… i mam tu 1206. Lepiej przyślijcie ambulans i ekipę techniczną. Sądząc po głosie tej kobiety, sprawa jest raczej pilna.
– Klik – odezwał się w odpowiedzi radiowy głośnik. – Do rana nie mamy kontaktu z kopaczami. Mógłbyś zrobić szyb awaryjny i dostarczyć jej powietrza? Przynajmniej dopóki nie zjawi się nasza ekipa… powiedzmy do dziewiątej–dziesiątej rano.
– Zrobię co się da – odparł Tinbane i westchnął ciężko. Taka odpowiedź z centrali oznaczała dla niego całonocne czuwanie przy grobie. Tymczasem zduszony, dobiegający spod ziemi coraz słabszy starczy głos domagał się pośpiechu. Był błagalny i nieustępliwy.
Tę część swojej pracy lubił najmniej. Krzyki umarłych… nienawidził ich, ale słyszał, słyszał je wyraźnie i coraz częściej. Krzyki mężczyzn i kobiet, w większości starych, choć nie zawsze – czasem także dzieci. I za każdym razem ekipa kopaczy leciała na miejsce całą wieczność.
Funkcjonariusz Tinbane ponownie pstryknął włącznikiem mikrofonu.
– Mam tego dość. Chcę dostać przeniesienie. Mówię poważnie, tym razem to oficjalna prośba.
Znów usłyszał dalekie, niecierpliwe, dobiegające spod ziemi wołanie leciwej damy:
– Proszę mi pomóc…! Chcę wyjść! Słyszycie mnie?! Wiem, że tu jesteście: słyszę, jak rozmawiacie.
Wystawiwszy głowę przez okno wozu patrolowego, funkcjonariusz Tinbane zawołał:
– Cierpliwości, łaskawa pani! Wkrótce panią wydobędziemy!
– A który mamy teraz rok?! – odkrzyknęła staruszka. – Ile czasu minęło?! Czy wciąż jest 1974? Muszę to wiedzieć; proszę, niech pan mi powie…
– Jest rok 1998 – odparł Tinbane.
– Mój Boże – jęknęła rozczarowana. – No cóż, chyba jakoś będę musiała się do tego przyzwyczaić.
– Rzeczywiście – zgodził się Tinbane. – Będzie pani musiała. – Policjant wydobył z chowanej popielniczki niedopałek papierosa, zapalił go i popadł w zadumę. Po chwili po raz trzeci włączył mikrofon. – Proszę o zgodę na kontakt z prywatnym vitarium.
– Odmawiam zgody – odpowiedziało radio. – Zbyt późna pora.
– A może – nie ustępował Tinbane – znajdzie się w okolicy choć jedno czynne? Wiem, że co większe na całą noc wypuszczają w trasę ambulanse zwiadowcze. – Tak naprawdę miał na myśli konkretne vitarium, nieduże i pracujące w nieco staroświeckim stylu. W każdym razie uczciwe, jeśli chodzi o metody sprzedaży.
– Jest środek nocy i nie wydaje mi się, żeby…
– Temu człowiekowi przydałby się ruch w interesie. – Tinbane podniósł słuchawkę umocowanego na desce rozdzielczej wideofonu. – Chciałbym rozmawiać z panem Sebastianem Hermesem – odezwał się do operatorki. – Proszę go znaleźć, zaczekam. Najpierw proszę spróbować w firmie, w Vitarium „Flaszka Hermesa”. Podejrzewam jednak, że na noc rozmowy są przełączane do jego rezydencji. – O ile biedaczysko może sobie jeszcze na nią pozwolić, dodał w myślach. – Proszę do mnie oddzwonić, gdy tylko będzie połączenie z panem Hermesem. – Odłożywszy słuchawkę, usiadł wygodniej, by wypalić papierosa.
