Nick Thorpe, wieloletni korespondent BBC w Europie Środkowej, przemierzył Dunaj, drugą co do długości rzekę w Europie, zagłębiając się w bogatą historię i kulturę tej drogi wodnej, od wieków wytyczającej szlak łączący Wschód z Zachodem Europy.
Dunaj od wieków był drogą wodną łączącą wschód z zachodem, islam z chrześcijaństwem, starożytne cywilizacje Grecji i Rzymu z zachodnią i północną Europą. Książka Nicka Thorpe’a to opowieść składająca się z mieszanki geografii, mitów, historii naturalnej i ludzkich losów. Thorpe eksploruje życie rybaków odławiających jesiotry, zbieraczy trzciny, ptaków, archeologów, architekturę, budowle hydrotechniczne, kultury romskie i mieszkańców miast i wsi podzielonych ostatnią wojną na Bałkanach. – Będziesz jak jesiotr – ktoś mówi autorowi na wieść o zamiarze podróży w górę rzeki, od Morza Czarnego do jego początków na podmiejskich wzgórzach Schwarzwaldu w Niemczech, nawiązując do wędrówek tej ryby.
Na początku Thorpe pyta, czy, podobnie jak Herodot nazwał Egipt „darem Nilu”, Europa mogłaby być nazwana „darem Dunaju”, który od zawsze był nośnikiem wymiany kultur, religii, towarów i ludzi poruszających się na całej jego długości, łącząc cywilizacje Bliskiego Wschodu, Grecji, Rzymu i zachodniej Europy. To zastanawiające pytanie, na które Thorpe poszukuje odpowiedzi w czasie swojej epickiej podróży. Szlak jego wędrówki to 2888 kilometrów Dunaju, przepływającego przez dziesięć krajów, cztery stolice i kilka tysięcy lat historii europejskich cywilizacji.
Thorpe opisuje krajobraz i starożytną historię tych ziem, rozmawia z ludźmi żyjącymi nad rzeką i z rzeki, stara się zrozumieć skomplikowane zależności między ludami i narodami zamieszkującymi od wieków tereny naddunajskie. Szuka dowodów na poparcie tezy wyrażonej przez jednego z rozmówców, archeologa badającego pozostałości po osadach sprzed kilku tysiącleci – że “rzeka (Dunaj – przyp.red.) jest jedną z wielkich kolebek cywilizacji i pomostem łączącym cywilizacje”.
Autor, kierując się maksymą “Podróżnik wyrusza w najlepszych zamiarach, a przybywa nie po to, by mówić, lecz po to, by słuchać”, spotyka się z rybakami, rolnikami i pasterzami oraz byłymi dysydentami zza żelaznej kurtyny, z archeologami, kuratorami muzeów, lokalnymi urzędnikami i ekologami, próbując zrozumieć historię obszarów, przez które przepływa rzeka, a każde spotkanie dodaje cegiełkę do obrazu opisującego Dunaj. Thorpe wplata do książki fascynujące doświadczenia ze swojej dwudziestopięcioletniej pracy korespondenta w regionie, uzupełniając opowieści rozmówców własnymi wspomnieniami, choćby z okresu wojny w Jugosławii.
Książka Nicka Thorpe’a to opowieść składająca się z mieszanki geografii, mitów, historii naturalnej i ludzkich losów.
Thorpe jest bardzo dobrym słuchaczem, znakomicie portretuje ludzi, których spotyka, przywołuje opowieści o ich zmaganiach z naturą i systemami politycznymi, przytacza liczne postacie, fakty, bitwy i legendy związane z wieloma miejscami wokół Dunaju. Pasjonuje go przyszłość jesiotra i ptaków w delcie rzeki, na równi z upadłymi zakładami przemysłowymi, zanieczyszczeniem środowiska i losami ludzi pozbawionych pracy i perspektyw po upadku komunizmu, rozpadzie Jugosławii i bratobójczych wojnach bałkańskich. Pisze o zbombardowanych przez NATO mostach i trudnych powojennych powrotach do skonfliktowanych miasteczek, o etnicznych niesnaskach i przebaczeniu. Z drugiej strony odwiedza miejsca związane z życiem artystów i pisarzy, muzea i restauracje, stanowiska archeologiczne i przejścia graniczne.
