W życiu odnoszącego sukcesy młodego konsultanta, Lennarta Malmkvista, zaczynają dziać się dziwne rzeczy…


Lennart Malmkvist i osobliwy mops Buri BolmenaPrześladuje go kataryniarz w czerwonym fraku i pogniecionym cylindrze, i to nie tylko za dnia, ale również w snach. Na jakiś czas traci mowę, co skutkuje natychmiastowym zwolnieniem z pracy, a wreszcie dziwaczny sąsiad, stary Buri Bolmen, zapisuje mu w spadku sklep z magicznymi przedmiotami i śmiesznymi gadżetami oraz humorzastego mopsa.

Wszystko to jest dość dziwne, ale będzie jeszcze dziwniej.

Podczas pewnej burzy mops Bölthorn zaczyna mówić – twierdzi, że Lennart jest wybranym. Musi zaakceptować swoje magiczne dziedzictwo i wyjaśnić, kto zamordował Buriego. Morderstwo? Magiczne dziedzictwo? Gadający pies? Lennart wyobraża już sobie siebie na sofie u terapeuty…

Na koniec okazuje się jednak, że Bölthorn ma rację, i że chodzi o coś znacznie większego niż zwykła magia.

Lars Simon
Lennart Malmkvist i osobliwy mops Buri Bolmena
Przekład: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
Wydawnictwo Initium
Premiera: 14 listopada 2019
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Lennart Malmkvist i osobliwy mops Buri Bolmena


ROZDZIAŁ 2

We mgle późnego poranka naprzeciw sklepu Bolmena stał jakiś mężczyzna i kręcił korbą katarynki. Wcześniej, w drodze do Buriego, Lennart nie zwrócił na niego uwagi. Dźwięki żałosnej melodii mieszały się z odgłosami ulicy. Prawdopodobnie głównym źródłem dochodu tego człowieka była litość. Ale dzisiaj nawet to nie działało, bo nieliczni przechodnie, którzy odważyli się wyjść z domu mimo ciemnych deszczowych chmur, w ogóle nie zauważali staruszka w czerwonym fraku, zupełnie jakby był powietrzem. A przecież był tam, po drugiej stronie ulicy; uśmiechnął się do Lennarta i uniósł pognieciony cylinder. Jego ruchy, widziane w przerwach między przejeżdżającymi samochodami, zdawały się zacinać jak w niemych filmach. Cały jego dziwny wygląd sprawiał wrażenie, jakby pochodził z innych czasów, podobnie zresztą jak muzyka z katarynki.
Lennart skinął mu krótko głową. Nagle przed nim pojawił się policyjny radiowóz, włączył niebieskie światła i przyspieszył. Lennart obserwował samochód pędzący drogą w kierunku dworca kolejowego, póki nie zniknął mu z oczu wraz z szarpiącym nerwy wyciem syreny. A potem go zamurowało. Z niedowierzaniem patrzył na drugą stronę Västra Hamngatan i rozglądał się wokół. Przebrany staruszek z katarynką zniknął, jakby pochłonęła go ziemia. Albo jakby Lennart tylko go sobie wyśnił. Rozproszone promienie swawolnego listopadowego słońca odbijały się w kałużach na asfalcie, woda kapała z nieszczelnej rynny w rytmie przyspieszonego pulsu. Lennart wsunął ręce do kieszeni spodni i w zamyśleniu skręcił w Drottninggatan.
Ten poranek wydawał się jakiś dziwny.
Mniej więcej w połowie tej wąskiej uliczki, gdzie tylko z rzadka można się było natknąć na jakieś pojazdy, a za to nie brakowało sklepów, restauracji i kawiarni, przystanął przed Svenssons Konditori, cukiernią, która oprócz przepysznych bułeczek z cynamonem, słodyczy i najróżniejszych wypieków, oferowała również papierosy, napoje i duży wybór gazet.
Drukowane gazety były anachronizmem, który Lennartowi się podobał, więc się tego trzymał. O tak, uważał, że to nawet szykowne: zamiast jak większość ludzi gapić się w tablet czy telefon komórkowy i mazać po nim palcem, siedzieć sobie z wielkoformatową gazetą i z szelestem przewracać strony, które później się przydadzą, żeby rozpalić ogień w kominku albo wyłożyć dno klatki z ptakami (przynajmniej teoretycznie, bo Lennart nie miał kominka ani żadnych zwierząt). Stanął przed obrotowym stojakiem i przesuwał palcami po najnowszych wydaniach.
