Dziewiętnastowieczny Edynburg dostaje się pod władanie śmierci, która w jego staromiejskich zaułkach zbiera coraz obfitsze krwawe żniwo…


I sprawisz, że wrócę do prochuCzy makabryczne zabójstwa mają związek z eksperymentami medycznymi słynnego lekarza, który prowadzi pionierskie badania anestezjologiczne, czy są dziełem szaleńca opętanego nienawiścią do kobiet? Z tą ponurą zagadką będzie musiało zmierzyć się dwoje nieprzychylnych sobie osób, by uratować własne życie.

Edynburg, rok 1847. Miasto medycyny, mamony i morderstw. Na Starym Mieście giną młode kobiety, które spotyka makabryczna śmierć. Na drugim krańcu miasta student medycyny Will Raven rozpoczyna asystenturę u znanego i błyskotliwego doktora Simpsona.

Pacjenci Simpsona wywodzą się z najbogatszych i najuboższych kręgów podzielonego miasta. Dom lekarza jest nietypowy, odwiedzają go luminarze i prowadzi się tam śmiałe eksperymenty z nowej dziedziny medycznej, jaką jest anestezja. W domu tym Raven poznaje Sarę Fisher, pokojówkę i pielęgniarkę obdarzoną intuicją, która uniemożliwia jej przychylne traktowanie przybysza. Sara jest równie inteligentna jak Raven, ale nie cieszy się takimi jak on przywilejami i nie może studiować medycyny.

Każde z nich ma własne powody, by przyjrzeć się dokładniej podejrzanym zgonom w mieście, więc chcąc nie chcąc, zagłębiają się razem w mroczny półświatek Edynburga. Będą musieli pokonać dzielące ich różnice, aby wydostać się stamtąd żywi…

***

Prawdziwy obraz wiktoriańskiego Edynburga, miasta wypełnionego cierpieniem.
Val McDermid

Nie sposób się oderwać aż do ostatniej strony.
S.J. Parris

Ambrose Parry
I sprawisz, że wrócę do prochu
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 23 lipca 2019
 
 