Thorpe stara się uzmysłowić czytelnikowi bogactwo kultur krajów naddunajskich i zagmatwaną historię tego regionu, od pierwszych osad sprzed kilku tysięcy lat, poprzez zmagania z naturą, najeźdźcami, asymilację przybyszów i cywilizacji ze wschodu i zachodu aż do współczesnych wojen, konfliktów etnicznych i zmagań ekologów o zachowanie ekosystemu Dunaju.
“Wschodnia Europa wydaje się lustrzanym odbiciem Dzikiego Zachodu w wyobraźni Europejczyka z zachodu – to Dziki Wschód (…) To ujęcie rodem z tabloidów, lecz jest i jego odmiana bardziej wyrafinowana, obraz ludów uwikłanych w swego rodzaju wiekuistą wrogość. Dunaj obmywa jednak ich wszystkich, przypominając o innych krajach, skąd przybyli goście, by handlować, odpocząć czy osiedlić się. Dunaj niesie pociechę i naucza tolerancji” – optymistycznie podsumowuje autor w posłowiu. ■Tomasz Orwid
Dunaj. Opowieści o ludziach znad wielkiej rzeki
Przekład: Maria Świerzewicz
Seria: Mundus
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 17 października 2014
W Niculiţelu, niedaleko drogi na Gałacz, skręcam w lewo do kompletnie innej winnicy. Z początku wydaje mi się, jakbym znalazł się w krainie Królewny Śnieżki, w której za chwilę zjawią się krasnoludki. Degustatornia otwarta, stoły zastawione butelkami, nic, tylko otwierać. Piwnica i biura na górze i na dole otwarte dla nieoczekiwanych gości. Dzwonię, nie znajduję jednak nikogo, wyruszam więc na łagodne zbocza między młode krzewy.
– Jesteśmy 16 kilometrów na północ od 45 równoleżnika, tak samo jak Tokaj, Rioja i Bourdeaux – tłumaczy Sorin Ignat, kierownik techniczny winnicy, gdy w końcu udaje mi się go złapać. Jego rumiana twarz i często goszczący na niej uśmiech przywodzą na myśl ciemnozielone butelki, chętnie otwierane, i doskonałe wino już wypite bądź dopiero czekające na degustację.
Burebista, król Daków, hodował tu winorośl jeszcze przed nadejściem Rzymian. Grecy transportowali wino do swej greckiej metropolii morzem w wysokich amforach, z których jedną wyeksponowano w holu muzeum w Tulczy. Podobne pojemniki zawierały oliwę z oliwek przysyłaną tutaj z greckiej metropolii – na wschód od Tracji oliwki nie rosną. Tam gdzie Dunaj płynie na wschód, rumuńskie winnice zwracają się ku północy, lecz nie powoduje to problemów.
– Rzeka tworzy własny mikroklimat – tłumaczy Sorin. – Zmniejsza skrajne temperatury, a zwiększa wilgotność w letnie upały.
Sorin wyjmuje pęk kilkuset kluczy i otwiera główną składnicę. W olbrzymim pomieszczeniu piętrzą się wysokie kolumny skrzynek: czerwone wina ze szczepów Merlot i rumuńskich winogron Feteasca Neagra, białe wina ze szczepów Aligote, sprowadzonych tu z Burgundii w latach pięćdziesiątych XX wieku, lecz rzadko już dziś hodowanych we Francji. Wkrótce Aligote będzie winem rumuńskim – przewiduje zadowolony Sorin. Nietrudno wyobrazić sobie radość rumuńskich inżynierów agronomów wbitych w swe sztywne identyczne garnitury, gdy w szczytowym okresie zimnej wojny przybyli samolotem z komunistycznej Rumunii do kapitalistycznej Francji z dziwną misją, by sprowadzić nieco rozkoszy z doliny Saony do doliny Dunaju. Lecz obraz w mojej głowie zaciera się na obrzeżach. Czy wysłano z nimi agentów tajnych służb, żeby pilnowali, by nikt nie szkalował partii i jej sekretarza Gheorghe Gheorghiu-Deja przy otwieraniu drugiej butelki? Czy któryś z młodszych inżynierów wymknął się z oficjalnego przyjęcia z poznaną poprzedniego wieczora Francuzką i pozwolono mu wrócić dopiero po śmierci jego biednego ojca, gdy młodsze rodzeństwo podorastało, a stara szkoła legła w gruzach podczas trzęsienia ziemi w 1977 roku? Albo czy całe to wydarzenie miało swe lustrzane odbicie? Czy francuscy agronomowie przyjechali za swymi rumuńskimi kolegami do Niculiţelu, aby przekonać się, jak ich szczepki przyjęły się na zbitej wapiennej glebie nad prastarym granitowym szwem gór Măcin? Czy któryś z nich dał się uwieść agentce Securitate o kruczoczarnych włosach? I czy być może osiadł na jakimś bukareszteńskim osiedlu willowym, z biegiem lat znajdując coraz mniej pociechy w zakurzonych egzemplarzach Sartre’a, Camusa i André Bretona z Éditions du Seuil? Musiałbym spędzić jeszcze wiele tygodni w towarzystwie Sorina Ignata i wypić znacznie więcej jego znakomitego aligote z posmakiem uśpionego wulkanu, by dowiedzieć się prawdy.
