“Początki” to przenikliwa diagnoza dysfunkcyjnej rodziny i kryzysu więzi międzyludzkich nominowana do Nagrody Rady Nordyckiej i Nagrody Norweskich Krytyków Literackich. Hipnotyzujący portret destrukcyjnego idealisty.


PoczątkiIlekroć zdarzało mi się fantazjować o tym, że z sobą kończę, wyobrażałem sobie uroczysty, rytualny wręcz czyn – w tym list pożegnalny, garnitur i ważne dla mnie miejsce. Dlatego ostatnią moją myślą, która przyszła, gdy w nagłym ataku paniki próbowałem ostro skręcić, było to, że mogłem trochę bardziej się postarać.

Historia Terjego musiała skończyć się samobójstwem. Przez całe życie tłumił swoje uczucia, był ironiczny i szorstki, a naturę rozumiał lepiej niż innych ludzi.

Carl F. Tiller stopniowo cofa się do coraz wcześniejszych wydarzeń i wnika w psychikę swojego bohatera, by stworzyć fascynujący obraz jego dramatu egzystencjalnego i walki z wewnętrznymi demonami.

***

Carl Frode Tiller, analizując duchowe pejzaże lodowatej Północy, konstatuje bezlitosny fakt, z którym już dawno powinniśmy się zmierzyć: kiedy coś w przyrodzie umiera, umiera też coś w człowieku. A wtedy umiera i sam człowiek…
Sebastian Musielak

Fascynująca kompozycja, czarny humor, poruszające sceny, psychologiczna głębia i poetycki sznyt.
„Aftenposten”

Carl Frode Tiller (ur. 1970) – pisarz, historyk, muzyk rockowej kapeli Kong Ler. Zaliczany do ścisłej czołówki prozy skandynawskiej, nagrodzony wieloma prestiżowymi wyróżnieniami literackimi. Debiutował w 2001 roku.

Carl Frode Tiller
Początki
Przekład: Katarzyna Tunkiel
Seria: „Dzieła Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 17 lipca 2019
 
 