W końcu zdecydował się na „Göteborgs Spegeln”, wsunął gazetę pod ramię i wszedł do lokalu. Choć w tej chwili nie miał jeszcze apetytu, kupił sobie na później świeżutką cynamonową bułeczkę (zapach był zbyt uwodzicielski), zapłacił i ruszył z powrotem do domu.
Na Västra Hamngatan przyłapał się na tym, że znów ukradkiem rozgląda się za kataryniarzem. Wszedł na klatkę schodową i na pierwszym piętrze zgodnie z obietnicą zadzwonił do drzwi Marii Calvino, by odebrać od niej jedzenie. Tak jak się spodziewał, najpierw go wypytała, czy zaniósł obiad Buriemu Bolmenowi i czy Buri się z tego ucieszył, a następnie w zdobionych plastikowymi kwiatami pantoflach pospieszyła do kuchni, gdzie Adriano Celentano i wciąż pomrukujący okap starali się, jak mogli. Wróciła chwilę później i wcisnęła Lennartowi w ręce dwa przykryte folią aluminiową talerze. Mrugnęła do niego przyjaźnie, ale wyraźnie dała mu do zrozumienia, że niestety nie ma więcej czasu na pogaduszki – zupełnie jakby to on prosił się o to jedzenie. Bach! – i drzwi się zamknęły.
W mieszkaniu Lennart schował do lodówki porcję saltimbocca i o wiele za duży kawałek lasagne, przed którego wciśnięciem nie zdołał się obronić. Usiadł przy kuchennym stole i zaczął przeglądać sobotnie wydanie „Göteborgs Spegeln”. Czytając, w końcu ugryzł kęs wspaniałej cynamonowej bułeczki od Svenssona i z przyjemnością ją zjadł.
Zdziwił się, gdy dotarł do działu gospodarczego. Fotografia otoczona artykułem na pół strony przedstawiała wysokiego, barczystego mężczyznę z charyzmą, która zdawała się promieniować nawet z czarno-białego zdjęcia. Podpis brzmiał: „Harald Hadding, właściciel spółki inwestycyjnej HIC AB, może być z siebie zadowolony – ponownie udało mu się nabyć dwa obiecujące start-upy z branży IT”.
Lennart też był zadowolony. Uśmiechnął się. Tak, Harald Hadding znów to zrobił. Ten facet był po prostu niezły. I nie po raz pierwszy Lennarta wypełniła duma, że pracuje w firmie, którą ten właśnie Harald Hadding wykupił kilka lat temu, całkowicie przeorganizował i doprowadził do sukcesu. Co prawda przejął wówczas tylko połowę personelu, ale za to na znacznie lepszych warunkach. „Ci, którzy dużo wnoszą, powinni też dużo zarabiać” – tak zawsze brzmiało motto Haddinga, a Lennart wiedział, że postawił na właściwego konia i że to była mądra decyzja, by przeprowadzić się do Göteborga i spróbować szczęścia w charakterze konsultanta. Nie żałował, że po studiach opuścił Sztokholm i przybył tutaj, choć to portowe miasto na zachodnim wybrzeżu pod względem powierzchni i liczby mieszkańców przypominało raczej przedmieścia stolicy Szwecji. Zresztą, jaką miał alternatywę? Pracować w wydawnictwie ojca i wydawać jakieś publikacje naukowe, które go nie interesowały, tylko po to, by pewnego dnia wbrew swojej woli przejąć rodzinny biznes? Nie, dzięki! Nawet jeśli rodzice, a zwłaszcza ojciec Lennarta, mieliby nigdy nie zaakceptować, że kroczy własną drogą. A sukces stanowił dowód na to, że miał rację.
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu.
Wytarł usta, wstał i podszedł do komody w przedpokoju. Zawahał się – na krótką chwilę zobaczył twarz Emmy i jej oskarżycielskie spojrzenie – a potem odebrał.
– Tu Malmkvist.
– Cześć, Lennart, tu Emma.
A więc zgadł; lepiej by było, gdyby zapisał sobie jej numer. Lennart milczał. Trwało to o kilka sekund za długo.