Już pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku przywództwo Rumuńskiej Partii Robotniczej wywracało oczami na wzmiankę o Związku Sowieckim i usiłowało znaleźć sposób na zyskanie względnej niezależności. W 1958 roku Gheorghiu-Dej zdołał przekonać Nikitę Chruszczowa do wycofania wojsk sowieckich z Rumunii, co było nie lada wyczynem, zważywszy, że sowiecka armia dopiero co dokonała inwazji na sąsiednie Węgry i stłumiła powstanie, które wybuchło w październiku 1956 roku – co zresztą Gheorghiu-Dej ochoczo poparł. Zarówno upadek rewolucji węgierskiej, jak i stawianie się Moskwie przez Jugosławię bardzo dobrze przysłużyły się rumuńskim władzom komunistycznym. Zdołały one wywalczyć sobie więcej swobody w bloku wschodnim, torpedując sowieckie plany dotyczące RWPG, odpowiednika EWG w Europie Zachodniej. Według projektu RWPG, przygotowanego przez Moskwę, każdy sojusznik Sowietów miał otrzymać jakąś specjalizację: Czechosłowacja miała produkować auta, Węgry autobusy, Rumuni tymczasem jak obelgę potraktowali nakaz, aby dostarczać surowców – ropy i żywności – dla imperium sowieckiego. Chcieli mieć własne ogromne i prestiżowe gałęzie przemysłu. Huta żelaza i stali w położonym kawałek dalej w górę rzeki Gałaczu, moim kolejnym przystanku, stała się symbolem dumy narodowej i przepychanki z towarzyszami z Kremla.
W otoczeniu swoich win Sorin Ignat wyraża nadzieje i marzenia tej winnicy. Dzięki dotacjom z Unii Europejskiej zasadzi się więcej krzewów winorośli, zwiększając obszar upraw z czterystu do pięciuset hektarów. Produkcja powinna stopniowo rosnąć od miliona do dwóch czy trzech milionów litrów rocznie; poprawiłaby się też jakość wina. Są plany budowy niewielkiego portu, by transportować wino w górę Dunaju. Być może butelczyna lub dwie aligote z Niculiţelu dotrze pewnego dnia do Burgundii. Według mitu o argonautach, gdy „Argo” nie mogła już płynąć dalej w górę rzeki, jej krzepka załoga przeniosła ją na własnych barkach aż do Rodanu na obszarze dzisiejszej Francji i stamtąd popłynęła na otwarte morze. Greccy kronikarze milczą, jakie to napoje wzmacniały argonautów podczas drogi po mieniącej się barwami rzece, gdy już opuścili wody ciemnego jak wino morza, wolno jednak mniemać, że dla baryłki czy dwóch niculicelskiego wina znalazłoby się na pewno miejsce w ładowni, by rozświetlać mroki ich mission impossible.
Przed wyjazdem idę jeszcze z Sorinem obok szpaleru szczekających psów do okręgu z pokruszonego betonu zarośniętego chwastami. Było to lądowisko dla helikopterów używane przez następcę Gheorghiu-Deja Nicolae Ceauşescu, który przejął władzę w 1965 roku. Wraz z żoną Eleną bardzo lubili wina z Niculiţelu, być może również z powodu ich nazwy. Swemu pierwszemu synowi dyktator dał na imię Nicu. Gdy w 1988 roku starałem się o wywiad z nim i zacząłem wyobrażać sobie nasze spotkanie, planowałem rozpocząć je od nawiązania do podobieństwa naszych imion. Moją prośbę jednak grzecznie odrzucono. „Pan prezydent nie ma w zwyczaju udzielać wywiadów w jakiejś komórce na lotnisku Otopeni – oznajmił mi Gheorghe Albuţ, sekretarz prasowy ambasady rumuńskiej w Budapeszcie. – Bo tylko tak daleko pan zajdzie, jeśli jeszcze kiedyś spróbuje pan odwiedzić nasz kraj”. Pamiętam uczucie ulgi na myśl, że jednak nie będę musiał ściskać zimnej, lepkiej dłoni dyktatora. Ze zniszczonego lądowiska Sorin pokazuje mi jakieś wzniesienie ledwie widoczne na horyzoncie – punkt obserwacyjny z czasów epoki brązu, który miał strzec przed napaściami najeźdźców z północy, dysponujących cięższymi, bardziej śmiercionośnymi włóczniami.
