Nastrój melancholii podszytej poczuciem narastającego zagrożenia nie ustaje podczas lektury „Znikającej ziemi”. Ta powieść Julii Phillips opowiada o tym, jak zniknięcie dwójki dzieci wpłynęło na mieszkańców Pietropawłowska, na dalekowschodnim rosyjskim półwyspie Kamczatka.
Dwie dziewczynki, sześciolatka i jedenastolatka, spędzają wakacje wędrując samotnie po mieście i plaży, w czasie, gdy ich matka pracuje. Podczas jednej z wycieczek zostają zwabione do samochodu i uprowadzone przez tajemniczego mężczyznę. W Pietropawłowsku, ich rodzinnym mieście, powstaje poruszenie – i to właśnie ono jest motorem napędowym w powieści „Znikająca ziemia”.
Kryminalna zagadka dla Julii Philips jest tylko pretekstem do opowiedzenia czytelnikom o tym, co dzieje się z niewielką społecznością w wyniku przerażającego wydarzenia. I do rozważań nad przemianami jakie zachodzą, gdy kogoś z jej członków spotka tragedia. To także portret rubieży Federacji Rosyjskiej, miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc, a pozostałości po epoce komunizmu wciąż mają się w najlepsze.
Senna, melancholijna atmosfera miasta i jego obrzeży, surrealizm przestrzeni, gdzie przechodząc przez szosę można znaleźć się w świecie rdzennych mieszkańców tego rejonu i mieć przy tym wrażenie podróży w odległą przeszłość – te elementy przeniesione przez autorkę z rzeczywistości na karty powieści, decydują o jej wyjątkowym charakterze. „Znikająca ziemia” zdecydowanie jest książką, jakiej na polskim rynku wydawniczym dawno nie gościliśmy.
Poszukiwania porwanych dzieci wiodą od domostwa do domostwa, spotkania z mieszkańcami składają się na opowieść o współdzielonym przez wszystkich losie, surowość krajobrazów współgra z surowością życia. Rosja opisywana jest przez Philips bez znieczulenia. Ziemie Kamczatki, choć olśniewające pod względem pejzaży, nie pozwalają na łatwe życie. Nie ma tu alternatywy wobec rzeczywistości byłej sowieckiej gospodarki ani innych wytworów komunizmu. Formy narzucone przed laty trwają, bo nie ma niczego, co mogłoby je zastąpić.
Popełnione przestępstwo staje się katalizatorem napięć buzujących pod kruchą powierzchnią codziennego ładu. W mediach i na plakatach widnieją wizerunki porwanych, matki zakazują córkom wychodzenia z domu, mieszkańcy organizują spontaniczne grupy poszukiwawcze, przeczesując razem z policjantami miejskie zakamarki, ale – jednocześnie, narasta podejrzliwość w stosunku do sąsiadów, każdy widzi potencjalnego porywacza w tym, kogo uważa za wroga, przy czym podstawą do wrogości jest to, co zwykle: inność. Rosjanie i potomkowie tubylczych ludów stają po dwóch stronach barykady. Ich stosunki, ukształtowane przez wieloletnie relacje z sowiecką władzą w odległej Moskwie, najeżone są wzajemnymi uprzedzeniami, utrudniającymi dotarcie do prawdy. A w tej kwestii liczy się czas.
Tajemniczość tej historii została podkreślona przez autorkę za pomocą umiejętnie dobranej, wysublimowanej formy powieści.
