W powieści “Zimowla” Dominika Słowik po mistrzowsku zaciera granice między możliwym i niemożliwym, by zabrać czytelnika w gąszcz niewyjaśnialnych zjawisk codzienności.


Zimowla
Miasteczko w Dolinie Zmornickiej oddycha tajemnicami.

Z jeziora wyłowiono ciało, ojciec rzucił pracę w urzędzie i został wróżem, a Pszczelarz wytresował swój rój. Misza w wolnych chwilach sprowadza trawkę ze Słowacji. Naga Dygnarówna spaceruje nocą po ulicach.

Mieszkańcy albo czekają, aż wydarzy się kolejny cud, albo gorączkowo szukają skarbu.

Czy uda się otworzyć od zawsze zamknięte drzwi i odkryć najściślej strzeżony sekret? Cukrówkę coraz gęściej spowija niebezpieczeństwo i lepki mrok…

 
Dominika Słowik
Zimowla
Wydawnictwo Znak
Premiera: 4 września 2019
 
 

Zimowla


A może wszystko zaczęło się, kiedy przecięli mnie na pół?
Pamiętam, że mogłam poruszyć tylko głową, obok leżała Magda, której nie znałam, ale o której słyszałam od babki Sareckiej (już wtedy zapisała mi babiznę). Nad sobą widziałam lamperie sali gimnastycznej, brudny sufit, bibułowe kotyliony, litery wycięte ze styropianu. Gdzieś z tyłu parawan obciągnięty granatowym materiałem z naszytymi foliowymi gwiazdkami przypominającymi żółte plamy. Tablice wuefisty Baniowskiego z instrukcjami ćwiczeń wypełnione postaciami zatrzymanymi w mechanicznym ruchu. Mężczyzna, który nas przecinał, dyszał ciężko, jakby to była bardzo wyczerpująca praca, miał cuchnący oddech. Dotknął mojej głowy, zanim zabrał się do cięcia. W dłoni ściskał zębatą piłę. Na widowni siedział ojciec, specjalnie wziął w pracy wolne, i klaskał z zachwytem. Próbowałam patrzeć w dół, chciałam zobaczyć, co piła robi z moim ciałem, ale widok zasłaniał mi brzeg drewnianej skrzynki, z której wystawała tylko moja głowa. Reszty jakby zupełnie nie było.
Gdy mężczyzna skończył, wziął do ręki kartkę – zwykłą kartkę papieru – i wsunął w szczelinę, w ślad po przecięciu, a papier, czułam to wyraźnie, przeleciał przeze mnie na wylot, upadł na ziemię i prześlizgnął się po parkiecie aż pod stopy widzów.
Już po wszystkim dowiedziałam się, że wybrano nas ze względu na buty: miałyśmy z Magdą takie same zielone tenisówki, co z jakichś powodów było ważne dla sztuczki, którą pokazywał w naszej szkole obwoźny magik, zarabiający na chałturach w prowincjonalnych podstawówkach.
Mój ojciec, kiedy dzień wcześniej usłyszał, że potrzebuję pieniędzy na bilet wstępu, wpadł w osobliwe podniecenie. Wtedy wciąż jeszcze z nadzieją szukał okazji do doświadczenia jakiegokolwiek „prawdziwego cudu”.
Nie zdziwiłam się, gdy następnego dnia zobaczyłam go przepychającego się pomiędzy kilkulatkami. Wyraźnie podekscytowany usadowił się na zbyt niskiej ławeczce. Kolana sterczały mu aż pod brodę. W pracy skłamał, że się rozchorowałam i musi mnie zabrać do lekarza.
Magik miał na sobie frak z błyszczącego materiału, a na głowie przekrzywiony cylinder. Kiedy zapowiedział najważniejszy punkt programu – przecięcie na pół człowieka – i poprosił o „chętnych ochotników”, niemal wszystkie ręce wystrzeliły w górę. Dzisiaj nie pamiętam już, czy i ja się zgłosiłam, wydaje mi się, że nie, bo patrzyłam zawstydzona na ojca, który także machał dłonią, i to z jakimś szczególnym zacięciem na twarzy, jakby naprawdę bardzo mu zależało, żeby magik wybrał właśnie jego.
Któraś nauczycielka wypchnęła do przodu niecierpliwego ucznia, ale magik pokręcił głową i zawołał:
– Proszę państwa, drodzy widzowie, tym razem na scenę zapraszam dziewczynki! Dwie dzielne dziewczynki!
Przyjęto to ze zrozumieniem, bo w tamtym czasie w telewizji puszczano pokazy Copperfielda i rzeczywiście na pół zawsze przecinało się kobiety. Magik rozglądał się w skupieniu, jakby czegoś albo kogoś szukając, a potem, zanim się zorientowałam, o co chodzi, złapał mnie za rękę i wyciągnął na środek sali.