Początki


Otworzyłem oczy, zamknąłem je, otworzyłem ponownie. Wciąż padał śnieg. Ciężkie, mokre płatki uderzały w okno; mniejsze od razu się roztapiały, a większe pomału osuwały się na parapet, gdzie wyrósł już cienki, lecz dość wysoki pas śniegu, który wyglądał, jakby za chwilę miał odkleić się od szyby i odpaść.
— Obcięłaś je? — zapytała mama, nie spuszczając wzroku z robótki.
— Co miałam obciąć? — zdziwiła się Anita.
— A jak myślisz? — odburknęła mama.
Anita stała i patrzyła na nią. Widziałem, że nadal nie rozumie, o czym mówi mama. Najwyraźniej nie wiedziała, że przed wstawieniem kwiatów do wody trzeba obciąć końcówki łodyg.
— Boże — odezwała się mama. Odłożyła robótkę i wzór na puste łóżko obok siebie, po drugiej stronie pokoju, a następnie wstała. — Niedługo skończysz pięćdziesiąt lat — powiedziała. Kręciła głową, podchodząc do Anity.
— Powiedz mi tylko, co mam zrobić, a to zrobię — broniła się Anita.
— Sama się tym zajmę — ucięła mama. Mrugała i jednocześnie wyciągnęła rękę po bukiet róż.
— Sama? — Anita nie chciała ich oddać.
— Co?
— Sama się tym zajmiesz? Jakbyś to ty zapłaciła za kwiaty.
— Na miłość boską! — Mama przekrzywiła głowę i spojrzała na Anitę z na wpół otwartymi ustami. — Co za drażliwość, to już szczyt! Daj mi kwiaty, to pokażę ci, jak to się robi.
Anita prychnęła, podając bukiet mamie, która zabrała go do swojego fotela. Podniosła z podłogi reklamówkę z motkiem włóczki i włożyła rękę do środka. Chwilę tam czegoś szukała, po czym wyjęła nożyczki i podeszła do stojącego pod umywalką kosza na śmieci. Wtedy otworzyły się drzwi i do sali zajrzał lekarz w średnim wieku, o wyjątkowo aroganckim wyrazie twarzy. Mama wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale lekarz pewnie pomylił pokoje, bo poszedł sobie, zanim zdążyła odezwać się choć słowem. Z pomieszczenia socjalnego doleciał śmiech, zabrzęczał toczący się korytarzem wózek do rozwożenia posiłków, ciężkie drzwi zamknęły się ze szczękiem i znowu nastała cisza.
Mama odwróciła się do Anity.
— Patrz teraz — powiedziała, trzymając bukiet nad koszem, żeby odciąć końce łodyg — to następnym razem będziesz umiała.
Ale Anita nie patrzyła, tylko usiadła w fotelu, schowana za ostatnim numerem pisma „Se og Hør”. Oczywiście wszystko słyszała, ale udawała, że tak nie jest.
— Anito! — zawołała mama.
— Hm? — mruknęła Anita.
— Patrz!
— Na co?
— Na c… — Mama urwała w pół słowa. Kilka sekund wpatrywała się w Anitę, wreszcie pokręciła głową. — Już nieważne.
— Okej — przytaknęła Anita nieco radośniejszym głosem niż zwykle. Znów zasłoniła twarz „Se og Hør”.
Mama zaczęła obcinać łodygi.
— Nic dziwnego, że taka jesteś — odezwała się. — Skoro wszystkie braki w swojej wiedzy czy umiejętnościach bierzesz za objaw własnej niekompetencji, zamiast się cieszyć, że masz okazję nauczyć się czegoś nowego.
— Przepraszam — odpowiedziała Anita, nie opuszczając magazynu.
— Za co?
— Że jestem, jaka jestem.
— Przestań już, do cholery — obruszyła się mama. — Mam już tego dosyć.
Anita wpatrywała się w tygodnik, a mama dalej obcinała łodygi. Ilekroć kawałek rośliny wpadał do foliowego worka w śmietniku, rozlegał się cichy szmer. Zamknąłem oczy, otworzyłem je, zamknąłem ponownie. Niech już przestaną, pomyślałem, nie zniosę więcej kłótni. Otworzyłem oczy.
— Co zrobiłaś z wazonem? — zapytała mama.
— Hm? — Anita nie opuszczała tygodnika.