 
 
Założycielem i opoką Vitarium „Flaszka Hermesa” był Sebastian Hermes, któremu pomagała skromna grupa pięciorga współpracowników. Nikogo nowego w tej firmie nie zatrudniono i nikt jeszcze nie został z niej wyrzucony. Sebastian uważał swoich podwładnych za członków rodziny – zresztą innej nie miał. Był stary, dobrze zbudowany i niespecjalnie przyjacielski. Ludzie z innego vitarium wykopali go zaledwie dziesięć lat wcześniej i wciąż jeszcze czuł, budząc się czasem w środku nocy, przenikliwy chłód grobu. Być może właśnie dlatego potrafił się zdobyć na współczucie wobec niedoli staronarodzonych.
Firma mieściła się w małym, drewnianym, wynajętym budynku, który przetrwał trzecią wojnę światową, a nawet początek czwartej. Teraz jednak, o tak późnej porze, Sebastian spał spokojnie we własnym mieszkaniu, w łóżku i w ramionach żony, Lotty. Owe pociągające, zawsze nagie, zawsze młode ramiona obejmowały go mocno. Lotta była znacznie młodsza od męża: miała dwadzieścia dwa lata wedle rachuby sprzed Fazy Hobarta, a tę właśnie rachubę należało stosować wobec osób, które jeszcze nie zmarły i nie zmartwychwstały, jak stary Sebastian.
Gdy cicho zabrzęczał stojący przy jego łóżku wideofon, w zawodowym odruchu sięgnął po słuchawkę.
– Dzwoni funkcjonariusz Tinbane, panie Hermes – odezwała się pogodnie operatorka.
– Tak – odpowiedział, nasłuchując w ciemności i wpatrując się w ledwie widoczny mały szary ekran.
Po chwili ukazała się na nim znajoma twarz młodego, opanowanego człowieka.
– Panie Hermes, mam żywą kobietę w cholernej dziurze zwanej Forest Knolls. Woła, żeby ją wypuścić. Mógłby pan przyjechać natychmiast czy sam mam zacząć wiercić szyb wentylacyjny? Oczywiście trzymam w wozie cały sprzęt.
– Zbiorę ekipę i zaraz będziemy na miejscu – odparł Sebastian. – Daj nam pół godziny. Sądzisz, że ona wytrzyma tak długo? – Hermes włączył lampkę nocną i wyjął przybory do pisania, zastanawiając się usilnie, czy kiedykolwiek słyszał o Forest Knolls. – Nazwisko?
– Pani Tilly M. Benton; tak przynajmniej twierdzi.
– W porządku – zakończył Sebastian i odłożył słuchawkę.
Lotta poruszyła się za jego plecami.
– Sprawy zawodowe? – spytała sennie.
– Tak – odpowiedział, wybierając numer Boba Lindy’ego, inżyniera vitarium.
– Chcesz, żebym przygotowała gorący sogum? – zapytała Lotta. Zdążyła już wygrzebać się z łóżka i teraz toczyła się, na poły śpiąca, w stronę kuchni.
– Chcę – odrzekł. – Dzięki. – Ekran rozjarzył się ponownie i pojawiła się na nim ponura, chuda i wymięta twarz zrzędliwego technika, jedynego w firmie. – Spotkasz się ze mną w miejscu zwanym Forest Knolls – oznajmił Sebastian. – I to tak szybko, jak tylko możesz. Będziesz musiał zajrzeć do warsztatu po sprzęt czy…?
– Mam wszystko ze sobą – wymamrotał zirytowany Lindy. – W wozie. Klik. – Zaspany mężczyzna skinął głową i przerwał połączenie.
Lotta zdążyła już wrócić z kuchni.
