“Szarlatani” to książka dla ludzi o mocnych nerwach, w której autorzy zabierają nas w humorystyczną, a chwilami makabryczną podróż ku mrocznej stronie historii medycyny


Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycynyTa książka udowadnia, że w dążeniu do długowieczności, dobrego zdrowia czy pięknego ciała ludzka wyobraźnia i determinacja nie znają granic. Kąpiele w radioaktywnych źródłach termalnych, strychnina podawana sportowcom jako stymulant albo upuszczanie krwi w celu powstrzymania krwotoków… To dopiero początek długiej listy absurdalnych kuracji, które często bywały dla pacjentów szkodliwe, a nawet tragiczne w skutkach.

Autorzy zabierają nas w humorystyczną, a chwilami makabryczną podróż ku mrocznej stronie historii medycyny. Sięgając po tę książkę, przekonacie się, że w przeszłości lekarstwo często było gorsze od choroby!

Czy wiesz, że…

Lewatywa z dymu tytoniowego uchodziła za doskonałą metodę cucenia topielców
Ściągnięty z ludzkiej czaszki mech stosowano do tamowania krwotoków z nosa
Zawieszone na szyi spreparowane łasicze jądra miały stanowić skuteczną metodę antykoncepcyjną

***

Fascynująca rozrywka… pełna przestróg opowieść, która nawet w dzisiejszych czasach nie powinna przejść bez echa.
Deborah Blum, autorka The Poisoner’s Handbook: Murder and the Birth of Forensic Medinice in Jazz-Age New York

Bulgoczący eliksir z komicznie bezużytecznych, niesamowicie rozreklamowanych i zupełnie kuriozalnych praktyk pseudomedycznych na przestrzeni dziejów.
Paul Collins, autor The Murder of the Century

Lydia Kang jest lekarzem internistą i pisarką. Absolwentka Uniwersytetu w Columbii i Uniwersyteckiej Szkoły Medycznej w Nowym Jorku. Jako praktykujący lekarz wspiera innych pisarzy, konsultując poprawność treści związanych z medycyną. Autorka powieści dla nastolatków i dorosłych, wierszy i literatury faktu.

Nate Pederson jest bibliotekarzem, historykiem i niezależnym dziennikarzem. Współpracował między innymi z “The Guardian”, “The Believer” i “San Francisco Chronicles”. Związany z Towarzystwem Historycznym i Muzeum Hrabstwa Deschutes, zajmuje się również genealogią i udziela gościnnych wykładów.

Lydia Kang, Nate Pedersen
Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycyny
Przekład: Maria Moskal
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 7 października 2019
 
 

Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycyny


Mimo peanów na cześć tabaki płynących z dworu Katarzyny Medycejskiej, europejski żywot tytoniu nie był bez reszty usłany różami – zamorska roślina miała zagorzałych przeciwników, odkąd tylko zadomowiła się na Starym Kontynencie. Jednym z jej najbardziej prominentnych krytyków był znany psuj dobrej zabawy, król Anglii Jakub I, który w rozprawie napisanej w 1604 roku palenie tytoniu nazwał „odrażającym”. W szczególnie proroczym ustępie tekstu władca opisał roślinę jako „szkodliwą dla mózgu, niebezpieczną dla płuc”.
Opinia Jakuba I na temat tytoniu zaczęła zyskiwać coraz więcej zwolenników. W wiekach XVII i XVIII rośliny nie uważano już za panaceum. Jednak niektórzy lekarze wciąż zalecali stosowanie dymu z palonych liści tytoniu do pewnych określonych celów. Primitive Physick, poradnik medyczny dla mas napisany w połowie XVIII wieku, zawiera opis wykorzystania dymu tytoniowego – a to jedno z naszych ulubionych lekarstw – do uśmierzania bólu ucha. Wystarczyło, by człowiek pragnący pozbyć się tego utrapienia złapał jednego ze swych znajomych i namówił go do zapalenia fajki, a potem do uczynienia mocnego wydechu w obolały przewód słuchowy (zabawny eksperyment do przeprowadzenia: gdy następnym razem twój współpracownik będzie szedł w przerwie na papierosa, potowarzysz mu i poproś o wykonanie takiego zabiegu).