Mama spojrzała na nią. Oczywiście rozumiała, że to tylko demonstracja, więc nie powtórzyła pytania, tylko odwróciła się, żeby poszukać wazonu. Od razu go zauważyła — stał na parapecie po drugiej stronie pokoju. Poszła tam. Bąknęła pod nosem coś o okropnej śnieżycy, po czym włożyła bukiet do wazonu, nalała wody i zbliżyła się do mojego łóżka. Zerknąłem na nią i posłałem jej uśmiech, ale ona nie odwzajemniła go, tylko z kamienną twarzą pochyliła się, aby ostrożnie odstawić róże na stolik nocny. Nawet na mnie nie patrzy, pomyślałem; dlaczego tego nie robi, dlaczego nie spojrzy mi w oczy, czy nie widzi, że się obudziłem? Przestawiła kilka kwiatów i wróciła na swoje miejsce, do robótki. Stykające się czasem druty cicho stukały, poza tym panowała całkowita cisza.
Niedługo później Anita odłożyła tygodnik, odwróciła się w bok i zaczęła szperać w przewieszonej przez oparcie torebce. Po chwili szukania wyjęła papierosy i zapalniczkę, zdjęła płaszcz z poręczy drugiego łóżka i wstała.
— Dokąd idziesz? — zapytała mama.
— A jak myślisz? — odpowiedziała Anita.
— Przecież dwadzieścia minut temu byłaś zapalić.
— Przyganiał kocioł garnkowi.
— Hę?
— Jesteś ostatnią osobą, od której przyjmę porady zdrowotne — powiedziała Anita.
— Nie miałam zamiaru dawać ci żadnych porad.
— Gdzieś mam twoje zamiary. — Anita podeszła do drzwi.
Mama odprowadziła ją wzrokiem.
— Poczekaj — odezwała się w chwili, kiedy tamta dotknęła klamki. Jej głos nagle się zmienił, posmutniał. Nawet wyglądała na smutną — zamknęła oczy, wciągając powietrze, wreszcie wypuściła je z westchnieniem. Odczekała chwilę, otworzyła oczy i spojrzała na Anitę.
— Przepraszam — rzuciła, dotykając ręką czoła i jednocześnie odwracając się od niej. Przez jakiś czas wpatrywała się w ścianę, aż opuściła rękę i zwróciła się do Anity: — Ja… ja… — zaczęła, ale nie potrafiła powiedzieć więcej. Powoli pokręciła głową, z wzrokiem wbitym we własne dłonie.
Anita patrzyła na nią bez słowa. Po chwili zsunęła rękę z klamki. Paczkę papierosów włożyła do kieszeni płaszcza i wróciła na swój fotel. Spojrzała na mamę, przełknęła ślinę.
— To ja przepraszam — powiedziała.
Mama podniosła na nią wzrok. Przelotnie się uśmiechnęła i znów utkwiła spojrzenie w dłoniach. Jakiś czas tak siedziała, ponownie zamknęła oczy. Mocno zacisnęła powieki, poznawałem to po lekkim drżeniu mięśni w kąciku oka.
— Bardzo się boję, Anito — odezwała się.
Anita skinęła głową.
— Tak — odparła cicho. — Ja też.
Mama otworzyła oczy. Głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je, najpierw raz, potem drugi, i znów. Oddychała jak człowiek, który próbuje dojść do siebie po wstrząsie albo ataku paniki.
— Och — prawie jęknęła.
Anita wstała i podeszła do niej, dotknęła jej ramienia, a podbródek przycisnęła do piersi. Powoli odwróciła się do mnie, ostrożnie głaszcząc mamę po włosach. Ona też mnie nie widzi, pomyślałem, patrzy prosto na mnie, ale mnie nie widzi. Nie spuszczałem z niej wzroku. Uśmiechnąłem się, lecz nie zareagowała, patrzyła na wskroś przeze mnie. Czy tak właśnie wygląda śmierć? — pomyślałem. Czy ja umieram?
— Gdzie te Marit i Turid? — zapytała Anita. Zasłoniła usta dłonią i kaszlnęła.
— Są godziny szczytu — odparła mama.
— No tak — zgodziła się Anita. — A w tej śnieżycy na pewno jest chaos na drogach — dodała. Odczekała chwilę i sięgnęła do kieszeni płaszcza, żeby wyjąć z niej paczkę papierosów. Już chciała iść, ale tego nie zrobiła. — Może ty chcesz pójść pierwsza? — zaproponowała.
Mama znów przelotnie się uśmiechnęła.
— Idź — odpowiedziała.
— Dopiero co byłam.
— Nie szkodzi.
— Na pewno? Mogę poczekać.
— Na pewno — potwierdziła mama.
Anita skinęła głową z uśmiechem. Skierowała się do drzwi. Kładąc dłoń na klamce, odwróciła się do mnie. Spojrzałem prosto na nią, ale i tym razem mnie nie widziała, patrzyła na wskroś przeze mnie. Rzeczywiście umieram, pomyślałem, tak właśnie wygląda śmierć.