Lubię myśleć, że zaczęło się właśnie od tego przecięcia.
Długo obserwowałam Magdę na szkolnym korytarzu, ale ona zdawała się tego w ogóle nie zauważać. Najbardziej fascynowały mnie chyba cienkie bawełniane rękawiczki, których nigdy nie zdejmowała.
Dygnarówna chodziła do innej klasy. Pewnie wcale mnie nie pamiętała. Przecież kiedy ją przecinano, nawet nie patrzyła w moją stronę.
A jednak gdy spotkałyśmy się kilka miesięcy później w kolejce do gabinetu naszej higienistki, przyglądała mi się tak uważnie, że aż się zarumieniłam.
– Krew ci się leje z nosa.
Odruchowo dotknęłam twarzy. Czerwień na palcach. Odchyliłam głowę do tyłu.
– To nic, zaraz przejdzie. Mam na to jabłko.
– Jabłko?
– Tak, ojciec mi daje takie specjalne na anemię – wymamrotałam zawstydzona. Sięgnęłam do kieszeni plecaka i wyjęłam podziurawione, sczerniałe jabłko. – Gdzieś przeczytał, że to najlepsze na uzupełnienie żelaza. Wbija do jabłka dużo gwoździ i zostawia na noc. Rano je wyjmuje. Żelazo z gwoździ przechodzi do jabłka.
– Brzmi strasznie głupio.
Pokiwałam głową.
Zdziwiłam się, że Magda stoi tutaj z nami. Czekałyśmy na bilans dziesięciolatka, a ona była przecież o klasę wyżej. Dopiero później się dowiedziałam, że Dygnarówna poszła do szkoły ze starszym rocznikiem.
Do gabinetu wchodziło się dwójkami.
W środku czekała na nas ubrana w biały kitel higienistka. Na biurku leżał stos formularzy, w których musiała wpisać nasz wzrost, wagę, ostrość wzroku, skrzywienia kręgosłupa, zaznaczyć, czy mamy płaskostopie, wyliczyć przebyte szczepienia.
Obok biurka stała przeszklona szafka z ciemnymi buteleczkami. Waga lekarska. Parawan. Leżanka obita brązowym skajem i nakryta zmiętym prześcieradłem.
– No już, dziewczynki, rozbieramy się! Ściągajcie wszystko, zostawiamy tylko majtusie! – Wskazała na parawan.
Ruszyłam za Magdą i nagle znów poczułam się zupełnie jak wtedy, kilka miesięcy wcześniej, gdy znalazłyśmy się obie za niemal identycznym parawanem, a magik hochsztapler wsadzał nas do dwóch drewnianych skrzynek. Pod ścianą, ukryte przed oczami widzów, leżały porzucone bez ładu kable, przedłużacze, już niepotrzebne, wybebeszone magiczne szkatułki z otwartymi zapadkami, różdżki z wystrzelonymi serpentynami, sztuczne gołębie, wywrócone na lewo surduty i kamizelki pełne ukrytych kieszeni. Gapiłam się na to, co jeszcze przed chwilą z końca sali gimnastycznej wydawało się pełne niezwykłości, a teraz zamieniło się w kilka zniszczonych, tanich rekwizytów. Sam magik oglądany z bliska okazał się zupełnie innym człowiekiem. Błyszczący frak śmierdział zastarzałym potem. Mężczyzna wyglądał na zmęczonego i zirytowanego. Na nosie miał pełno drobnych czarnych wągrów, jakby ktoś ponakłuwał mu skórę igłą.
– No, dalej, kochanie, nie ma czasu. – Popchnął mnie w stronę skrzynki.
– No, dalej, kochanie, nie ma czasu – zaświergotała higienistka.
Zaczęłam zdejmować golf, oczywiście utknęła mi w nim głowa, nie mogłam sobie poradzić, szarpałam mocno, ale tylko coraz bardziej się zaplątywałam i miałam wrażenie, że zaraz się uduszę, czy można udusić się własnym swetrem? Bałam się, że znowu puści mi się krew z nosa. Nagle poczułam czyjeś dłonie, ktoś delikatnie, ale stanowczo rozplątywał rękawy, ciągnął za golf, aż sweter zsunął się z mojej głowy, a ja, cała czerwona, wciągnęłam haustem powietrze.
– Dzięki – mruknęłam do Magdy, która uśmiechnęła się bez słowa.