LEWATYWA Z DYMU TYTONIOWEGO

Przewody słuchowe nie były jedynymi otworami w ludzkim ciele niecierpliwie oczekującymi na mocną dawkę tytoniowego dymu z drugiej ręki. Czy znasz powiedzenie „blowing smoke up your ass”1? Gdy następnym razem wybierzesz się na randkę w ciemno, będziesz mógł wzbudzić obrzydzenie w nowo poznanej osobie, wyjawiając jej medyczną etymologię tego wyrażenia. A to dlatego, że w XVII wieku wdmuchiwanie dymu w odbyt stanowiło uznaną metodę reanimacji. Praktyka ta była tak popularna, że z myślą o zapobiegliwych obywatelach zaczęto produkować zestawy do lewatywy z dymu tytoniowego. Zawsze trzeba być gotowym na nagły wypadek, a nie sposób „przygotować” się nań lepiej niż poprzez wyposażenie domowej apteczki w zestaw do tytoniowej lewatywy.
Lewatywy z dymu tytoniowego przeżyły swoje pięć minut w XVIII wieku, gdy brytyjskie środowiska medyczne zalecały przeprowadzanie ich w pewnym bardzo szczególnym celu: do reanimacji topielców. W tamtych czasach utonięcia w Tamizie zdarzały się tak często, że powstało stowarzyszenie, którego jedynym celem było promowanie reanimacji osób wyłowionych z rzeki. Członkowie towarzystwa nazwanego szumnie Organizacją Niesienia Natychmiastowej Pomocy Osobom Pozornie Nieżywym w Następstwie Utonięcia snuli się wzdłuż niebezpiecznych nadrzecznych skarp, mając na podorędziu zestawy do tytoniowej lewatywy na wypadek, gdyby jakiś nieszczęśnik wpadł do Tamizy i potrzebował przywrócenia do życia. Gdy to następowało, członkowie organizacji skakali tonącemu na ratunek, wyciągali go z rzeki, zdzierali zeń wszystkie ubrania, obracali delikwenta na brzuch, wtykali rurkę do lewatywy w jego odbyt i zaczynali tłoczyć dym za pomocą fumigatora oraz miechów.
Warto wspomnieć, że miechy nie od początku wchodziły w skład zestawu do tytoniowej lewatywy. Zanim zasiliły zestaw, ratownik ustnie wdmuchiwał dym w odbyt ratowanej osoby. Uchowaj Boże przed przypadkowym zaciągnięciem się, którego rezultaty mogły być nie tylko obrzydliwe, ale również potencjalnie śmiertelne: jeśli topielec cierpiał na cholerę, a ratownik zassał bakterię wywołującą tę chorobę, był skończony. Wygląda na to, że mamy zwycięzcę w plebiscycie na „najgorszy sposób postradania życia”.

Rozumowanie, które powołało do istnienia wspomniane zestawy, wydawało się zupełnie logiczne orędownikom przywracania do życia topielców za pomocą tytoniowej lewatywy, zwłaszcza zaś doktorom Williamowi Hawesowi i Thomasowi Coganowi, założycielom londyńskiej brygady ratunkowej. Wdmuchiwanie dymu między pośladki podtopionej osoby miało dwa cele medyczne: ogrzanie ciała i pobudzenie oddychania.
Wtłaczanie nikotynowego dymu w odbyt nie prowadzi, rzecz jasna, do osiągnięcia żadnego z tych celów i zapewne dlatego fraza „blowing ­smoke up your ass” oznacza dziś nieszczere komplementowanie drugiej osoby. To pozbawione znaczenia, bezcelowe działanie. Jednakże umożliwiało ono osiemnastowiecznym ratownikom dokonanie bardzo… bezpośrednich oględzin intymnych części ciała osób wyłowionych z rzeki w epoce, gdy pokazanie kostki uchodziło za wyzywające, dlatego być może po części właśnie w tym należy się dopatrywać źródła popularności stowarzyszenia.
Jeśli dymna lewatywa nie wskrzesiła ratowanej osoby, członkowie organizacji zwracali się ku bardziej niezawodnej metodzie, która rzeczywiście ratowała życie: przeprowadzali sztuczne oddychanie.
Tyle że metoda usta-usta spotykała się z dezaprobatą środowisk medycznych, którym wydawała się ona nazbyt „wulgarna”, zwłaszcza w porównaniu z, powiedzmy, wdmuchiwaniem dymu w czyjś odbyt. Dlatego pretendenci do miana wskrzesicieli używali miechów do wpompowywania powietrza w płuca podtopionych ludzi. Za to akuszerki wiedziały swoje i standardowo praktykowały sztuczne oddychanie metodą usta-usta, ratując życie noworodkom. Na szczęście reszta środowiska medycznego w końcu nadgoniła zaległości względem położnych – metoda usta-usta straciła swoje „wulgarne” konotacje, dzięki czemu uratowano mnóstwo istnień ludzkich.