Dwa dni wcześniej

— Ale pada — powiedziała mama.
Odwróciłem się. Siedziała, wyglądając przez okno w kuchni. Zjadła jajko sadzone — na talerzu przed nią widniały resztki żółtka i keczupu. Nie odezwałem się.
— Prawie nie widać garażu, tak sypie — ciągnęła.
Podkręciłem głośność w telewizorze. Na tyle, by uwiarygodnić swoją odpowiedź, że jej nie usłyszałem, ale nie dość, by mogła oskarżyć mnie o próbę zagłuszenia jej słów.
— Nie zanosi się, żeby miało przestać — dodała.
Zamknąłem oczy i je otworzyłem.
— Chcę najpierw trochę odpocząć — powiedziałem.
— Co?
— Odśnieżę podwórko — wyjaśniłem. — Ale krótko dziś spałem. Poza tym właśnie wróciłem z pracy, cały dzień czytałem raporty badawcze, jestem zmęczony.
— Byle to było zrobione — skwitowała.
Jeszcze bardziej podkręciłem głośność. W samą porę, bo chwilę potem znów coś powiedziała. Nie spuszczałem wzroku z ekranu. Nie powtórzyła swoich słów, tylko wstała, wzięła talerz i szklankę i podeszła z nimi do zlewu. Słyszałem, jak odkręciła wodę i opłukała talerz. Odczekałem, aż wróci do salonu, a następnie sam poszedłem do kuchni. Byłem głodny, więc wyjąłem z lodówki wytłaczankę z jajkami i masło. Zbliżyłem się do kuchenki, położyłem na patelni kawałek masła, włączyłem płytę grzewczą i otworzyłem wytłaczankę.
— Czy mógłbyś zostawić parę jaj? — zapytała mama. Wróciła do kuchni. Chwyciła dzbanek termiczny i nalała kawy do zielonego kubka. — Przychodzi Reidar i chciałam zrobić gofry — dodała. Mówiła podejrzanie pogodnym głosem, więc na pewno wiedziała, że zostały tylko dwa jajka. Nie odezwałem się słowem. Wyłączyłem płytę, zamknąłem wytłaczankę i razem z masłem odłożyłem ją do lodówki.
— Może zrobisz sobie kanapkę z serem? — zasugerowała.
— Już nieważne — odpowiedziałem. Słoiki z dżemem brzęknęły cicho, kiedy zamknąłem lodówkę. Wyszedłem do przedpokoju.
— To weź już te jajka — zmieniła zdanie.
Odwróciłem się do niej.
— Na pewno? — zapytałem.
Chyba się nie spodziewała, że jej posłucham, bo nagle wydała się lekko stropiona.
— Tyle że nie będę mogła zrobić gofrów. — Uniosła kubek z kawą do ust.
— Więc jednak nie mogę ich wziąć?
Westchnęła, opuszczając kubek, z którego nic nie wypiła.
— Boże drogi, to weź już te jajka — poddała się. — Mówię tylko, że nie będę miała poczęstunku do kawy.
Zaśmiałem się i pokręciłem głową.
— Powiedziałam coś śmiesznego?
— Zrób te gofry, mamo.
— Nie rozumiem, dlaczego musisz taki być — powiedziała. — Przecież tylko się przyjaźnimy.
Z początku nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale po chwili zrozumiałem. Zaśmiałem się, choć nie tak mocno, jakbym chciał.
— Przepraszam, ale nie jestem zazdrosny, mamo — odparowałem.