I sprawisz, że wrócę do prochu


Jeden

Żadnej przyzwoitej opowieści nie powinno się rozpoczynać od trupa ladacznicy i za to należą się przeprosiny, gdyż nie jest to obraz, który życzyłoby sobie oglądać jakiekolwiek szacowne gremium. Wszelako właśnie to domniemanie – iż dobrzy ludzie z Edynburga pominą wstydliwie taki szkopuł – pchnęło Willa Ravena zimą roku 1847 na wielce wyboistą drogę. Raven nie winszowałby sobie, aby ktokolwiek uznał odkrycie przezeń ciała nieszczęsnej Evie Lawson za początek jego własnej historii, wszakże nade wszystko pragnął usilnie, aby niedogodność ta nie stała się bodaj końcem historii Evie.
Znalazł ją po przebyciu dwóch pięter na zimnym, pochyłym i maleńkim poddaszu w dzielnicy Canongate. Wokół cuchnęło gorzałką i ludzkim potem, a odór ledwo przełamany był nutą czegoś bardziej wyrafinowanego, a mianowicie piżmowym zapachem kobiety – cóż z tego, że aromatycznie tandetnym, jak to bywa wśród niewiast sprzedajnych. Czując w nozdrzach te wonie, Raven mógłby zamknąć oczy i wyobrazić ją sobie wciąż żywą, szykującą się do zejścia na ulicę po raz trzeci lub czwarty w ciągu ostatnich paru godzin. Miał wszak oczy otwarte i nie musiał szukać jej pulsu, aby wiedzieć, że umarła.
Widział już tylu zmarłych, że domyślił się, iż nie przeszła lekko z życia doczesnego w przyszłe. Skłębiona wokół niej na łóżku pościel świadczyła o wiciu się w parkosyzmach silniejszych niż te, które Evie wyczyniała w udawanej namiętności, a Raven podejrzewał, iż to, co tu zaszło, trwało dłużej niźli cykl zwykłej gorliwości przeciętnego klienta. Jej ciało nie spoczywało w spokoju, lecz znajdowało się w kontorsji, jakby wciąż odczuwała ból, który wyekspediował ją na tamten świat i jakby śmierć nie przyniosła jej ukojenia. Brwi jej pozostały ściągnięte, a wargi rozwarte. W kącikach ust zebrała się piana.
Raven położył dłoń na ramieniu Evie i szybko ją cofnął. Wstrząsnął nim, choć nie powinien, trupi chłód. Dotykanie trupów nie było mu obce, wszakże z rzadka macał takiego, którego ciepła zaznawał za życia. W tej chwili zbliżenia poruszyło się w nim coś zadawnionego, głównie za sprawą świadomości, iż przestała być osobą, a stała się ciałem.
Wielu innych przed nim doświadczało na tym poddaszu takiej jej transformacji: od sumy ich najskrytszych pragnień do plugawego naczynia na niepotrzebne nasienie, najpierw adorowanej i zaraz wzgardzanej, gdy wylało się to, co się wylewa.
Nie przez niego bynajmniej wzgardzanej! Za każdym razem, gdy szli ze sobą do łóżka, jedyną transformacją, jaką rozważał, było pragnienie wydobycia jej z tego położenia. Nie był zwykłym klientem, jakich wielu. Zostali przyjaciółmi. Czyż nie? I to z tej przyczyny dzieliła się z nim nadzieją na znalezienie posady pokojówki w jakimś szacownym domu, a on obiecywał jej, iż wywie się o taką pozycję, gdy tylko zacznie obracać się w odpowiednich kręgach.
I dlatego przyszła doń po pomoc.
Nie chciała mu powiedzieć, na co przeznaczy pieniądze, wspomniała tylko, że to pilna sprawa. Raven domyślił się, że ma u kogoś dług, ale zmuszenie jej do ujawnienia tożsamości tej osoby nie miałoby sensu. Evie była na to zbyt sprytna. Poczuła jednak wielką ulgę i dziękowała mu ze łzami w oczach, gdy okazało się, że zdobył pieniądze. Nie powiedział jej, skąd je wziął, ukrywając przed nią fakt, iż mógł się zastawić u tego samego lichwiarza, co ona, i co w efekcie przeniosło na niego wierzytelność Evie.
Chodziło o dwie gwinee, za które mógłby skromnie przeżyć kilka tygodni, czyli sumę, której nie byłby w stanie zwrócić natychmiast. Ale nie dbał o to. Chciał jej pomóc. Wiedział, że z tej przyczyny wielu gotowych byłoby zeń szydzić, lecz jeśli Evie wierzyła, że zdoła rozpocząć nowe życie jako pokojówka, on w jej imieniu wierzył w to w dwójnasób.
Wszelako pieniądze nie zdołały jej ocalić, a teraz nie ma dla niej już żadnego ratunku.
Rozejrzał się po poddaszu. W szyjkach butelek po dżinie migotały ogarki dwóch świec – trzecia dawno się stopiła. W maleńkim palenisku ledwo tliły się węgle, które przed wieloma godzinami powinna uzupełnić oszczędnie z zapasu ze stojącego nieopodal wiaderka. Przy łóżku ujrzał płytką miednicę z wodą i mokrymi szmatkami rozwieszonymi na brzegu, a obok dzbanek. Używała tych naczyń do podmywania się po wszystkim. Niedaleko na podłodze leżała przewrócona butelka po dżinie – niewielka kałuża świadczyła o tym, że gdy ją potrącono, została w niej zaledwie resztka trunku.