PALĄC PAPIEROSY, OCZYSZCZASZ SWÓJ DOM

Chociaż lewatywy z dymu tytoniowego można uznać za pomysł całkowicie poroniony, to tytoń zrobił krótką karierę w roli środka odkażającego i niewykluczone, że owo intrygujące zastosowanie rośliny rzeczywiście przynosiło oczekiwane efekty. Ludzie Kolumba na Kubie obserwowali Tainów używających dymu z palonych liści tytoniu do oczyszczania domów, w których znajdowali się chorzy, a potem wieść o antyseptycznych właściwościach rośliny przywieźli wraz z nią do Europy.
Gdy w Londynie w 1665 roku wybuchła epidemia dżumy, uczniom szkół wręcz zalecano, by w salach lekcyjnych palili tytoń, co miało zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby. To zapewne jedyny pozytyw życia w Londynie w czasach szalejącej zarazy: dzieciaki nie musiały zrywać się ze szkoły, by w tajemnicy przed nauczycielami pokątnie udać się na dymka.
Podobny przypadek zdarzył się w 1882 roku, gdy w czasie epidemii czarnej ospy w Bolton wszystkim pensjonariuszom pewnego przytułku wydano tytoń w nadziei, że okadzony dymem przybytek pozostanie wolny od zarazków.
Potencjalne antyseptyczne właściwości tytoniu nieczęsto były przedmiotem dociekań lekarzy. W 1889 roku „British Medical Journal” opublikował anonimowy artykuł, którego autor utrzymywał, że pirydyna, związek chemiczny obecny w dymie tytoniowym, zabija zarazki, tym samym zmniejszając ryzyko zapadnięcia przez palaczy na takie choroby zakaźne, jak błonica czy tyfus. Inny tekst poświęcony właściwościom zawartej w dymie tytoniowym pirydyny, który zamieszczono w 1913 roku w czasopiśmie „The Lancet”, dowodził, że dym z palonego tytoniu niszczy pałeczki bakterii bacillus wywołującej cholerę.
Trzeba jednak zaznaczyć, że autorzy obu artykułów nie omieszkali wspomnieć, iż szkodliwy wpływ palenia tytoniu przeważa nad jego potencjalnymi korzyściami – ten argument skutecznie powstrzymał wszelkie dociekania na temat ewentualnego wykorzystania tytoniu jako środka dezynfekującego.