Odpowiedź okazała się dla niej chyba zbyt bezpośrednia, bo posłała mi wściekłe spojrzenie. Jej oczy przypominały te należące do dziewczynki, którą kiedyś widziałem na okładce horroru, byłem wprost pod wrażeniem. Nie odezwała się, tylko wróciła do pokoju. Ja poszedłem do kuchni, gdzie wziąłem sobie banana z miski na blacie. Odłamałem czubek, oderwałem trzy szerokie pasy skórki i zacząłem jeść. Po chwili usłyszałem płacz mamy. Najpierw jedno chlipnięcie, potem drugie. Próbowałem zbyć to uśmiechem, lecz mimo wszystko było mi jej żal. Przełknąłem ostatni kęs banana, otworzyłem szafkę pod zlewem i wyrzuciłem skórkę do wiadra. Ruszyłem w stronę pokoju, ale od razu stanąłem. Nie potrafiłem do niej wejść. Nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć, gdybym musiał spojrzeć w jej zapłakaną twarz; lepiej, a na pewno łatwiej było udać, że nic nie usłyszałem.
— Dobra — odezwałem się. — To pójdę już sprzątnąć podwórko.
Odczekałem chwilę, ale nic nie powiedziała. Wyszedłem do przedpokoju, narzuciłem kurtkę, wsunąłem buty, zdjąłem z półki na kapelusze nowe skórzane rękawiczki i wyszedłem. Włożyłem je, naciągnąłem kaptur na głowę, wyjąłem łopatę z komórki i zacząłem odśnieżać. Równiarka zostawiła mnóstwo lodu na podjeździe, więc chociaż śnieg na podwórku był lekki i suchy, praca zajęła mi więcej czasu niż zwykle. Kiedy skończyłem i oparłem łopatę o ścianę garażu, zadzwonił telefon. Na ogół nie odbierałem połączeń z nieznanego numeru, ale czasami Marit pożyczała komórkę którejś przyjaciółki, więc mimo wszystko zdecydowałem się to zrobić. Usłyszałem jednak nie Marit, tylko jakiegoś mężczyznę. Nie przedstawił się, a ja nie rozpoznałem głosu, ale zorientowałem się, że chodzi o pracę. Był wzburzony.
— Sypia pan w ogóle w nocy? — zapytał.
— Kto mówi? — chciałem wiedzieć.
— Może pan być z siebie dumny — powiedział. — W zeszłym roku zrezygnował ostatni hodowca owiec. A cztery miesiące temu zlikwidowali sklep.
Odczekałem chwilę. Nadal nie rozumiałem, kto to, aż nagle pojąłem, że to stary wójt Dovre, ten sam, który zrugał mnie na spotkaniu negocjacyjnym kilka lat temu. Przeczytał raport w sprawie obszaru chronionego, pomyślałem, wie, że podgatunek Draba cacuminum cacuminum zniknął.
— Mam teraz wolne — powiedziałem. — Proszę zadzwonić w godzinach pracy.
Rozłączyłem się, wyłączyłem komórkę i schowałem ją do kieszeni. Już chciałem wrócić do środka, ale włożyłem rękawiczkę, chwyciłem szpadel i zacząłem rąbać lód przed kubłem na śmieci. Posypałem wcześniej piaskiem, więc w sumie nie musiałem robić tego ponownie, ale czułem, że powinienem. Kiedy wróciłem do domu, mama zrobiła już gofry, które leżały na ruszcie na kuchennym stole, przykryte ręcznikiem w kratę. Ścierała z blatu plamy ciasta. Uśmiechnęła się do mnie. Pewnie chciała dać mi do zrozumienia, że mi wybaczyła.
— Skończyłeś już?
— Tak. — Zdjąłem rękawiczkę.
— Wielkie nieba — powiedziała.
Wiedziałem, że wcale nie zrobiło to na niej aż takiego wrażenia, ale nie potrafiłem ukryć radości. Zdejmując drugą rękawiczkę, posłałem jej uśmiech, po czym podszedłem do wieszaka i zostawiłem na nim kurtkę.
— Usunąłeś też lód z podjazdu? — zapytała.
— Jasne.
— Znakomicie — powiedziała. — Pług pewnie niedługo wróci, więc nie da się zaparkować przy drodze.