Na butelce nie było naklejki, jej proweniencja pozostawała zatem nieznana, a przez to niechybnie podejrzana. Nie byłby to pierwszy raz, gdy jakiś odrażający bimbrownik mimowiednie warzy śmiertelną miksturę. Hipotezę tę komplikowała obecność butelki koniaku na parapecie – wciąż pełnej w połowie. Musiał przynieść ją klient.
Raven zastanawiał się, czy ten sam osobnik był świadkiem konwulsji Evie i czy zostawił ją samą, obawiając się konsekwencji? Niewykluczone, że dla niektórych przyłapanie z womitującą dziewką wcale nie wydaje się stosowniejsze od przyłapania z dziewką martwą, więc po co ściągać na siebie uwagę? Taki jest Edynburg: stosowność na pokaz, a po cichu grzech – miasto o tysiącach niezbadanych twarzy.
Tak jest. Czasem nie musieli nawet marnować nasienia, by naczynie uległo transformacji.
Jeszcze raz spojrzał w szklistą otchłań jej oczu, na wykrzywioną maskę będącą szyderstwem z dawnej fizjonomii. Musiał przełknąć grudę, która stanęła mu w gardle. Raven ujrzał Evie po raz pierwszy przed czterema laty, gdy wciąż uczęszczał do szkoły George’a Heriota. Pamiętał szepty starszych chłopców zakrywających usta dłonią, gdyż znali prawdę o tej, na którą patrzyli, gdy przydybali ją spacerującą po Cowgate. Przepełniała ich ta przedziwna mieszanina pożądliwej fascynacji i płochliwej pogardy – strachu przed tym, co czuli za sprawą własnego popędu. Pragnęli jej tak bardzo, jak bardzo nią gardzili, nawet wtedy. Nic się nie zmieniło.
W tamtej epoce przyszłość wydawała się czymś nieosiągalnym, choć przecież ku niej zmierzał. Ravenowi panna ta jawiła się emisariuszką świata, w którym nie wolno mu było jeszcze bawić. Z tej przyczyny uznał ją za kogoś wyżej postawionego od siebie, nawet gdy odkrył, że przyszłość towarzyszy mu już nieuniknienie, i przekonał się, jak łatwo osiągalne są niektóre o niej marzenia.
Evie wydała mu się o wiele starsza, a także o niebo dojrzalsza i światowa, aż wreszcie pojął, iż zna ona tylko niewielką, ponurą część świata, a wie o niej znacznie więcej, niźli przystoi niewieście. Niewieście? Dziewczęciu. Później dowiedział się, że jest młodsza od niego o blisko rok. Musiała mieć zaledwie czternaście lat, gdy ujrzał ją na Cowgate. Jakże urosła w jego oczach między tamtą chwilą a tą, w której ją posiadł: stała się obietnicą prawdziwej kobiecości i wszystkiego, co owa może mieć w męskich marzeniach do zaoferowania.
Jej świat był nieduży i ubogi. Zasługiwała na to, by ujrzeć świat większy i lepszy. I dlatego dał jej pieniądze. Teraz pieniądze przepadły, podobnie jak ona, a Raven nadal nie miał pojęcia, za co zapłacił nowym zadłużeniem.
Przez chwilę wydawało mu się, że się rozpłacze, ale zmysł czujności podpowiedział mu, iż musi stąd wyjść, zanim ktoś go tu przydybie.
Opuścił poddasze na palcach, zamykając za sobą cicho drzwi. Schodząc bezszelestnie po schodach, czuł się jak złodziej i tchórz porzucający Evie, aby ocalić własną reputację. Gdzieś z głębi zaułka dobiegały odgłosy spółkowania: przesadnie głośne krzyki młodej kobiety udającej ekstazę, aby przyśpieszyć koniec.
Zastanawiał się, kto teraz znajdzie Evie. Pewnie właścicielka tej kamienicy, przymilnie dwulicowa Effie Peake. Choć przymykała oko na wszystko, gdy jej to odpowiadało, nic, co działo się pod tym dachem, nie uszło jej uwagi, o ile wcześniej nie napiła się dżinu przed snem. Raven był pewny, że jeszcze na to za wcześnie, stąd jego koci krok.
Wyszedł tylnymi drzwiami i przez nieczystości trafił do zaułka, a stamtąd na Canongate – dobre czterdzieści jardów od czynszówki Evie. Powietrze pod czarnym niebem wydawało się chłodne, ale wcale nie rześkie. W tej okolicy nie dało się uciec przed smrodem odchodów – tyle gnieździło się tu ludzkich żywotów stłoczonych jeden na drugim w cuchnącym labiryncie Starego Miasta jak w Wieży Babel Bruegla czy Mapie piekła Botticellego.
Raven wiedział, że na tę ostatnią noc powinien wrócić do swego zimnego, ponurego pokoiku w zaułku Bakehouse. Następny dzień miał być dlań początkiem zupełnie nowego życia, więc przydałoby się mu odpowiednio wypocząć. Wiedział wszakże, iż po tym, co przyszło mu ujrzeć, nie zdoła zmrużyć oka. Tej nocy nie może spędzić samotnie ani na trzeźwo.
Jedynym antidotum na śmierć jest serdeczny uścisk życia, nawet jeśli szorstki, cuchnący i przepocony.