– Nastawiłam sogum. Mogę lecieć z wami? – Odnalazłszy szczotkę, poczęła wprawnie czesać grzywę ciężkich ciemnobrązowych włosów. Sięgały jej niemal do pasa, a ich intensywny odcień doskonale pasował do koloru jej oczu. – Lubię patrzeć, jak wyjmuje się ich z grobów. Prawdziwy cud. To jeden z najwspanialszych widoków, jakie zdarzyło mi się oglądać; całkiem jakby potwierdzały się słowa świętego Pawła: „Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo?”1 – Przez chwilę czekała z nadzieją, po czym dokończyła czesanie i zaczęła szukać w szufladach biało-niebieskiego narciarskiego swetra, który najczęściej nosiła.
– Zobaczymy – odrzekł Sebastian. – Jeśli nie uda mi się skompletować całej ekipy, w ogóle nie weźmiemy tej sprawy. Trzeba będzie zostawić ją w rękach policji albo zaczekać do rana… i mieć nadzieję, że będziemy pierwsi – zakończył, wybierając numer doktora Signa.
– Rezydencja Signów – odezwał się znajomy głos lekko podpitej kobiety w średnim wieku. – O, pan Hermes. Nowa robota? Tak szybko? Może dałoby się poczekać do rana?
– Stracimy ją, jeśli będziemy czekać – odparł Sebastian. – Przykro mi, że wyciągam go z łóżka, ale naprawdę potrzebujemy tego zlecenia. – Zanim odłożył słuchawkę, podał kobiecie nazwę cmentarza i nazwisko staronarodzonej.
– Przyniosłam ci sogum – powiedziała Lotta, wychodząc z kuchni z ceramicznym naczyniem i ozdobną rurką w dłoni. Bluzę jej piżamy zakrywał wielki narciarski sweter.
Hermes musiał nawiązać kontakt z jeszcze jedną osobą: pastorem firmy, wielebnym Jeramym Faine’em. Przysiadł niepewnie na brzegu łóżka i jedną ręką wybrał numer na klawiaturze wideofonu, drugą starając się utrzymać w należytym położeniu naczynie z sogumem.
– Możesz ze mną polecieć – zwrócił się do Lotty. – W obecności innej kobiety nasza starsza pani… zakładam, że jest starsza… może poczuć się pewniej.
Ekran urządzenia błysnął, a świetlne punkty ułożyły się w portret niemłodego już mężczyzny nikczemnej postury, wielebnego Faine’a, który niczym sowa zamrugał nerwowo powiekami, jakby dał się przyłapać na nocnej rozpuście.
– Tak, Sebastianie? – rzekł, a jego głos jak zwykle był najzupełniej trzeźwy. Spośród pięciorga pracowników vitarium tylko wielebny Faine sprawiał wrażenie zawsze gotowego na wezwanie. – Czy wiemy, jakiego wyznania jest staronarodzona?
– Gliniarz o tym nie wspomniał – odparł Sebastian. Dla niego nie miało to większego znaczenia, firmowy pastor znał się bowiem na wszystkich religiach, nie wyłączając judaizmu i udi, choć powracający do życia udici nieczęsto podzielali ten pogląd. Jednak bez względu na to, czy im się to podobało, czy nie, „Flaszka Hermesa” oferowała im usługi wielebnego Faine’a.
– Więc to już postanowione? – upewniła się Lotta. – Lecimy?
– Tak. Mamy już wszystkich, których potrzebujemy. – Mieli Boba Lindy’ego do założenia szybu wentylacyjnego i obsługi maszyn kopiących, doktora Signa do udzielenia natychmiastowej, prawie zawsze koniecznej, pomocy medycznej oraz ojca Faine’a do odprawienia Sakramentu Cudownego Odrodzenia… A następnego dnia, w godzinach pracy, mogli powierzyć Cheryl Vale wykonanie skomplikowanej papierkowej roboty, R.C. Buckleyowi zaś – przygotowanie oferty i znalezienie odpowiedniego nabywcy.