Tajemniczość tej historii została podkreślona przez autorkę za pomocą umiejętnie dobranej, wysublimowanej formy powieści. Każdy rozdział stanowi zamkniętą kompozycję, ukształtowaną z precyzją i dbałością o szczegóły. Autorka prowadzi narrację wiodąc czytelnika od jednej rodziny do drugiej, zmuszając go do zastanowienia się, jaki jest jej związek z uprowadzeniem dziewczynek, dzięki czemu „Znikająca ziemia” stanowi wyjątkowo smakowitą propozycję dla wszystkich zmęczonych i znudzonych typowymi kryminalnymi historiami. Tutaj rozwiązanie nie będzie ani oczywiste, ani podane na tacy. Julia Philips stara się unikać fabularnych klisz, nie powiela schematów znanych z innych powieści czy filmów. W jej debiutanckiej powieści indywidualny rys odznacza się bardzo wyraziście, a dodatkowym plusem jest oczywiście osadzenie akcji w całkowicie nieoczywistym miejscu, co pozwoliło autorce uniknąć bycia porównywaną do innych twórców – takiej powieści nie napisał jeszcze nikt. ■Nikodem Maraszkiewicz
Znikająca ziemia
Znikająca ziemia
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 4 września 2019
S i e r p i e ń
Sofia, bez sandałów, stała na granicy wody. Fale zatoki podpełzły i skwapliwie połknęły jej palce. Szara słona woda na jasnej skórze.
– Ani mi się waż wchodzić głębiej – przykazała jej Alona.
Woda cofnęła się. Alona ujrzała kamyki uwięzione pod łukami stóp siostry i jęzor żwiru pozostawiony przez drobne fale. Sofia schyliła się, żeby podwinąć nogawki spodni, a spięty na czubku głowy kucyk opadł jej na czoło. Skóra na łydkach nosiła krwawe ślady rozdrapanych bąbli po ukąszeniach komarów. Po prostej linii pleców siostry Alona poznała, że Sofia jej nie usłucha.
– Ostrzegam cię – powiedziała.
Sofia stała twarzą do wody. Zatoka była spokojna, ledwo zmarszczona, wyglądała jak arkusz obitej młotkiem blachy. Prąd wzmagał się przy ujściu do Pacyfiku, gdzie porzucał Rosję, wybierając otwarty ocean, ale tutaj był oswojony. Należał do nich. Z dłońmi na wąskich biodrach, Sofia chłonęła widok szerokiej zatoki, gór na horyzoncie, białych świateł instalacji wojskowej na przeciwległym brzegu.
Żwir pod stopami sióstr powstał z odłamków większych kamieni. Alona oparła się o głaz wielkości plecaka turystycznego, o metr za nią wznosiło się kruszejące urwisko Nikolskiej Sopki. Mając po jednej stronie wodę, po drugiej skalną ścianę, przewędrowały tego popołudnia wzdłuż brzegu, aż znalazły to miejsce, niezaśmiecone butelkami i ptasimi piórami, gdzie postanowiły odpocząć. Gdy nieopodal sfrunęły mewy, Alona odegnała je, machając ręką. Całe lato było chłodne i mokre, ale tego sierpniowego popołudnia zrobiło się tak ciepło, że można było wyjść w krótkich rękawach.
Sofia zrobiła krok i jej pięta zniknęła pod wodą.
Alona usiadła prosto.
– Sofi, mówiłam ci, nie rób tego!
Jej siostra cofnęła się. Górą przefrunęła mewa.
– Dlaczego musisz być taka nieznośna?
– Nie jestem nieznośna.
– Właśnie że jesteś. Stale jesteś nieznośna.
– Nie – odburknęła Sofia, odwracając się do siostry.
Jej lekko skośne oczy, wąskie usta, sterczący podbródek, a nawet czubek nosa drażniły Alonę. Sofia miała osiem lat, a wciąż wyglądała na sześć. O trzy lata starsza Alona była niska jak na swój wiek, ale Sofia była wyjątkowo drobniutka, od cienkiej talii po nadgarstki, i zachowywała się czasem jak przedszkolak: trzymała koło łóżka szpaler pluszaków, udawała światowej klasy baletnicę, nie mogła zasnąć w nocy, gdy przypadkiem ujrzała w telewizji choćby jedną scenę z horroru. Matka jej we wszystkim pobłażała. To, że urodziła się jako druga, dało Sofii przywilej pozostania na całe życie małym dzieckiem.