Dwa

Oberża Aitkena była kłębowiskiem ciał, grzmiącym męskimi głosami wznoszącymi się nieustannie, aby dało się słyszeć jedne ponad drugimi, a wszystko spowijał gęsty tuman dymu z niezliczonych fajek. Raven nie czerpał jeszcze przyjemności z palenia, wszakże uwielbiał słodki, drażniący powonienie fajkowy dym, zwłaszcza w takich przybytkach jak ten, a to z racji tego, co dym ów spowijał.
Stał przy stojaku na beczki, sącząc piwo, nie rozmawiając z nikim w szczególności, a choć był sam, nie czuł się samotny. Gospoda to dobre miejsce, żeby się zagubić, kakofonia głosów jest lepszym od ciszy tłem dla jego myśli, a Raven cenił sobie również urozmaicenie płynące z wsłuchiwania się w cudze rozmowy, z których każda była jak króciutki skecz odgrywany dla jego przyjemności. A mówiło się tu o nowej stacji Kaledońskiej Kolei Żelaznej budowanej u wylotu Princes Street, przy czym wyrażano obawy wobec hord wygłodniałych Irlandczyków podążających do miasta wzdłuż torów z Glasgow.
Wystarczyło, że odwrócił głowę, a widział jakąś znajomą twarz; niektóre z tych oblicz znał z dawien dawna, zanim zaczęto go wpuszczać do takich przybytków jak ten. Przez Stare Miasto co dnia przetaczały się tysiące ludzi, których fizjonomie widywało się tylko jeden jedyny raz na ulicy, a mimo to starówka sprawiała wrażenie wioski. Gdyż niemal zawsze trafiało się na jakąś znajomą gębę, a każdemu przechodniowi przyglądała się para znajomych oczu.
Raven zauważył teraz, że w jego stronę zerka raz po raz pewien osobnik w wyświechtanym, staromodnym cylindrze. Nie poznawał tej twarzy, ale tamten musiał znać dobrze fizys Ravena i w dodatku, wnosząc z charakteru spojrzenia, nie obdarzał jej nadmiernym afektem. Zatem to ktoś, z kim bez wątpienia wdał się w burdę, aczkolwiek to samo pragnienie, które do niej doprowadziło, musiało następnie zmącić jego pamięć. Sądząc po kwaśniej minie Wyświechtanego Cylindra, bójka ta nie przysporzyła mu sławy.
Ale prawdę mówiąc, alkohol nie mógł być jej jedyną przyczyną, zwłaszcza ze strony Ravena. Niekiedy czuł w sobie mroczny przymus, którego uczył się wystrzegać, choć jeszcze nie zdołał zapanować nad nim do końca. Tego wieczoru na tamtym ponurym poddaszu doświadczył jego pierwszych poruszeń i mówiąc szczerze, sam nie wiedział, czy przyszedł tu go zalać, czy raczej nasycić.
Rzucił Wyświechtanemu Cylindrowi jeszcze jedno spojrzenie, po którym człek ten ruszył pośpiesznie ku drzwiom. Szedł pewnym krokiem – pewniejszym niźli większość tych, co wychodzą z gospody – zerknął po raz ostatni na Ravena i zniknął w nocnych ciemnościach.
Raven wrócił do picia piwa i pozbył się myśli o nieznajomym.
Podniósł kufel i poczuł klepnięcie w plecy, a potem uścisk czyjejś dłoni na barku. Instynktownie obrócił się na pięcie, zacisnął pięść i przyciągnął łokieć do boku, aby uderzyć.
– Hola, hola, Raven! Czy godzi się bić kolegów po fachu? W dodatku takich, co mają jeszcze drobne w kieszeni, aby zaspokoić pragnienie?
Stał przed nim Henry, jego dobry znajomy, którego dotychczas nie zauważył w tym ścisku.
– Wybacz – odparł. – W tych czasach nawet u Aitkena nie da się przesadzić z czujnością, wszędzie wokół upadek moralności, a słyszałem nawet, że znów wpuszczają tu cyrulików.
– Nie spodziewałem się ujrzeć cię jeszcze… młodzieńca z takimi perspektywami!… w którymś z tych staromiejskich przybytków. Czyż nie przenosisz się na świeże pastwiska? I czy przystoi pokazywać się nowemu dobroczyńcy po nieprzespanej nocy z brzuchem pełnym piwa?
Raven wiedział, iż Henry dworuje sobie z niego, niemniej w porę przypomniał mu, że czas się opamiętać. Jeden czy dwa kufle pomogą mu na sen, ale odkąd pojawiło się towarzystwo, pewnie nie zdoła na tym poprzestać.
– No a ty, mój panie? – odparował Raven – Czyż obowiązki nie wzywają cię od samego rana?
