Przebiegły, bezwzględny mężczyzna w pogoni za sławą… Powieść autora słynnego „Chłopca w pasiastej piżamie” opowiada o ambicji, pożądaniu i kradzieży praw autorskich.


Główny bohater, Maurice Swift, ma wszystko – jest przystojnym, przebojowym mężczyzną, z olbrzymim ciśnieniem na osiągnięcie literackiego sukcesu. Nie posiada jedynie talentu, który pozwoliłby mu taką bestsellerową książkę napisać.

Ale to nie może być przecież przeszkodą dla naprawdę zdesperowanej, wybitnej jednostki…
Gdzie leży granica pomiędzy inspiracją a złodziejstwem? Do kogo należy opowieść?

***

Tworząc Maurice’a Swifta, Boyne dał nam niezapomnianego bohatera, na równi niebezpiecznego i przeuroczego. W efekcie powstała niekonwencjonalna powieść, która utwierdza nas w przekonaniu, że Boyne jest jednym z najwybitniejszych pisarzy tego pokolenia.
„The Observer”

«Drabina do nieba» jest opowieścią inteligentną, rytmiczną, gwarantującą dreszcz emocji; to stadium rozpadu osobowości, którego nie oddałaby lepiej nawet Patricia Highsmith. Esprit w czystej postaci.
„The Times”

Powieść opowiada o ambicji, pożądaniu i kradzieży praw autorskich. Przepyszna i mroczna. Kusząca i przerażająca, dojmująca i mocno niepokojąca…
„The Observer”

John Boyne urodził się w Irlandii w 1971 roku. Stworzył 11 powieści dla dorosłych, 5 dla młodszych czytelników oraz zbiór opowiadań. Książka „Chłopiec w pasiastej piżamie” została sprzedana w 10 milionach egzemplarzy. Powstały jej adaptacje filmowe, teatralne, a nawet balet i opera. Autor trzykrotnie zdobył Irish Book Awards oraz wiele innych międzynarodowych nagród literackich. Jego dzieła zostały przetłumaczone na ponad 50 języków. Mieszka w Dublinie.

John Boyne
Drabina do nieba
Przekład: Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 sierpnia 2019
 
 


CZĘŚĆ I
Zanim runął mur

Wszystko, co zachodzi w sferze seksualnej,
nie jest sprawą prywatną jednostki,
lecz oznacza życie i śmierć narodu.