– Emma Mårtensson, no wiesz, kobieta, z którą spędziłeś wczorajszą noc, pamiętasz? – doprecyzował głos po drugiej stronie. Brzmiała trochę niepewnie, niemal jakby była speszona.
– Bardzo zabawne! Tak, oczywiście, że pamiętam. Jak mógłbym zapomnieć? U ciebie wszystko w porządku? – Musiał przyznać, że po takiej nocy zabrzmiało to dość głupawo. Poznał Emmę Mårtensson trzy tygodnie temu na firmowej imprezie z okazji rozbudowy siedziby HIC AB. Pracowała tam od niedawna. Spotkali się potem kilka razy, a wczoraj wieczorem wylądowali razem w łóżku. Ręce Lennarta swędziały jak szalone.
– Wolisz, żebym zadzwoniła do ciebie później?
– Nie, nie, w porządku, jestem tylko trochę zmęczony. Miło cię słyszeć. A więc o co chodzi?
– Muszę z tobą porozmawiać.
– O nas? – Lennart drapał się po ręce i skrycie przygotowywał się już do dyskusji na temat związku, który nie istniał.
Tym bardziej zaskoczyła go odpowiedź Emmy.
– Tak, to też… ale nie… nie chodzi o nas… nie teraz… później… ja… – Sprawiała wrażenie rozkojarzonej i zdekoncentrowanej. Emma wyznała mu wczoraj, że w tej chwili jest „trochę przeciążona psychicznie”. Po kilku kieliszkach wina przyznała się nawet, że bierze leki.
– O czym jeszcze chciałabyś porozmawiać? Nie czujesz się dobrze?
– Nie przez telefon – rzuciła krótko. – To zbyt niebezpieczne. Możemy się spotkać? Może dziś wieczorem?
Niebezpieczne? Lennartowi różne rzeczy przemknęły przez głowę, ale musiał przyznać, że Emma absolutnie nie sprawiała wrażenia, jakby była pod wpływem narkotyków albo jakichś leków. W jej głosie dało się co prawda słyszeć podekscytowanie, ale mówiła stanowczo i wyraźnie.
– Dzisiaj wieczorem? Hm… Tak, właściwie to mi pasuje, ale…
– Lennart, natknęłam się na pewne wskazówki i… coś jest nie tak z HIC i z Haddingiem.
– Co niby jest nie tak z HIC? Albo z Haraldem Haddingiem? – zdziwił się Lennart. Przez krótką chwilę się zastanawiał, czy to nie jakiś test lojalnościowy, ale głos Emmy brzmiał przekonująco. Jeśli to, co wiedział o kobietach, było cokolwiek warte, to była ładna i inteligentna, ale w żadnym wypadku nie tak przebiegła, by przeprowadzać takie bezczelne kontrole kolegów z pracy.
– Tylko tobie ufam, Lennart. To naprawdę ważne i pilne – powiedziała błagalnym tonem.
– OK, OK, niech będzie. – Lennart ustąpił, ale wciąż się zastanawiał, czym sobie zasłużył na to zaufanie. – Skoro to dla ciebie takie ważne. Gdzie się spotkamy?
– Znasz Le Président?
– Oczywiście, ten francuski lokal przy Lilla Kyrkogatan, tuż za rogiem. Przypadkiem tak się składa, że to moja ulubiona restauracja.
– Tym lepiej – odparła. – Powiedzmy o dwudziestej?
– W porządku, będę.
– Zarezerwujesz dla nas stolik?
– Mogę to zrobić.
– Dobrze. Aha, Lennart, i…
– Tak?
– Nie mów o tym nikomu, obiecaj mi! To naprawdę ważne.
Lennart aż jęknął w duchu. Pani Mårtensson naprawdę potrafiła budować napięcie.
– Jasne, wszystko zostanie między nami. Obiecuję.
– Dziękuję. Do zobaczenia później. Hej då.
Emma się rozłączyła.
Lennart lubił, gdy kobiety rzucały mu wyzwania, ale w tym momencie dominowało przede wszystkim zdumienie. Czego ona od niego chciała? No cóż, przecież się tego dowie, a najgorsze, co mogło mu się przytrafić, to dobry francuski obiad z być może trochę przesadnie poszukującą oparcia, ale atrakcyjną i sympatyczną kobietą. Mimo to w jakiś dziwny sposób przeczuwał, że znajomość z Emmą Mårtensson przysporzy mu problemów wykraczających daleko poza jego przykre dolegliwości dermatologiczne.