Ze wzrokiem wbitym w punkt na wysokim szczycie urwiska nad głową Alony, Sofia wspięła się na czubki mokrych palców i uniosła ramiona do pozycji piątej. Zachwiała się, ale utrzymała równowagę. Alona przesunęła się nieco na siedzisku z kamieni. Matka wciąż namawiała ją, żeby zaprowadziła siostrę do tej czy innej koleżanki, ale Alona odmawiała, właśnie przez te wyskoki Sofii.
Dlatego letnie wakacje spędzały same, we dwie. Na mokrym parkingu za ich blokiem Alona nauczyła Sofię, jak zrobić mostek ze stójki, z przejściem w tył. W lipcu wybrały się autobusem, czterdzieści minut w jedną stronę, do miejskiego zoo, gdzie nakarmiły cukierkami, przez pręty klatki, bardzo żarłoczną czarną kozę. Jej skośne źrenice kręciły się jak igła kompasu. Tego samego popołudnia, ale później, Alona wepchnęła odwinięty z papierka mleczny cukierek do otoczonej siatką klatki z rysiem, który prychał na siostry, aż się wycofały. Cukierek leżał na betonowej podłodze. No to tyle o zoo.
Czasem matka przed wyjściem do pracy zostawiała im pieniądze i wtedy szły do kina, a potem dzieliły się jednym naleśnikiem z bananem i czekoladą w kawiarni na piętrze, nad salą projekcyjną. Przeważnie jednak pętały się po mieście, patrzyły, jak zbierają się deszczowe chmury albo świeci słońce. Ich buzie opalały się stopniowo. Spacerowały, jeździły na rowerach albo przychodziły tutaj.
Gdy Sofia balansowała na paluszkach, Alona popatrzyła wzdłuż brzegu. Jakiś mężczyzna przedzierał się przez skały.
– Ktoś tu idzie – stwierdziła Alona. Jej siostra z pluskiem odstawiła jedną nogę i wysoko uniosła drugą. Sofii było wszystko jedno, czy jakiś idiota ogląda jej występ, ale Alona, jej przymusowa opiekunka, miała obiekcje. – Przestań – powiedziała. I powtórzyła to głośniej. Wreszcie krzyknęła: – PRZESTAŃ!
Sofia przestała.
Mężczyzna tymczasem zniknął. Widocznie znalazł sobie kawałek równego miejsca i usiadł. Cała frustracja Alony spłynęła z niej jak woda z wanny po wyjęciu korka.
– Nudzi mi się – powiedziała Sofia.
Alona oparła się z powrotem o głaz, który uciskał ją w plecy i ziębił głowę.
– Chodź tutaj – powiedziała, a Sofia posłusznie wyszła z wody, przeszła ostrożnie po kamykach i usiadła tuż przy niej. Najdrobniejsze kamyki zazgrzytały. Bryza wychłodziła ciało Sofii do temperatury ziemi. – Opowiedzieć ci bajkę? – spytała Alona.
– Tak.
Alona zerknęła w swój telefon. Miały wrócić do domu na kolację, ale nie było jeszcze nawet czwartej.
– Słyszałaś o mieście, które zmyła woda?
– Nie.
Jak na kogoś, kto nigdy nie jest posłuszny, Sofia potrafiła być świetną słuchaczką. Uniosła głowę i zacisnęła wargi w skupieniu.
Alona wskazała ręką na odległe nadbrzeżne klify. Po prawej stronie dziewczynki miały centrum miasta, skąd przyszły tutaj wczesnym popołudniem, a po lewej, u ujścia zatoki, wznosiły się te czarne urwiska.
– Było tam.
– W Zawojku?
– Za Zawojkiem.