Heinrich Himmler

1. Berlin Zachodni

Od chwili, gdy przyjąłem zaproszenie, denerwowałem się podróżą do Niemiec. W końcu minął szmat czasu, odkąd opuściłem kraj, i trudno było przewidzieć, jakie wspomnienia powrót może obudzić.
Była wiosna 1988 roku, tego samego, gdy do języka wkroczyło słowo „pieriestrojka”. Siedziałem w barze hotelu Savoy na Fasanenstrasse, rozmyślając o swoich sześćdziesiątych szóstych urodzinach przypadających ledwo za kilka tygodni. Na stole przede mną stała krągła karafka wzorowana, jak wynikało z notki w menu, na lewej piersi Marii Antoniny, do której kelner przelał butelkę rieslinga. Wino było bardzo dobre, jedno z droższych w bogatej hotelowej ofercie, ale nie czułem wyrzutów sumienia, że je zamówiłem, bo wydawca zapewnił, że z radością pokryje wszystkie moje wydatki. Taki poziom szczodrości był dla mnie nowy. Moja kariera pisarska, która rozpoczęła się ponad trzydzieści pięć lat temu i wydała owoce w postaci sześciu krótkich powieści oraz nieroztropnego zbioru poezji, pozbawiona była wzlotów. Żadna z moich książek pomimo zasadniczo pozytywnych recenzji nie przyciągnęła wielu czytelników ani też nie zdobyła większego uznania za granicą. Zeszłej jesieni jednak ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu otrzymałem ważną nagrodę literacką za szóstą powieść – Lęk. Dzięki temu książka sprzedawała się dobrze i została przetłumaczona na wiele języków. Brak zainteresowania, zwykle towarzyszący moim utworom, szybko zastąpiły wyrazy podziwu i analizy krytyczne, a w prasowych działach literackich dyskutowano, kto się przyczynił do mojego renesansu. Nagle zapraszano mnie na imprezy literackie w kraju i za granicą. Berlin był miejscem jednego z takich wydarzeń, odbywających się co miesiąc spotkań z pisarzami w Literaturhaus, i chociaż w tym mieście się urodziłem, nie czułem się tu jak w domu.
Dorastałem niedaleko Tiergarten, gdzie bawiłem się w cieniu posągów pruskich arystokratów. Jako małe dziecko regularnie bywałem w zoo i fantazjowałem, że pewnego dnia zostanę opiekunem zwierząt. W wieku szesnastu lat stałem z kolegami z Hitlerjugend i z opaskami ze swastyką na przedramionach wiwatowaliśmy, gdy przenoszono pomnik Bismarcka autorstwa Begasa sprzed Reichstagu do centrum parku, co wpisywało się w plan Hitlera przekształcenia Berlina w stolicę świata – Welthauptstadt Germania. Rok później stałem sam na Unter den Linden i patrzyłem, jak wielotysięczne oddziały Wehrmachtu paradują po zajęciu Polski. Po kolejnych dziesięciu miesiącach znalazłem się w trzecim rzędzie na wiecu w Lustgarten, gdzie z żołnierzami w moim wieku salutowałem i składałem przysięgę na wierność Führerowi, który ryczał do nas z platformy wzniesionej przed katedrą tysiącletniej Rzeszy.
Ostatecznie opuściłem ojczyznę w 1946 roku i zostałem przyjęty na Uniwersytet Cambridge, gdzie studiowałem anglistykę. Następnie spędziłem kilka niespokojnych lat jako nauczyciel w miejscowej szkole podstawowej. Mój akcent stanowił powód częstych drwin ze strony chłopców, których rodziny doznały wielu cierpień i zubożały w ciągu czterech dekad znaczonych konfliktami zbrojnymi i niepewnymi pojednaniami pomiędzy naszymi krajami. Po obronie doktoratu przyjęto mnie do King’s College, gdzie byłem traktowany jako osobliwość, człowiek wywleczony z szeregów morderczego teutońskiego pokolenia i zaadoptowany przez szlachetną brytyjską instytucję, która po zwycięstwie gotowa była okazać wielkoduszność. Po dziesięciu latach nagrodzono mnie profesurą, a bezpieczeństwo i szacunek z tym związane sprawiły, że po raz pierwszy od czasów dzieciństwa poczułem pewność, że mam dom i pozycję na resztę swoich dni.
Kiedy jednak przedstawiano mnie nieznajomym, rodzicom studentów, powiedzmy, albo dobroczyńcy składającemu wizytę na uniwersytecie, często wspominano, że jestem „także powieściopisarzem”, co było dodatkiem zawstydzającym i wprawiającym mnie w zakłopotanie. Naturalnie żywiłem nadzieję, że dysponuję krztyną talentu, i pragnąłem szerszego grona czytelników, ale moja standardowa odpowiedź na nieuchronne pytanie „Czy znam którąś z pańskich książek?” brzmiała: „Przypuszczalnie nie”. Zwykle nowi znajomi prosili o podanie tytułów moich powieści i w przewidywaniu upokorzenia spełniałem to życzenie, obserwując pusty wyraz ich twarzy, gdy wymieniałem je w porządku chronologicznym.