Zdjęła już dżinsy i T-shirt, stała przede mną w błękitnych majtkach w drobną łączkę i w swoich jasnych rękawiczkach. Nie zakrywała się, czekała wyprostowana, aż higienistka ją zawoła. Piersi Magdy lekko już sterczały, zupełnie jak moje; zaczęło się to zresztą całkiem niedawno. Jakby coś złożyło pod naszą skórą jajeczka, które teraz rosły, i jeśli – pomimo bólu – się tam dotykałam, wyczuwałam w środku twardą pestkę zanurzoną w bardzo cienkim miąższu. Przestałam wtedy chodzić w białych koszulkach, bo przez te bardziej obcisłe prześwitywały ciemne krążki sutków.
Kiedy Dygnarówna ruszyła w stronę wagi, na której skali higienistka przesuwała tulejowate ciężarki niczym w jakimś specjalnym liczydle do ważenia mięsnych tusz, spojrzałam uważnie na plecy Magdy – już wtedy z obsuniętą łopatką, która sterczała jak ostry nożyk – i na jej niezarysowaną talię. Szukałam, zrozumiałam nagle ze wstydem, blizny po przecięciu. Chciałam się upewnić, że naprawdę nie ma tam żadnego śladu, żadnej kreski, nawet zadrapania; że skóra, ciało, cała Magda pozostały nietknięte.
Poczułam nagle, że moje majtki robią się mokre, jakbym się zesikała. Przerażona, wciąż chowając się za parawanem, dotknęłam ręką materiału, przez który powoli przesiąkała wilgoć.
Do gabinetu higienistki zaczęłam wracać częściej, odkąd dostałam wreszcie pierwszą miesiączkę: niedługo po wyprawie z ojcem pod czakram, a krótko przed atakiem na World Trade Center. Pamiętam, że wszystkie wyczekiwałyśmy okresu z niecierpliwością i kiedy tylko któraś z nas wreszcie zaczynała menstruować, zaraz się tym chwaliła: owinięte w ciemnozieloną folię kwadraciki podpasek przypadkiem wypadały z plecaka, z etui legitymacji szkolnej sterczał niby przez nieuwagę zostawiony na wierzchu kalendarzyk miesiączkowy z zaznaczonymi kolorowym pisakiem datami, a na wuefie natychmiast zgłaszano „niedysponowanie”, i to tak głośno, żebyśmy wszystkie usłyszały.
Ja też najpierw się ucieszyłam, kiedy w łazience zobaczyłam na majtkach brązową plamę, ale bardzo szybko przeraził mnie spazm bólu, który od tamtej pory co miesiąc obejmował moje ciało. Kiedyś w szkole bolało tak bardzo, że nie mogłam się ruszyć, czułam się, jakby ktoś odebrał mi w tym ciele władzę i pozostał tylko ciężki, ciągnący do ziemi ból; od pępka w dół nic innego nie miałam. Najbardziej zdziwiło mnie, że bolał nie tylko brzuch, ale plecy, odbyt, krocze – jak gdyby wcześniej ktoś długo i mocno w nie kopał. Przez chwilę wydawało mi się, że to tamten papier ze sztuczki magika wciąż rośnie w moim brzuchu i rozcina go ostrymi brzegami.
Nauczycielka wysłała mnie na dół. Koleżanka pomogła mi zejść, bo nie byłam w stanie sama iść po schodach. Higienistce ostatnio zabrano godziny i w szkole pojawiała się tylko w niektóre dni; na szczęście akurat siedziała w gabinecie. Położyła mnie na kozetce, wyjęła z przeszklonej szafki butelkę i nalała żółtego, błotnistego płynu do dużego kieliszka.
Ziółka były bardzo mocne, na spirytusie.
– Dalej boli?
Kiwnęłam głową.
– To jeszcze jeden.
Wypiłam drugi kieliszek. Gorąco rozlewało się po żołądku. Wydawało mi się, że ból naprawdę trochę zelżał.
– No, co ty teraz masz?
– Polski.
– A z kim?
– Z Jaskułą. Z dyrektorką.
Higienistka skrzywiła się na dźwięk tego nazwiska. Czułam, jak ciepło ogarnia moją głowę. Zachichotałam.
– Poleż tu sobie do dzwonka, jeśli masz ochotę. – Kobieta uśmiechnęła się do mnie i zaczęła wypełniać jakieś papiery, które leżały w równym stosiku na jej biurku.
Od tej pory wracałam do higienistki niemal co miesiąc. Mijałam się czasem z innymi dziewczynami w drzwiach gabinetu. Jakiś spokój emanował z tej uśmiechniętej, nieco porywczej kobiety, ale przede wszystkim z jej wspaniałego eliksiru, nalewki, lekarstwa na dziewczęce bóle.
Magdy nigdy więcej tam nie spotkałam.