Obładowany butelkami, obiecując powrót, wyruszam na poszukiwania pagórka. Wiejska droga wiedzie do sadu z jabłoniami, dopiero co przyciętymi – leżą pod nimi góry gałęzi. Słońce właśnie zaszło, muszę się zatem śpieszyć. Drzewa zasłaniają mi widok we wszystkich kierunkach, kluczę więc między ich rzędami, szukając miejsca, gdzie ostatnio widziałem to wzniesienie. Widok ze szczytu zapiera dech – srebrzysta wstęga Dunaju ciągnie się aż do delty i w drugą stronę, w głąb Europy. Ze zboczy doliny unoszą się słupy dymu, połyskując ogniem u podstawy – to chłopi palą suche badyle pozostałe po zimie. W dole na brzegu srebro rozlewa się w głąb lądu w resztkach wiosennych powodzi. Wierzby sterczą z wody koło brzegu rzeki jak pędzle do golenia. Kawałek w górę od miejsca, gdzie stoję, jabłonie zdają się nagie i jak po amputacji – piła obcinającego nie miała litości. Inne drzewa, jeszcze nieprzycięte, stoją niby długowłosi mężczyźni w kolejce do golarza, w oczekiwaniu na fryzurę, która uczyni ich zdatnymi do służby wojskowej. Samo wzgórze przecinają ścieżki – jedną, szerszą wydeptali ludzie, węższe, mniej wyraziste zaś króliki i lisy biegnące przez trawę. Ani śladu barbarzyńców.
Jest już ciemno, gdy docieram do Brătianu, aby dostać się promem samochodowym na drugi brzeg Dunaju do Gałacza. Nastała piękna, gwiaździsta noc, myśliwy Orion przyczaił się nad horyzontem, jakby się tu wybierał, cichy jak sama rzeka, wypatrujący ofiary pośród miriad świateł miasta. Wysoka wieża kontroli żeglugi rzecznej, wznosząca się na wysokość 120 metrów, nawet nie zahacza go za kostkę. Prom przewozi jeszcze tylko trzy samochody osobowe i jedną ciężarówkę. Woda jest spokojna, odbija światła miasta i gwiazdy. Gdy długa metalowa warga statku dotyka brzegu, marynarz rzuca długą linę poskręcaną jak wąż, barierka hałaśliwie ześlizguje się na bok, pojazdy, dudniąc, wyjeżdżają na brzeg. Wszystkie drogi w Gałaczu zbiegają w dół ku Dunajowi. Pośród rozgrzebanych ulic, pod którymi ma być właśnie kładziona nowa sieć ściekowa, znajduję tani hotel w okolicy portu, a potem wyruszam w poszukiwaniu restauracji. „Marco Polo” to odpowiednia nazwa, by przyciągać podróżników. Jest tam duży piec do pizzy, są również nieszczególnie atrakcyjne kelnerki, odziane w identyczne dżinsy i czerwone podkoszulki, a także kilkoro romantycznych gości. Pokoje w hotelu są ogromne i rozbrzmiewają odgłosami desperackiego spółkowania – marynarze ze statków w porcie dostali wolne. Telewizory za to okazują się małe, zwłaszcza w porównaniu z wielkością pokojów. Skaczę z kanału na kanał. Każdy program zdaje się karykaturą samego siebie. Brazylijskie tasiemce z dziewczętami o oliwkowych oczach i czerwonych ustach, kanały informacyjne z nadgorliwymi reporterami i nazbyt wymuskanymi prezenterami, mecze piłkarskie z okropnymi strzałami poza światło bramki i pustymi stadionami. W tym portowym mieście czuję się jak Herman Melville na wyspie Nantucket w poszukiwaniu wielorybnika.