Tamtego wieczoru, wieczoru, o którym mówię, miałem za sobą trudne spotkanie z czytelnikami w Literaturhaus prowadzone przez dziennikarza z „Die Zeit”. Nie czułem się swobodnie, mówiąc w języku, który całkowicie porzuciłem ponad czterdzieści lat temu po przyjeździe do Anglii, dlatego wynajęto aktora, by na głos przeczytał kawałek mojej powieści. Kiedy pokazałem mu wybrany przez siebie fragment, pokręcił głową i zażądał odczytania przedostatniego rozdziału. Oczywiście kłóciłem się z nim, ponieważ sugerowane przez niego akapity zawierały rewelacje, które dla czytelnika miały być zaskoczeniem. Nie, upierałem się, coraz bardziej rozdrażniony arogancją tego wyzutego z praw Hamleta, bo w końcu zatrudniono go wyłącznie po to, żeby wstał, przeczytał na głos i wyszedł tylnymi drzwiami. Nie, powiedziałem podniesionym głosem. Nie ten, tylko ten.
Aktor strasznie się obraził. Wyglądało na to, że publiczne czytanie to dla niego akt twórczy, który traktuje równie rygorystycznie jak przygotowania do wieczornego spektaklu na scenie Schaubühne. Pomyślałem, że zachowuje się afektowanie, i powiedziałem to, potem były podniesione głosy, co mnie zdenerwowało. W końcu uległ, ale zrobił to bez wdzięku, a ja zachowałem dość niemczyzny, by się zorientować, że czytał bez emocji, brakowało w tym teatralności niezbędnej do zaangażowania słuchaczy. Kiedy później pieszo wracałem do położonego w pobliżu hotelu, czułem się całą tą sprawą rozczarowany i zatęskniłem za domem.
Popijając wino, już wcześniej zwróciłem uwagę na młodego, mniej więcej dwudziestodwuletniego mężczyznę, który podawał gościom drinki, ponieważ był niezwykle piękny, i odniosłem wrażenie, że na mnie popatruje. W mojej głowie ukształtowała się zaskakująca myśl, że może pociągam go fizycznie, chociaż zdawałem sobie sprawę z jej absurdalności. W końcu zaczynałem się starzeć, a nigdy nie byłem szczególnie atrakcyjny, nawet w jego wieku, kiedy większość ludzi emanuje magnetyzmem młodości kompensującym wszelkie braki fizyczne. Od sukcesu Lęku i będącego jego następstwem mojego awansu na literackiego celebrytę w gazetach nieodmiennie opisywano moją twarz jako „naznaczoną doświadczeniem” lub taką, która „swoje przeszła”, chociaż na szczęście nie wiedzieli, ile dokładnie tego „swojego” było. Nie czułem się jednak urażony tego rodzaju uwagami, bo nie byłem próżny i już dawno temu zrezygnowałem z idei romansu. Pragnienia, które przez całą młodość groziły mi unicestwieniem, z latami osłabły, moje dziewictwo pozostało niezdobyte i ulga towarzysząca abdykacji żądzy przypominała to, co mógłby czuć człowiek uwolniony z grzbietu dzikiego konia wypuszczonego na prerię. Przyniosło mi to wielką korzyść, konfrontowany bowiem rok w rok ze strumieniem przystojnych młodzieńców w salach wykładowych King’s College, przy czym niektórzy bezwstydnie ze mną flirtowali w nadziei na lepsze oceny, stwierdziłem, że jestem obojętny na ich urok, wystrzegam się wulgarnych fantazji czy kłopotliwych ojcowskich uczuć. Nie miałem faworytów ani protegowanych, nikomu nie dawałem powodów do dopatrywania się nieczystych motywów w mojej działalności pedagogicznej. Dlatego też zaskoczyło mnie, gdy złapałem się na wpatrywaniu się w młodego kelnera i odczuwaniu silnego pożądania.
Nalewając sobie kolejny kieliszek wina, sięgnąłem po torbę, którą postawiłem koło krzesła, skórzaną teczkę zawierającą mój terminarz oraz dwie książki, anglojęzyczne wydanie Lęku i egzemplarz okazowy powieści starego przyjaciela mającej się ukazać za kilka miesięcy. Podjąłem lekturę w miejscu, gdzie ją przerwałem, mniej więcej w jednej trzeciej objętości, ale nie potrafiłem się skoncentrować. To nie był problem, z którym zwykle musiałem się zmagać, uniosłem więc wzrok znad kartki, żeby poszukać przyczyny. W barze nie było szczególnie głośno, w gruncie rzeczy nie przychodził mi na myśl żaden powód wyjaśniający mój brak skupienia, dopiero kiedy koło mnie przeszedł młody kelner i odurzający zapach chłopięcego potu wypełnił powietrze, uświadomiłem sobie, że znalazłem wyjaśnienie. Wkradł się w moją świadomość, ten nikczemnik, i nie chciał oddać pola. Odłożyłem powieść na bok i obserwowałem, jak chłopak zbiera naczynia z sąsiedniego stołu, wyciera blat wilgotną ścierką, rozkłada maty i na nowo zapala świecę.