Wybrał numer restauracji, zarezerwował stolik dla dwojga, a potem postanowił spędzić popołudnie stosownie do pogody. Położył się na sofie w salonie, dokończył przeglądanie gazety, a potem zdrzemnął się przed telewizorem.
O dziewiętnastej wziął zimny prysznic – dobrze mu to zrobiło – i wybrał się spacerem do restauracji, ciekaw, z jakimi to zagmatwanymi historiami będzie na niego czekać Emma Mårtensson.
Gdy wyszedł na ulicę, zauważył, że w sklepie Buriego Bolmena nadal pali się światło. Zdawało się padać gdzieś z tyłu zastawionej towarem przestrzeni i rozlewało się mleczną poświatą między regałami niczym promienie ukrytego we mgle słońca. Lennart spojrzał na zegarek: za dwadzieścia ósma. Pewnie po zamknięciu sklepu Buri Bolmen układał jakieś drobiazgi w pudełkach z towarem. Zaklęte pierścienie tutaj, elfie wisiorki tam, magiczne kamienie do czerwonej szkatułki, a sproszkowana mandragora do zielonych, czarodziejskich biopudełek. Lennart niemal widział dziwacznego staruszka pochylonego nad porysowanym blatem roboczego stołu – okulary lekko zsunęły mu się z nosa, drobne palce w słabym świetle lampki odkładały artykuł po artykule na właściwe miejsca, choć przecież musiał się domyślać, że nikt nigdy tych rupieci nie kupi.
Nawet jeśli Buri Bolmen czasami bywał irytujący, Lennartowi w pewnym sensie było go żal. Po prostu miał nie do końca po kolei w głowie, ale było to na swój sposób urocze. Nie robił nic złego poza tym, że zabierał ludziom czas i nieproszony obdarzał ich życiowymi mądrościami i dziwnymi poradami.
Le Président znajdował się niedaleko katedry w Göteborgu, niecałe czterysta metrów w linii prostej od mieszkania Lennarta. Podobnie jak rano szedł Drottninggatan, gdzie o tej porze sklepy były już zamknięte. Z pełnych gości restauracji dobiegał gwar. Oświetlenie lokali zlewało się ze światłem witryn sklepowych i latarni i na ulicę padała ciepła poświata. W połowie Drottninggatan odchodziła od niej Lilla Kyrkogatan, prowadząca prosto do katedry. Lennart westchnął z ulgą. Czuł się teraz znacznie lepiej niż rano i nawet zaczynał mieć apetyt.
Pięć minut później stał przed oświetloną ze wszystkich stron reflektorami katedrą. Fasadę pokrywały owalne plamy światła, nadające złocistą barwę klinkierowym cegłom budynku, który wynurzał się z nocnych cieni, tworząc imponujący kontrast z bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebem. Lennart trzymał się lewej strony ulicy; przeszedł jeszcze sto metrów i dotarł do celu. Miejsce to potrafiłby znaleźć nawet wyjątkowo nierozgarnięty turysta, który jeszcze nigdy nie był w Göteborgu: nad wejściem powiewała ogromna francuska flaga godna Pałacu Elizejskiego i – podobnie jak katedra – iluminowana.
Kelner, który zdecydowanie wyglądał jak prawdziwy garçon, natychmiast powitał Lennarta jako stałego gościa. Lennart podał mu płaszcz, a potem pozwolił się zaprowadzić do zarezerwowanego stolika w rogu, o który poprosił ze względu na dyskrecję – nie wiadomo, o czym pani Mårtensson chciała mu opowiedzieć.
Ale się nie zjawiła.
Lennart coraz częściej zerkał na zegarek i zaczynał się złościć. W końcu o wpół do dziewiątej wyciągnął komórkę i zaczął wstukiwać SMS-a: Gdzie jesteś? Siedzę tu już – przerwał i usunął tekst. Nie to nie, pomyślał sobie. Dlaczego niby miałby za nią biegać i pytać ją, o co chodzi? To ona ponoć czegoś pilnie od niego chciała, a nie na odwrót. A on dał się namówić, zamówił stolik i był tu, gdzie się umówili. Brakowało natomiast niejakiej pani Mårtensson, która nie dość, że nie przyszła, to nawet nie uznała za stosowne, by odwołać spotkanie. Schował telefon z powrotem do kieszeni, zamówił kolejny kieliszek burgunda i postanowił zjeść w samotności. Jesienna sałatka z krewetkami, cholernie dobra bouillabaisse, a później crème caramel i kawa z calvadosem. Emma Mårtensson wciąż się nie pojawiła ani nawet nie raczyła się odezwać.