PRZEMYSŁ TYTONIOWY
ROMANSUJE Z LEKARZAMI

W XIX wieku nastąpił początek końca medycznego wykorzystania tytoniu. W 1811 roku Ben Brodie odkrył, że nikotyna szkodzi sercu, a w 1828 roku naukowcy zdołali wyizolować ten trujący alkaloid – dokonanie to przyczyniło się do dalszego zdyskredytowania tytoniu, który popadał w niełaskę, odkąd zaczęto obserwować negatywny wpływ nikotyny na mózg i układ nerwowy.
U progu XX wieku pojawiły się zaniepokojone głosy na temat negatywnego wpływu palenia papierosów na zdrowie. Zaalarmowany tymi doniesieniami przemysł tytoniowy zawarł z lekarzami potężny sojusz. Lekarze, wśród których odsetek palaczy niemal dorównywał procentowi palących w całym społeczeństwie, wciąż zmagali się z niemożnością pogodzenia wyników najnowszych badań naukowych, które wskazywały na potencjalną szkodliwość papierosów dla zdrowia, z intrygującym faktem, że nie każdy palacz zapada na choroby. Dlatego nie było szczególnie trudno znaleźć lekarzy gotowych wziąć udział w reklamach koncernów tytoniowych, zwłaszcza gdy w zamian za udzielenie rekomendacji otrzymywali całe kartony papierosów, którymi mogli podtrzymywać swój nałóg.
Począwszy od skutecznej kampanii reklamowej American Tobacco Company, która zachwalała lucky strike jako „mniej drażniące”, lekarze zaczęli pojawiać się w kolorowych reklamach papierosów zamieszczanych w prasie.
W latach trzydziestych XX wieku Philip Morris, nowy gracz na tytoniowym rynku, zapewnił sobie wysoką pozycję dzięki efektywnej kampanii reklamowej, donoszącej o „grupie lekarzy”, którzy stwierdzili, że papierosy Philip Morris pomagają złagodzić lub nawet całkowicie zlikwidować podrażnienie błon śluzowych nosa i gardła wywołane paleniem. Ta jedna kampania sprawiła, że Philip Morris niemal z dnia na dzień stał się jedną z czołowych marek na rynku produktów tytoniowych.
Promocyjny szał z wykorzystaniem wizerunku „doktora z papierosem” przeszedł wszelkie granice w kampanii „Lekarze palą camele chętniej niż papierosy jakiejkolwiek innej marki” przeprowadzonej dla R.J. Reynolds Tobacco Company. Ten slogan, stanowiący myśl przewodnią reklam papierosów Camel w latach 1946–1952, opierał się ponoć na wynikach „niezależnych badań”. Jak się jednak okazało, badania w rzeczywistości zostały przeprowadzone przez firmę William Esty Co., spółkę córkę koncernu R.J. Reynolds, której ankieterzy pytali lekarzy o ich ulubioną markę papierosów po wręczeniu im darmowych kartonów cameli.

TYTOŃ DZIŚ

Nadchodził zmierzch kampanii „Lekarze palą…”. W miarę jak ujawniano wyniki kolejnych badań dowodzących szkodliwych następstw palenia papierosów, tytoń był stopniowo wypraszany z medycznego świata. Lekarze od stosowania tytoniu jako środka leczniczego przeszli do zrozumienia – a potem też zwalczania – licznych zgubnych skutków palenia (takich jak rak, przewlekła obturacyjna choroba płuc, choroby serca, astma, cukrzyca i wiele innych).
Jednak zanim to nastąpiło, ludzkość zdążyła zagustować w paleniu tytoniu dla przyjemności. Chociaż od dziesięcioleci nie ustają akcje informacyjne przestrzegające przed doskonale już poznanymi szkodliwymi tego skutkami, na całym świecie wciąż 1,3 miliarda ludzi regularnie pali papierosy, a globalny przemysł tytoniowy to niszczycielska siła warta 300 miliardów dolarów. Nic więc dziwnego, że lekarze są zbyt zajęci zwalczaniem negatywnych skutków palenia, by znaleźć czas na eksperymenty z potencjalnie leczniczymi właściwościami tytoniu.
Na całe szczęście dla współczesnych spacerowiczów przemierzających bulwary nad Tamizą lewatywy z dymu tytoniowego nie stanowią już zalecanej metody resuscytacji niedoszłych topielców. Dlatego spacerując wzdłuż brzegów rzeki, możemy czuć się bezpiecznie, uzbrojeni w świadomość, że za rogiem nie czai się żaden obłąkaniec, który tylko czeka, aż wpadniemy do wody, by móc wdmuchać nam nieco tytoniowego dymu między pośladki.

 
Wesprzyj nas