Gdy tylko to usłyszałem, pożałowałem odśnieżenia podwórka. Nie zdałem sobie sprawy, że to ze względu na Reidara chciała, abym się pospieszył, ale teraz to zrozumiałem. Poczułem się wykorzystany, a cień radości, który pojawił się przed chwilą, zniknął. Zdjąłem buty i odstawiłem je na półkę.
— Która godzina? — chciała wiedzieć.
— Na kuchence masz zegar — rzuciłem.
Nie zarejestrowała agresywnego tonu, którym to powiedziałem. Wyżymając szmatkę, zerknęła na kuchenkę.
— Oj, już tak późno!
— Spokojnie, zaraz pójdę sobie na dół — uspokoiłem ją.
— Dlaczego?
— A mogę tu zostać?
Zawahała się.
— Oczywiście. — Uśmiechnęła się nerwowo. — Ale jeśli chcesz odpocząć, chyba najlepiej będzie, jak pójdziesz do siebie. Tam będziesz miał spokój.
— A jeśli nie chcę odpocząć?
Chwilę wytrzymała mój wzrok, po czym odwróciła się bez słowa. Podeszła do ekspresu do kawy. Zdążyła już napełnić pojemnik wodą, a filtr kawą. Teraz wcisnęła włącznik i wróciła do salonu. Udałem się za nią. Nie miałem ochoty być tutaj podczas wizyty Reidara, ale chciałem, by mama myślała, że będę, więc wyłączyłem telewizor, położyłem się na kanapie i zamknąłem oczy. Niedługo potem mama uruchomiła radio. W odpowiedzi udałem, że śpię. Ciężko oddychałem, raz po raz wydając ciche, charkotliwe dźwięki, ale po jakimś czasie złapałem się na tym, że naprawdę zasypiam, więc otworzyłem oczy i podparłem głowę łokciem. Mama przyniosła dwie filiżanki, dwa talerzyki i wiklinowy koszyk z goframi. Wszystko ustawiła na stole.
Popatrzyłem na nią z uśmiechem.
— Dla kogo brakuje? — zapytałem.
Rzuciła mi wściekłe spojrzenie, szybko oddychając przez nos. Nic nie powiedziała. Odwróciła się, poszła do kuchni i wróciła z dodatkową filiżanką i talerzykiem. Całe lata nie widziałem, żeby chodziła tak szybkim krokiem.
— Spokojnie — dodałem. — Nie chcę.
Postawiła talerzyk i filiżankę na stole przede mną.
— Jasne, że będzie i dla ciebie — zaprzeczyła. Znów ruszyła w stronę kuchni.
— On jest żonaty, mamo — odezwałem się. — I choćbyś posiniała, nie odejdzie od żony.
Stanęła w pół drogi i odwróciła się do mnie. Nie krzyczała na mnie od czasu, gdy byłem nastolatkiem, a tupania nogą w jej wykonaniu nie przypominałem sobie w ogóle, teraz jednak zademonstrowała jedno i drugie. I to naraz.
— Tylko się przyjaźnimy! — wrzasnęła. — Tylko się przyjaźnimy! To już nie mam prawa mieć przyjaciół?
Roześmiałem się. Oczywiście nie było to miłe, ale przestraszył mnie ten potężny wybuch, a śmiech stanowił pewnie spontaniczną reakcję, próbę uspokojenia jej przez wmówienie sobie, że zachowała się komicznie. Można śmiało powiedzieć, że strategia nie odniosła skutku. Mama chwyciła najmniejszego z trzech szklanych wielbłądów stojących wraz z innymi bibelotami na regale i z całej siły nim we mnie cisnęła. Moją pierwszą myślą, kiedy wielbłąd śmignął mi nad głową i roztrzaskał się o ścianę, było: szkoda, że nie trafiła. Pewnie nie mogłaby sobie wybaczyć, gdyby uderzyła mnie nim na przykład w twarz albo w czoło. Spokojnie usiadłem na kanapie i chwyciłem talerzyk oraz filiżankę, które dla mnie ustawiła.
— Tylko się przyjaźnicie — powtórzyłem. — W końcu wszystko na to wskazuje.

 
Wesprzyj nas