– W rzeczy samej, wszak odkąd porzuciłem nadzieję na przystojny wieczór z mym niedysponowanym starym druhem Willem Ravenem, znalazłem posługę duszpasterską innego towarzysza, pana Johna Barleycorna, aby ukoić rozterki wynikłe z dzisiejszych obowiązków.
Henry podał posługaczowi kilka monet, a ten napełnił ich kufle. Raven podziękował za poczęstunek i przyglądał się, jak Henry długim łykiem zaspokaja pragnienie.
– Wymagający dyżur, czy tak? – spytał Raven.
– Wgniecione czaszki, połamane piszczele i jeszcze jeden zgon po zapaleniu otrzewnej. Następna młoda kobieta, biedactwo. Nic nie mogliśmy dla niej zrobić. Profesor Syme nie zdołał dociec przyczyny, co doprowadziło go do stanu największego rozżalenia, a zatem doszukiwania się winy u wszystkich innych wokół.
– Będzie zatem sekcja zwłok.
– Owszem. I wielka szkoda, że nie będziesz mógł w niej uczestniczyć. Jestem pewny, że dałbyś nam o wiele lepszy pogląd na przyczyny zgonu od naszego obecnego patologa. Który większość czasu spędza w marynacie jak okazy z jego laboratorium.
– Młoda kobieta, powiadasz? – zapytał Raven, myśląc o tej, którą niedawno opuścił. Evie, gdy ją znajdą, nikt nie poświęci tyle uwagi po śmierci.
– No tak, a dlaczego pytasz?
– Bez powodu.
Henry upił długi łyk piwa i przyjrzał się uważniej Ravenowi, który zesztywniał pod tym badawczym spojrzeniem. Henry był doskonałym diagnostą, potrafiącym dostrzec nie tylko to, co dolega ciału.
– Dobrze się czujesz, Raven? – zapytał bez ironii.
– Poczuję się znacznie lepiej po tym kuflu – odpowiedział Raven, siląc się na wesołkowatość. Ale Henry’ego nie dało się łatwo zwieść.
– Chodzi mi o to, że… znów masz taką minę, której się z dawien dawna obawiam. Nie dzielę z tobą perwersyjnego upodobania do jatek ani nie życzę sobie opatrywać twych ran w mym czasie wolnym.
Raven wiedział, że nie ma podstaw, aby zaprotestować. Wszystkie zarzuty były prawdziwe, w tym ten, który dotyczył przebłysków mrocznego przymusu, jaki tego wieczoru odczuwał. Na szczęście miał dziś za towarzysza Henry’ego, więc przy tej okazji, to nie ulega kwestii, zaleje ów przymus piwem.
„Masz w sobie diabła” – powtarzała Ravenowi matka, gdy był mały. Czasem mówiła to w żartach, a czasem nie.
– Jak sam zauważyłeś, Henry, jestem młodzieńcem, przed którym otwierają się nowe perspektywy – zapewnił przyjaciela, wyjmując pieniądze i zamawiając gestem dwa następne kufle. – I nie mam najmniejszego zamiaru narażać ich na szwank.
– W istocie, wspaniałe to perspektywy – odrzekł Henry. – Przebóg, dlaczego wielce szanowny profesor położnictwa postanowił obdarzyć łakomym kąskiem, jakim jest stanowisko praktykanta, takiego nikczemnika jak ty, pozostaje dla mnie zagadką!
Wstyd przyznać, kwestia ta pozostawała nieodgadniona i dla samego Ravena. Co prawda ciężko pracował, chcąc zyskać uznanie profesora, ale wokół nie brakowało równie pilnych i sumiennych kandydatów do odbycia praktyki. Nie miał sprecyzowanej wiedzy, dlaczego wyróżniono go przed innymi, i wolał się nie zastanawiać, iż przyszło mu stąpać po bardzo cienkim lodzie.
– Profesor pochodzi z gminu. – Tylko tyle mógł zaoferować Henry’emu tytułem wyjaśnienia, choć odpowiedź ta nie mogła usatysfakcjonować ani przyjaciela, ani samego Ravena. – Być może uważa, że tego rodzaju możliwości nie powinny stać otworem jedynie przed dobrze urodzonym.
– Albo przegrał zakład, a ty jesteś fantem.
Piwo lało się strumieniami, a wraz z nim stare opowieści. To pomagało. Obraz Evie migotał tylko gdzieś pod powiekami niczym gasnąca świeca w pokoju zmarłej. Ale słuchając Henry’ego, Raven przypominał sobie o świecie, którego nie dane jej było zobaczyć, i nie zapominał o szansie, jaka się przed nim otwiera po drugiej stronie North Bridge. Tego wieczoru umarło wraz z Evie jego umiłowanie dla tej okolicy: Starego Miasta w ogólności. Najwyższa pora zostawić to wszystko za sobą i jeśli ktoś z tu obecnych wierzy w nowe początki, to z pewnością Will Raven. Już raz dokonał zmian w swoim życiu, czas zatem na nowe.

 
Wesprzyj nas