Część I

Antropocen

ROZDZIAŁ 1

Tuż przed Nowym Rokiem w naszym mieście nocami zaczęły się pojawiać na śniegu tajemnicze ślady.
Nie mówiliśmy o tym głośno, ale tropy odnajdywano niemal co rano, w coraz to innych częściach miasta. Urywały się dziwnie i znienacka, aż wydawało nam się, że ten, kto je zostawiał, nagle wzlatywał w górę albo po prostu… znikał. Prowadziły znikąd donikąd.
Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego (w końcu tamtej zimy niemal codziennie nad ranem śnieg przysypywał całą Cukrówkę), gdyby nie to, że w śladach mieszały się odciski ludzkie i zwierzęce. Zupełnie jakby ktoś wyprowadzał na spacer wielkiego psa – tyle tylko, że stopy, które zostawiały znaki na śniegu, były bose.
Wraz z upływem zimy odnajdywaliśmy ślady coraz częściej, coraz gęstsze, w coraz bardziej niepokojących miejscach. Przestraszeni odkrywaliśmy je zawsze wczesnym rankiem – wiodły przez chodniki i ogrody, przebiegały wyraźnym czarnym ściegiem przez zamknięte na klucz furtki i bramy, oplatały solidne ogrodzenia, grube mury i rozchwiane stare płoty, wreszcie – co przerażało cukrowian najbardziej – urywały się tuż pod oknami sypialni, czasem na progu drzwi. Tak jakby coś podglądało nas nocą, gdy spaliśmy. Okrążało nasze domy.
Próbowało wejść do środka.
Sprawy nie dało się już dłużej ignorować, kiedy obok śladów bosych stóp i zwierzęcych łap zaczęło się pojawiać coś jeszcze – wżarte w śnieg drobne, ale wyraźne ciemnoczerwone plamki: skrzepnięta krew.
Owszem, staraliśmy się walczyć z rosnącym w nas irracjonalnym strachem. Mówiło się wtedy coraz częściej, że to wilki przyszły ze Słowacji. (Ale przecież zima była tamtego roku łagodna, skąd więc niby wilki? Ostatni raz widziano je w 1978 roku, w czasie zimy stulecia, a i to wcale nie na pewno).
Może nawet jakiś niedźwiedź rozbudzony zbyt wysoką temperaturą zabłąkał się w Puszczy Franciszka? Wygłodniałe lisy? Zdziczałe psy?
Mimo tych uspokajających wyjaśnień mało kto w tamtym czasie chodził nocami samotnie po ulicach Cukrówki. I chociaż miasta takie jak nasze mają to do siebie, że wieczorami zwykle zupełnie pustoszeją, pamiętam przecież doskonale: u początków 2005 roku w domach po zmroku trzymało nas coś więcej niż zwykła nocna pustka prowincji.
Nikt nie wypowiadał tych słów na głos, a jednak wszyscy wiedzieliśmy: w Cukrówce grasował wilkołak.