O ósmej rano muszę być na przejściu granicznym w Giurgiuleşti. Czekają na mnie niskie, nowoczesne budynki, świeżo wyasfaltowane drogi oraz policjanci o sprężystym kroku. Jest to jedno z najnowszych przejść granicznych między Unią Europejską a Mołdawią, sfinansowane częściowo przez UE. Pokazują mi nowoczesną aparaturę rentgenowską do przeszukiwania pojazdów ciężarowych oraz błyszczący skaner do wykrywania materiałów radioaktywnych, podarunek od Amerykanów. Wygląda na nieużywany.
Prawdziwa wojna na tym przejściu toczy się o tytoń. Papierosy od dawien dawna miały dla Rumunów szczególny urok. W czasach komunizmu importowane paczki kentów stały się nieomal równorzędną walutą. Pewien mój amerykański znajomy wyjął raz paczkę w bukareszteńskiej restauracji i zapalił jednego. W lokalu zapadła głucha cisza, ludzie patrzyli ze zgrozą. Równie dobrze mógłby wyjąć i podpalić plik banknotów. Nistor Dorin prowadzi mnie od magazynu do magazynu wyładowanych po sufit papierosami. Są tu wszystkie znane marki oraz nieco osobliwych podróbek, jak chińskie camele z wizerunkiem kozy na paczce. Mniej więcej połowa tych papierosów jest oryginalna – mówi mój przewodnik – wytwarzana przez wielkie firmy tytoniowe na Ukrainie, w Rosji i w Mołdawii, z symbolicznym podatkiem nakładanym na nie przez państwo. Odkąd w 2007 roku Rumunia i Bułgaria wstąpiły do Unii Europejskiej, nowe obowiązkowe podatki wzrosły dwukrotnie, a ceny cztery razy. Ani drobni handlarze, ani przemytnicy na wielką skalę nie potrzebują doktoratu z matematyki, by zrozumieć, jakie można zrobić na tym pieniądze. Zgodnie z prawem do Rumunii wolno wwieźć dwie paczki papierosów dziennie. Jedna i ta sama paczka marlboro czy kentów kosztuje w Mołdawii 80 eurocentów, a w Rumunii 2,5 euro. Samotny bezrobotny mężczyzna dostaje co miesiąc od państwa nędzne 25 euro. Jeśli przez miesiąc będzie codziennie przeprawiał się przez granicę, przewożąc wyłącznie dozwoloną ilość, po czym sprzeda to na czarnym rynku po 2 euro za paczkę, zarobi 72 euro. Można powiedzieć, że byłby głupi, gdyby tego nie robił. Natomiast prawdziwy przemytnik, wwożący do kraju duże ilości papierosów ukrytych w transporcie węgla drzewnego do grillów, pojemniku z fałszywą ropą czy zgrzewkach detergentów, może sobie przez ten sam czas kupić ładne mieszkanie w dużym mieście i jeszcze mu co nieco zostanie.
Handel, o którym mowa, tak bardzo nadweręża zyski wielkich producentów, że Philip Morris postanowił zamknąć ultranowoczesną fabrykę papierosów w Bukareszcie i wycofać się z Rumunii. Władze zareagowały zakazem sprzedaży tytoniu i alkoholu w sklepach wolnocłowych, skąd pochodzi jedna trzecia przemycanych papierosów, i zaostrzeniem kontroli granicznych. Podejrzanie wyglądające pojazdy przepuszcza się przez ogromny skaner w Giurgiuleşti. Nasilono policyjne operacje wywiadowcze. Dorel Fronea, szef rumuńskich służb celnych, powiedział mi, że w kraju wytresowano aż siedem nowych zespołów psów, które dołączyły do trzech dotychczas istniejących. Rozpoczęto też kampanię edukacji społecznej – niebezpiecznie jest palić to, co kupuje się na ulicy, ponieważ nie wiadomo, co jest w środku. W tym momencie trudno się nie uśmiechnąć: czyż nie jest niebezpiecznie palić właśnie dlatego, że wie się, co jest w środku? Z badań wynika – zapewnia mnie pan Fronea – że pięciu na stu Rumunów nie zapali papierosa, gdy wie, że to podróbka, jeśli jednak spojrzeć na to z drugiej strony, badania owe pokazują jak na dłoni zdrowy – czy może raczej niezdrowy – brak szacunku dla państwa. Władze są urażone, słysząc twierdzenia producentów papierosów, że jeden na trzy papierosy wypalone w Rumunii pochodzi z przemytu; uważają, że ten stosunek jest raczej jak jeden do pięciu. W 2009 roku na granicach przechwycono 120 mln przemycanych papierosów.