Był ubrany w standardowy uniform Savoyu: ciemne spodnie, białą koszulę i elegancką bordową kamizelkę ozdobioną insygniami hotelu. Przeciętnego wzrostu i budowy, miał skórę twarzy tak gładką, jakby rzadko stykała się z brzytwą, pełne czerwone usta, silnie zarysowane brwi i wiechę niesfornych ciemnych włosów, które wyglądały, jakby z determinacją trzystu Spartan pod Termopilami gotowe były walczyć z próbującym je ujarzmić grzebieniem. Przypominał mi portret młodego Minnitiego pędzla Caravaggia, obraz, który zawsze podziwiałem. Przede wszystkim jednak była w nim ta charakterystyczna iskra młodości, potężna mieszanka żywotności i impulsywnej seksualności, i zastanawiałem się, jak spędza czas po pracy. Wierzyłem, że jest dobrym, przyzwoitym i uczciwym młodzieńcem, chociaż na razie nie zamieniliśmy ani słowa.
Usiłowałem wrócić do lektury, ale już była dla mnie stracona, wziąłem więc terminarz, żeby sobie przypomnieć, co mnie czeka w kolejnych miesiącach. A były to promujące książkę podróże do Kopenhagi i do Rzymu. Festiwal w Madrycie, seria wywiadów w Paryżu. Zaproszenie do Nowego Jorku, prośba, bym wziął udział w cyklu spotkań z czytelnikami w Amsterdamie. Pomiędzy wyjazdami miałem oczywiście wracać do Cambridge, gdzie udzielono mi rocznego urlopu na realizowanie nieoczekiwanych obowiązków.
W moje fantazje wdarł się znudzony głos, bezczelne brzęczenie dopytujące, czy jeszcze czegoś potrzebuję, i z irytacją spojrzałem na stojącego przede mną starszego kolegę młodego kelnera, otyłego, z ciemnymi workami pod oczyma. Przeniosłem wzrok na karafkę z rieslingiem, niemal pustą – naprawdę sam wypiłem całą butelkę wina? – i pokręciłem głową, uznając, że pora iść spać.
− Proszę mi tylko powiedzieć – zacząłem z nadzieją, że moja żarliwość nie przysporzy mi upokorzenia. – Ten chłopak, który wcześniej obsługiwał. Nadal tu jest? Chciałbym mu podziękować.
− Jego zmiana skończyła się dziesięć minut temu. Przypuszczam, że już poszedł do domu.
Starałem się nie okazać rozczarowania. Minęło tyle czasu, odkąd czułem tak potężny i niespodziewany pociąg do kogokolwiek, że teraz nie wiedziałem, jak się zachować, gdy coś psuło mi szyki. Nie byłem pewien, czego od niego chcę, ale z drugiej strony czego człowiek chce od Mony Lizy lub posągu Dawida poza tym, by siedzieć przed nimi i w milczeniu podziwiać ich tajemnicze piękno? Następnego dnia po południu wracałem do domu, nie mogłem więc zaplanować dyskretnej wizyty w barze jutro wieczorem. Skończyło się, nigdy więcej go nie zobaczę.
Wymknęło mi się coś na kształt westchnienia i mógłbym się roześmiać z własnej głupoty, ale nie było we mnie śmiechu, tylko tęsknota i żal. Samotność, którą znosiłem przez całe życie, lata temu przestała sprawiać mi cierpienie, teraz jednak bez ostrzeżenia podniosła znowu głowę i stary, zapomniany ból serca domagał się mojej uwagi. Pomyślałem o Oskarze Götcie i jedynym roku naszej znajomości. Kiedy zamykałem oczy, nadal widziałem przed sobą jego twarz, jego konspiracyjny uśmiech, ciemnoniebieskie oczy i łuk pleców, gdy leżał pogrążony we śnie w poczdamskim pensjonacie w ów weekend, gdy wybraliśmy się na wycieczkę rowerową. Jeśli się skoncentrowałem, potrafiłem przywołać niepokój, że Oskar się obudzi i odkryje moje wyuzdanie.
A potem ku mojemu zaskoczeniu znowu mi przerwano. Podniosłem wzrok i to był młody kelner, teraz w ciemnych dżinsach, sportowej koszuli rozpiętej pod szyją i skórzanej kurtce z futerkiem na kołnierzu. W ręku trzymał wełnianą czapkę.
− Przepraszam, że panu przeszkadzam – odezwał się i od razu wiedziałem, że nie jest Niemcem, jak zakładałem, ale Anglikiem, w jego akcencie pobrzmiewały echa Yorkshire lub Lake District. – Pan Erich Ackermann, nie mylę się, prawda?