*

Misza oblizał palce i ostrożnie podał mi dopiero co otwartą butelkę musującego wina.
Jak co sobotę mieliśmy grać w króla wzgórza, ale Hans się spóźniał. Siedzieliśmy z Miszą na najwyższym okolicznym wzniesieniu. U naszych stóp leżała cała Cukrówka, miasto trzech zmornickich cudów. Widzieliśmy stąd nasze domy – willę Sareckiej i Szklany Dom, szarą bryłę urzędu miejskiego, krzywą dzwonnicę kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Szkaplerznej. Po wschodniej stronie wzgórza znajdował się cmentarz, a na zachodzie rozciągał się las, Puszcza, która ściśle okalała Dolinę aż do wysokości dawnego Zakładu. W zaroślach za naszymi plecami połyskiwało zakole Zmornicy. Na wschodzie, już za miastem, biegła prosta linia drogi krajowej Kraków – Wadowice – Wysoka i dalej; tej samej drogi, którą niedługo, o czym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, miał na zawsze uciec Misza – w dniu kiedy mój ojciec zniknął w szafce na buty, a ja w końcu znalazłam skarb Inków.
Pociągnęłam duży łyk i natychmiast się zakrztusiłam.
– Gdzie on jest? – Misza zaczynał się powoli niecierpliwić. Grzebał nerwowo końcem zapalniczki w rozmiękłej ziemi. Trawa na wzgórzu dopiero zaczynała się zielenić.
– Zadzwoń do niego.
– Na karcie mam mało. Pewnie mu nie chcą sprzedać… – Westchnął. – Mogłem sam iść.
Jako jedyny z naszej trójki miał skończone osiemnaście lat.
Wzruszyłam ramionami, ukradkiem powstrzymując ziewnięcie. Misza udał, że niczego nie widzi. Od dwóch tygodni prawie nie spałam.
Nikomu nie powiedzieliśmy o tym, co się wydarzyło w nocy na początku kwietnia.
Powinniśmy jednak wreszcie kogoś powiadomić, pomyślałam zawstydzona. Tak byłoby dla wszystkich bezpieczniej. Zabębniłam palcami w ciemnozielone szkło butelki.
W tym samym momencie telefon głośno zawibrował. Misza jednym ruchem nadgarstka otworzył klapkę i bez słowa pokazał mi ekran z wiadomością: „DZIAŁKI. SZYBKO”. Pokręciłam bezradnie głową.
Wyglądało na to, że nasz przyjaciel Hans zupełnie oszalał.

 
Wesprzyj nas