Był kwadrans po dziesiątej, kiedy Lennart z brzuchem pełnym wspaniałego jedzenia i z niejakim rozczarowaniem ruszył w drogę do domu. Na Lilla Kyrkogatan czuł na twarzy podmuchy zimnego wiatru, który nie po raz pierwszy o tej porze roku przypomniał mu, że wkrótce nadejdzie zima. Jednocześnie ogarnęła go jakaś dziwna, jakby niesiona wiatrem tęsknota za czymś odległym. Na to uczucie właściwie nie było już miejsca w jego pełnym brzuchu, a jednak pojawiło się na krótką chwilę, a potem znów zniknęło.
Gdy Lennart skręcił z malowniczo oświetlonej Drottninggatan w Västra Hamngatan, stanął jak wryty. W sklepie Buriego Bolmena wciąż paliło się słabe światło. Czyżby dotarł już do czarodziejskich różdżek sprowadzonych z Azji i wiązał je w pęczki? Lennart przycisnął twarz do wystawy, przysłonił po bokach oczy i spróbował coś dostrzec. Nic z tego. Cienie regałów, cienie dekoracji ściennych, cienie zwisających wszędzie gadżetów i mrugające oświetlenie witryny, które oślepiało go na tyle mocno, że nie widział nic więcej. I nagle wróciło to samo uczucie tęsknoty, które pojawiło się już na Lilla Kyrkogatan – ale tym razem było silniejsze i bardziej wyraziste, nieprzyjemne jak zbyt grubo zmielone ziarna pieprzu między zębami.
Odsunął się od witryny i przeszedł za róg, do wejścia. Zawahał się. Może za bardzo się przejmował? Znów nasłuchiwał. Czy nie słyszał przypadkiem skomlącego psa? Bölthorn? Odważnie naparł na zamknięte drzwi, szarpnął je, zapukał i znów nasłuchiwał. Dalej nic. Obok przejechał ciemny samochód dostawczy, za nim taksówka i motocykl, a potem znów zapadła cisza, jak to zwykle bywa o tej porze w mieście takim jak Göteborg. W końcu Lennart, zamyślony i trochę bezradny, ruszył do swojej kamienicy, kluczem otworzył drzwi na klatkę schodową i wszedł na górę.

ROZDZIAŁ 3

Tej nocy Lennarta dręczyły koszmary.
Znalazł się w jakiejś dolinie, którą otaczały dziwaczne formacje skalne, z rzadka porośnięte skarlałymi drzewami sterczącymi z ziemi niczym mściwe szpony. Jakby znikąd dobiegała do jego uszu jakaś straszna melodia. Falami przenikała przez mgłę, która powoli spływała ze stoków i gęstniała przed Lennartem. Ale to potworne rzępolenie coś mu przypominało.
Nagle wzdrygnął się i spojrzał w dół. Był tam Bölthorn! Tłusty mops siedział tuż przy nim i prowokacyjnie się na niego gapił. Wielkie, wyłupiaste ślepia jak zawsze bezczelnie błyszczały; pies mrużył oczy i warczał, a na karku zbierały mu się fałdki tłuszczu niczym futrzane kiełbaski grubości kciuka. Z wargi zwisała mu strużka śliny. Choć Lennart nie darzył nadmierną sympatią tego pokracznego psa, w tej przytłaczającej scenerii, którą mógłby stworzyć Hieronim Bosch we własnej osobie, był on jedynym znajomym elementem. Lennart nasłuchiwał dźwięków napływających z mgły, która wydawała się pochłaniać czas i przestrzeń, i daremnie próbował zlokalizować źródło tej niewypowiedzianej kakofonii.
– Gdzie jesteśmy? – spytał mopsa. Jego głos brzmiał głucho jak echo w pustym pojemniku na śmieci.
Bölthorn zaszczekał krótko i gardłowo – przypominało to wyrzut.
– Chodź – powiedział Lennart. – Zobaczymy, skąd pochodzi ta okropna muzyka. – Chciał się poruszyć, ale z przerażeniem stwierdził, że to niemożliwe. Miał wrażenie, jakby do podeszwy przykleiła mu się olbrzymia bryła smoły, która trzymała go w miejscu. Jeden krok wymagał tyle wysiłku, co dziesięć normalnych.