− Tak – odparłem zaskoczony, że zna moje nazwisko.
− Czy mogę uścisnąć panu dłoń?
Wyciągnął rękę. Wnętrze jego dłoni wyglądało na miękkie, zauważyłem starannie opiłowane paznokcie. Schludny, pomyślałem. Na środkowym palcu prawej dłoni nosił prostą srebrną obrączkę.
− Naturalnie – odparłem, lekko oszołomiony takim rozwojem wypadków. – My się jednak nie znamy, prawda?
− Nie, ale jestem pańskim wielbicielem. Przeczytałem wszystkie pańskie powieści i to zanim ukazał się Lęk, więc nie należę do tych, którzy kierują się modą.
− To bardzo miło z pańskiej strony. – Starałem się nie okazywać zachwytu. – Niewiele osób je czytało.
− Niewiele osób interesuje się sztuką – odparł.
− To prawda – zgodziłem się. – Chociaż brak widowni nigdy nie powinien powstrzymywać artysty.
− Przeczytałem nawet tomik pańskich wierszy – dodał.
Skrzywiłem się.
− Były nieroztropne.
− Nie zgadzam się. – Zacytował wers z jednego, a ja podniosłem błagalnie ręce, by na tym poprzestał. Rozpromienił się i wybuchnął śmiechem, pokazując cudownie białe zęby. Pod jego oczami pojawiły się przy tym niewielkie zmarszczki. Był taki piękny.
− A pańska godność? – zapytałem, ciesząc się, że mogę na niego patrzeć.
− Maurice. Maurice Swift.
− Poznanie pana to wielka przyjemność. Miło wiedzieć, że wciąż są młodzi ludzie, którzy interesują się literaturą.
− Chciałem studiować, ale rodziców nie było na to stać. Dlatego przyjechałem do Berlina. Żeby się od nich oddalić i zarabiać własne pieniądze.
Mówił z pewnym rozgoryczeniem, powstrzymał się jednak i niczego więcej nie dodał. Zdumiał mnie jego dramatyzm, to, że tak szybko do niego przeszedł.
− Zastanawiałem się, czy pozwoli pan, żebym postawił panu drinka – ciągnął. – Bardzo chciałbym zadać panu kilka pytań o pańską pracę.
− Z wielką radością – odparłem, podekscytowany okazją do spędzenia z nim czasu. – Proszę, Maurice, niech pan siada. Będę się jednak upierał, żeby dopisali zamówienie do mojego rachunku. Wykluczone, żebym pozwolił panu płacić.
Rozejrzał się i pokręcił głową.
− Nie wolno mi tutaj pić – powiedział. – Pracownicy mają zakaz kontaktów towarzyskich na terenie hotelu. Jeśli mnie złapią, stracę pracę. Nie powinienem nawet z panem rozmawiać.
− Ach tak. – Odstawiłem kieliszek, spoglądając na zegarek. Była dopiero dziesiąta, zostało mnóstwo czasu do zamknięcia barów. – Wobec tego może pójdziemy gdzieś indziej? W żadnym razie nie chciałbym wpakować pana w kłopoty.
− Z przyjemnością – odparł. – W czasie przerwy na jakieś dwadzieścia minut wpadłem na wywiad z panem. Liczyłem, że posłucham pana, ale jakiś aktor czytał urywek Lęku i moim zdaniem nie robił tego dobrze.
− Był zły, bo wybrałem fragment, który mu się nie podobał.
− Ale to pańska powieść – powiedział Maurice, marszcząc czoło. – Czemu on miałby decydować?
− Tak właśnie pomyślałem – odrzekłem. – Tylko że on miał inną koncepcję.
− W każdym razie kiedy musiałem wracać do pracy, on nadal czytał, więc nie usłyszałem, jak odpowiada pan na pytania, a sam mam ich wiele. Przez cały czas pan się krzywił, panie Ackermann.
Roześmiałem się.
− Powiedzmy tylko, że to nie był zbyt przyjemny wieczór. Chociaż teraz znacząco pojaśniał. I proszę, przejdźmy na ty.
− Nie mógłbym.
− Ale ja nalegam.
− W takim razie Erichu – powiedział cicho, próbując słowo na języku i wyglądając na cokolwiek zdenerwowanego. Może to było moje ego, przebudzone żądze albo kombinacja jednego i drugiego, co sprawiło, że poczułem się szczęśliwy, gdy szacunek odbywał swą subtelną podróż z jego ust do moich uszu. – Na pewno chcesz wyjść? – zapytał. – Nie chciałbym zabierać ci czasu. Nie jesteś zbyt zmęczony?
− Wcale nie jestem zmęczony – oznajmiłem, mimo że byłem wyczerpany po wczesnym locie i rozczarowującej imprezie. – Prowadź, proszę. Ośmielam się stwierdzić, że znasz miasto lepiej niż ja.
Wstając, przekląłem się w myślach za cichy jęk, który wydałem, gdy moje nogi przyzwyczajały się ponownie do pozycji pionowej, i zupełnie tego nie planując, wyciągnąłem rękę, żeby przez moment przytrzymać się jego ramienia. Mięsień był twardy i napiął się w moim uścisku.

 
Wesprzyj nas