Ta część interesu – związana ze sprzedażą – nieszczególnie odpowiada moim poglądom, myślał Hermes, wkładając obszerny garnitur, który nosił zwykle w chłodne noce. Za to R.C. po prostu przepadał za tą robotą. Swoją koncepcję sprzedaży nazywał pozycjonowaniem lokacyjnym – był to elegancki termin oznaczający ni mniej, ni więcej tylko wciśnięcie komuś staronarodzonego osobnika. To właśnie Buckley zajmował się lokowaniem starców w „specjalnie wybranym ożywczym środowisku o sprawdzonych referencjach”, ale w rzeczywistości sprzedawał ich komu popadło, o ile tylko cena była wystarczająco wygórowana, by zapewnić jego pięcioprocentowej prowizji odpowiednią wysokość.
Lotta podeszła za Sebastianem do szafy, z której wyciągnął płaszcz.
– Czytałeś kiedyś tę część pierwszego listu do Koryntian w wersji NEB? Wiem, że ten przekład się starzeje, ale zawsze go lubiłam.
– Lepiej skończ się ubierać – poprosił łagodnie.
– Dobrze. – Dziewczyna posłusznie kiwnęła głową i ruszyła na poszukiwanie spodni oraz wysokich butów z miękkiej skóry, które uwielbiała. – Właśnie próbuję nauczyć się tego kawałka na pamięć; w końcu jestem twoją żoną, a te słowa odnoszą się bezpośrednio do pracy, którą my… to znaczy ty wykonujesz. Posłuchaj. Tak to się zaczyna… to znaczy… cytuję: „Oto tajemnicę wam objawiam: Nie wszyscy zaśniemy, ale wszyscy będziemy przemienieni. W jednej chwili, w oka mgnieniu, na odgłos trąby ostatecznej; bo trąba zabrzmi i umarli wzbudzeni zostaną jako nie skażeni, a my zostaniemy przemienieni”2.
– „Trąba zabrzmiała” – rzekł w zamyśleniu Sebastian, czekając cierpliwie, aż jego żona skompletuje garderobę. – Zabrzmiała pewnego czerwcowego dnia w roku 1986. – Ku zaskoczeniu wszystkich, pomyślał, oczywiście z wyjątkiem samego Aleksa Hobarta, który przewidział to zjawisko. To jego nazwiskiem opatrzono dziwny efekt cofania się czasu.
– Jestem gotowa – oświadczyła z dumą Lotta. Miała na sobie buty, ogrodniczki i sweter, a pod tym wszystkim piżamę, o czym Hermes doskonale wiedział. Uśmiechnął się na myśl, że dziewczyna zrobiła wszystko, by nie zmarnować jego czasu.
Razem wyszli z apartamentu i windą ekspresową wjechali na dach budynku, gdzie parkował ich aerowóz.
– Ja wolę stary przekład z Biblii króla Jakuba – odezwał się po chwili, wycierając nocną wilgoć z okien pojazdu.
– Nigdy go nie czytałam – przyznała z dziecinną szczerością, jakby chciała dopowiedzieć: „Ale zrobię to, obiecuję”.
– Jeśli dobrze pamiętam, ten fragment brzmiał mniej więcej tak: „Spójrzcie! Zdradzę wam tajemnicę. Nie wszyscy zaśniemy; będziemy przemienieni…”. I tak dalej. Mniej więcej tak to szło. Pamiętam to „spójrzcie!”, bo zawsze podobało mi się bardziej niż „oto”. – Sebastian uruchomił silnik i wóz uniósł się w powietrze.
– Może masz rację – powiedziała Lotta, jak zawsze zgodna i jak zawsze skłonna uznawać męża, bądź co bądź znacznie starszego, za ostateczny autorytet. Każdy tego przejaw cieszył go niezmiernie, a i ona zdawała się czerpać z tego zadowolenie. Siedząc obok, poklepał ją czule po kolanie, na co odpowiedziała tym samym. Jak zawsze miłość przepływała między nimi w obie strony; bez oporu, bez trudności, bez wysiłku.

 
Wesprzyj nas