Nagle coś się chyba zmieniło. Mylił się? Nie, buczenie i jazgot ustały. Warstwy mgły powoli się rozstąpiły, a w nisko wiszących chmurach ukazała się ciemna postać. Teraz Lennart pojął, dlaczego ta muzyka wydawała mu się znajoma. To był kataryniarz z Västra Hamngatan.
– Hej! – zawołał Lennart. – Hej, gdzie jesteśmy? Pomoże nam pan wrócić do domu?
Kataryniarz milczał i powoli lecz nieubłaganie się do nich zbliżał. Gdy dzieliło ich już tylko kilka metrów, Lennart zauważył, że czerwony frak zastąpiła czarna peleryna, a w miejscu cylindra pojawił się kaptur. Ale nie tylko to sprawiło, że Lennarta ogarnęło śmiertelne przerażenie. Chodziło o twarz ulicznego grajka: skóra była rozdarta, niektóre mięśnie odsłonięte, usta zdeformowane, jakby były z wosku i znalazły się zbyt blisko ognia.
– Kim jesteś? Czego chcesz? – wyrwało się Lennartowi.
On sam w każdym razie chciał tylko jednej rzeczy: jak najszybciej się stąd wydostać! Zdesperowany spojrzał w dół na Bölthorna. Ale wydawało się, że psa to wszystko w ogóle nie wzrusza. Obrócił się dwa razy w kółko, a potem, charcząc i gulgocząc, klapnął na ziemię i najzwyczajniej zamknął oczy, jakby nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Jeszcze raz poruszył prawie prostym ogonkiem i zaczął głośno chrapać.
Lennart nie mógł w to uwierzyć. Ten kundel naprawdę zasnął! Tak po prostu. Spojrzał przed siebie, na kataryniarza, który w tym czasie zbliżył się na zaledwie kilka kroków. Uśmiechnął się do Lennarta, szczerząc pozbawione dziąseł zęby, i wyszeptał coś, jakieś słowa, których Lennart nie zrozumiał i nie miał najmniejszej ochoty zrozumieć. Położył się szybko, zacisnął powieki i zwinął się jak embrion szukający ochrony w łonie matki.
Było zimno.
Strzępy słów kataryniarza stały się wyraźniejsze.
– Lennarcie Malmkviście – udało mu się zrozumieć – miej się na baczności! Przyjdę po ciebie, jeśli nadal będziesz ignorował swoje przeznaczenie! – No dobra. Lennartowi to wystarczyło. Nie chciał, żeby przyszedł po niego ktoś, kto wyglądał tak jak ta istota. A przede wszystkim: co za przeznaczenie? Co to za bzdury? W każdym razie wszystko to brzmiało groźnie i przekonująco. Skupił się na bardzo odległym wspomnieniu. Wakacje z rodzicami na szkierach w pobliżu Sztokholmu. Wynajmowali domek letniskowy. Rodzice byli wtedy tacy młodzi. Sam Lennart miał cztery, może pięć lat. Ojciec wypłynął z nim w morze na ryby. Wtedy wszystko między nimi było jeszcze w porządku. Ojciec i syn w jednej łodzi. Lato było ciepłe, pachniało życiem i świeżymi truskawkami z bitą śmietaną. Tyle tęsknoty.
– Idę po ciebie, Lennarcie Malmkviście. Zaakceptuj swój los! – wychrypiał kataryniarz i nagle położył na ramieniu Lennarta lodowaty kościsty szpon.
Lennart nie mógł złapać tchu.
– Jaki los mam zaakceptować? – krzyknął. – Co to za brednie? – Odwrócił się przerażony, spróbował strząsnąć z ramienia szkieletową rękę, podskoczył, zrzucił lampkę stojącą na stoliku, pośliznął się, uderzył twarzą o kant łóżka, spadł bokiem na podłogę i stwierdził oszołomiony, że leży na dywaniku z owczej skóry.
Cóż za doskonały koszmar.
Radio z budzikiem pokazywało dwadzieścia po czwartej.
