Marta Sapała w książce „Na marne” przekonuje, że winą za marnowanie żywności nie można obarczać tylko konsumentów. Gros produktów żywnościowych staje się odpadkami zanim w ogóle ma szansę trafić do konsumenta.
Jeśli nie chcesz poczuć się nieswojo wyrzucając do kosza z odpadkami nadpsute jabłko czy jogurt, który stracił ważność wczoraj – nie sięgaj po książkę Marty Sapały. Czytając „Na marne” możesz przestać żyć komfortowo, bo będziesz mieć przed oczami dwieście dwadzieścia tysięcy kolejowych wagonów wypełnionych żywnością. Żywnością, którą marnujemy w Polsce w ciągu roku. Ktoś woli suche statystyki? Proszę bardzo, autorka też je przytacza: to prawie 9 mln ton, co daje Polsce piąte miejsce w Unii Europejskiej pod względem ilości marnowanej żywności.
Co najczęściej wyrzucamy? Chleb. Jesteśmy opętani świeżością – mówi Sapale jeden z rozmówców. Inny mu wtóruje – Chleb jest skazany na to, żeby go marnować. Znajdziemy wprawdzie w książce sugestie, co można zrobić z czerstwym chlebem – i tym, co uważamy za odpadki, jak np. obierki z ziemniaków – ale zdecydowanie nie jest to poradnik. Nie znajdziemy tu przepisów, to raczej własne doświadczenia rozmówców Sapały, których boli wyrzucanie jedzenia. Autorka nie hołduje jednak bezkrytycznie postawom konsumenckim zero waste, można wyczuć lekką ironię, gdy pisze o organizowanych w stolicy „bezcennych” kursach gotowania zero waste. Nie dajmy się zwariować, obierki to jednak tylko obierki…
Wraz z Martą Sapałą zaglądamy nie tylko do miejsc gromadzenia odpadów – do domowych kubłów, śmietników osiedlowych czy przy supermarketach, składowisk śmieci, nie tylko towarzyszymy paniom sprzątającym biurowce. Sapała bierze pod lupę różne obszary, gdzie pojawia się szeroko rozumiana żywność, między innymi produkcję, przetwórstwo, gastronomię, handel. Żaden konsument nie podejrzewa nawet, jak – i dlaczego – wiele żywności marnuje się, zanim do niego dotrze.
Niezwykle cenny jest wątek dotyczący daty ważności. Zwykle patrzymy – jeśli w ogóle patrzymy – tylko na cyferki wybite na opakowaniu. Tymczasem Sapała przekonuje, że same cyferki to nie wszystko. Trzeba wyraźnie rozróżnić „najlepiej spożyć przed” od „należy spożyć do”. Autorka wnikliwie wyjaśnia te dwa pojęcia i implikacje, jakie wynikają z zastosowania każdego z nich. Przy tym zaznacza, że generalnie mamy trudność w prawidłowym rozumieniu oznaczeń na produktach żywnościowych i nie dotyczy to tylko Polaków; potwierdzają to również badania przeprowadzone w krajach Unii Europejskiej.
Wielowątkowość „Na marne” ani na moment nie traci z pola widzenia głównego celu książki – uświadomienia, że każdy z nas marnuje jedzenie, że również każdy z nas może ograniczyć marnowanie jedzenia.
Kiedy Sapała sięga do historii, które odbiły się głośnym echem w mediach (sprawa piekarza z Legnicy czy podpalenia śmietników Biedronki w Ozimku), to nie po to, by podbijać stawkę sensacji, ale pójść dalej, tropem podatku VAT za żywność przekazywaną na cele charytatywne czy losów całkiem dobrej żywności, do wyrzucenia której zmuszają supermarkety ich wewnętrzne regulacje. Na marginesie – we wrześniu 2019 weszła w Polsce w życie ustawa przeciwdziałająca marnotrawstwu żywności, zgodnie z którą sklepy prowadzące sprzedaż produktów spożywczych będą miały obowiązek zawarcia umowy z organizacją pozarządową, na mocy której będą przekazywać nieodpłatnie artykuły żywnościowe. O pracach nad tą ustawą również czytamy w książce Sapały. Wątków ocierających się o sensację można wyszukać w książce więcej (gdy np. pojawią się opowieści o tym, co zrobić z artykułami spożywczymi znalezionymi w domach osób zmarłych), ale nie ma tu epatowania szokującymi emocjami; zastanawiamy się razem z rozmówcami Sapały: wyrzucić – nie wyrzucić? Wypada – nie wypada?
Podglądamy wspólnie z Sapałą zapiski osób biorących udział w badaniach nad marnowaniem żywności w gospodarstwach domowych; to świetna okazja do refleksji nad tym, co i ile ląduje w naszych domowych kubłach na śmieci. Otwieramy lodówki społeczne; idea jadłodzielni zyskuje coraz większą akceptację (jak podaje Sapała, tylko w lutym 2019 przez ręce warszawskich ratowników przeszły cztery tony jedzenia), ale przy tym obarczona jest różnymi wątpliwościami. Nie ma – informuje autorka – w polskim prawie artykułu, który regulowałby działalność jadłodzielni. Pozostaje więc wzajemne zaufanie.
Wielowątkowość „Na marne” ani na moment nie traci z pola widzenia głównego celu książki – uświadomienia, że każdy z nas marnuje jedzenie, że również każdy z nas może ograniczyć marnowanie jedzenia. Przy tym autorka ani razu nie wpada w moralizatorskie tony, nie ocenia, nie poucza. Wnioski wyciąga czytelnik. Czytelnik, któremu trudno będzie oderwać się od kart książki, napisanej bez patosu, bez uderzania w dramatyczne tony i dzięki temu pozostawiającej pole dla własnych przemyśleń.
Książka Sapały może nie być przyjemną dla samopoczucia lekturą. Ale na pewno lekturą pobudzającą do refleksji nad naszym stosunkiem do żywności. Może dzięki temu zadrży nam ręka, gdy będziemy chcieli wrzucić do koszyka sklepowego dodatkowy jogurt (bo w promocji), gdy sięgniemy po kolejnego ziemniaka, gdy widzimy, że tych obranych to już raczej wystarczy. Może dzięki temu ten pociąg ze zmarnowaną żywnością będzie liczył mniej wagonów? ■Beata Kaniewska
zdjęcie: Krzysztof Kaniewski