Lennart dotknął miejsca tuż pod prawym okiem, tam, gdzie uderzył się o łóżko. Syknął i zaklął. Bolało jak diabli i zdążyło już porządnie spuchnąć. Chciał zapalić światło, ale nocna lampka nie działała; najwyraźniej żarówka stłukła się przy upadku. Po omacku obszedł łóżko, uderzył o coś palcem u nogi, znowu zaklął. W końcu znalazł włącznik przy drzwiach.
Chwilę później siedział w kuchni ubrany w szlafrok, trzymał przy oku owinięte w szmatkę kawałki lodu, popijał podwójną whisky i dochodził do siebie po tym nocnym horrorze. Śmierć, a przynajmniej jej bliski krewny w czarnym kapturze, w towarzystwie grubego mopsa Buriego Bolmena – rany Julek! Jakie zakamarki mózgu i traumatyczne wspomnienia musiały sprawić, że wyśnił takie bzdury? Może powoli tracił rozum? Najpierw kataryniarz przed sklepem Bolmena, który rozpłynął się w powietrzu, a teraz ten kompletnie zwariowany sen.
Schłodził opuchliznę kolejną porcją kostek lodu, a gdy i te się roztopiły, miał wrażenie, jakby ktoś polał mu okolice oka ciekłym azotem. Wrócił do łóżka.
Obudził się około dziesiątej, pojechał samochodem do Slottsskogen i tam trochę pobiegał. Po powrocie wziął prysznic, zjadł śniadanie, bez szczególnego zainteresowania przejrzał wczorajsze wydanie „Göteborgs Spegeln”, ale nie mógł się skoncentrować, bo nie dawały mu spokoju myśli o Emmie. To dziwne, że się nie pojawiła i nawet nie dała mu znać. Może coś jej się stało? Kilka razy dzwonił do niej na komórkę, ale na próżno.
Lennart przypomniał sobie słowa Buriego Bolmena – „wszystko ma jakiś powód, mój drogi Lennarcie” – ale od razu je od siebie odsunął. Nie mógł powiedzieć jej prawdy. „Mam alergię na miłość” brzmiało w najlepszym przypadku równie głupio jak każda inna tania wymówka.
Może wizyta u terapeuty byłaby jednak dobrym pomysłem? Nonsens. Niby jak to miało pomóc? Przecież sobie nie wmawiał, że ma tę wysypkę. A może mimo wszystko to tylko zbieg okoliczności, że odkąd miał piętnaście lat i po raz pierwszy się zakochał, ta dziwna choroba pojawiała się zawsze przy takich okazjach? I co, jeśli podświadomie wykorzystywał te przypadkowe dolegliwości, bo się bał, że odnajdzie szczęście? Czyżby bał się własnego szczęścia?
Niezależnie od tego, co tak naprawdę wywoływało tę wysypkę, jego ramię przestało swędzieć dokładnie w tej samej sekundzie, w której postanowił, że w relacji z Emmą nie będzie się angażował ani o krok dalej. Tak było lepiej dla nich obojga, bez względu na to, o czym rzekomo wiedziała. Lennart wręcz odnosił wrażenie, że małe, nieprzyjemne krostki zaczynają znikać.
Resztę dnia spędził w gabinecie, odpowiadając na maile i przygotowując dokumenty potrzebne mu do prezentacji pod koniec przyszłego tygodnia. Poza tym w kalendarzu w chmurze, z którego korzystali wszyscy pracownicy HIC AB, miał tylko jeden termin na jutro. DataMining, analiza baz danych u F. Niczego więcej Lennart nie wpisał. Nikt w firmie Haddinga nie musiał wiedzieć, kogo pytał o radę, gdy chodziło o złożone problemy, które wykraczały poza jego informatyczną wiedzę. Ostatecznie i tak liczyły się przecież wyniki. I miało to też miły efekt uboczny: znów zobaczy Frederika.
Wieczorem podgrzał sobie saltimbocca alla romana od Marii – porcję, która spokojnie wystarczyłaby dla dwóch grubych włoskich marynarzy. Wypił duży kieliszek czerwonego wina i dość wcześnie poczuł się bardzo zmęczony – zapewne wskutek przejść ostatniej nocy – więc już około dwudziestej drugiej położył się do łóżka, gdzie przez pół godziny snuł jeszcze myśli o Emmie, o swojej przeklętej alergii i o Burim Bolmenie.
W końcu wyczerpany zasnął i tym razem na szczęście nic mu się nie śniło.

 
Wesprzyj nas