Siedziały pod samym szczytem Nikolskiej Sopki. Gdyby wcześniej poszły dalej wzdłuż brzegu, ujrzałyby, że skaliste zbocze obniża się, odsłaniając karnie zgrupowane prostopadłościany wzniesionego na górze osiedla. Pięciopiętrowe sowieckie bloki, obłożone patchworkowym betonem. Drewniane szkielety zawalonych chat. Lustrzany wieżowiec, różowo‑żółty, z billboardem reklamującym powierzchnie biurowe do wynajęcia. Zawojko leżało o parę kilometrów dalej – było ostatnią dzielnicą ich miasta, ostatnim skrawkiem lądu przed morzem.
– Stało na skraju tego klifu, pod którym zatoka łączy się z oceanem.
– Duże było to miasto?
– Jak osiedle. Jak wioska. Pięćdziesiąt drewnianych chat, pełnych żołnierzy z żonami i dziećmi. To było wiele lat temu. Po wielkiej wojnie ojczyźnianej.
Sofia zamyśliła się nad tym.
– A mieli szkołę?
– Tak. I targ, i aptekę. Wszystko. Nawet pocztę. – Alona kreśliła obraz miasteczka: sterty drewna na opał, rzeźbione ramy okien, drzwi malowane na turkusowo. – Wyglądało jak z bajki. A pośrodku miasteczka, na placu, gdzie ludzie parkowali swoje stare samochody, stał maszt flagowy.
– Okej – powiedziała Sofia.
– Okej. Ale pewnego ranka ludzie jak zwykle robili śniadanie, karmili koty, szykowali się do pracy, a tu klif zaczyna się trząść. Trzęsienie ziemi. Takiego silnego nigdy przedtem nie było. Ściany się chwieją, filiżanki tłuką się w drobny mak, meble… – Tu Alona rozejrzała się po żwirze, ale nie leżała na nim żadna gałąź, którą można by z trzaskiem złamać. – Meble się rozpadają. Dzieci płaczą w kołyskach, a matki nie mogą ich dosięgnąć. Nie mogą nawet stanąć na nogi. Takiego trzęsienia ziemi ten półwysep jeszcze nie widział.
– Domy się na nich pozawalały? – domyśliła się Sofia.
Alona pokręciła głową. Głaz, o który się opierała, wciskał się jej w czaszkę.
– Lepiej posłuchaj. Po pięciu minutach trzęsienie ziemi ustaje. Dla nich to jest jak wieczność. Dzieci wciąż płaczą, lecz dorośli są uszczęśliwieni. Czołgają się do siebie i obejmują. Może popękały chodniki, pozrywały się kable, ale im się udało – przeżyli. Leżą na ziemi, poprzytulani jedni do drugich, i oto nagle, przez dziury po oknach, widzą ten cień.
Sofia przestała mrugać.
– To jest fala. Dwa razy wyższa od ich domów.
– Fala nad Zawojkiem? – zdziwiła się Sofia. – To niemożliwe. Za wysoko.
– Za Zawojkiem, mówiłam ci. Wstrząsy były tak potężne, że ludzie odczuli je aż na Hawajach. A w Australii jeden pytał drugiego: „Czy to pan na mnie wpadł przed chwilą?”, bo wszyscy kiwali się na nogach. Takie to było silne trzęsienie ziemi.
Sofia nie odezwała się ani słowem.
– Wstrząsnęło całym oceanem – ciągnęła Alona. – Wzbudziło falę wysoką na dwieście metrów. I zwyczajnie…
Alona wyciągnęła rękę, zrównała ją z powierzchnią wody w zatoce i zamaszystym ruchem przeciągnęła po horyzoncie. Prąd powietrza omiatał zimnem ich gołe ramiona. Gdzieś blisko nawoływały się ptaki.
– Co się z nimi stało? – spytała wreszcie Sofia.
– Nie wiadomo. W mieście wszyscy żyli trzęsieniem ziemi. Nawet w Zawojku nikt nie zauważył, że niebo pociemniało; każdy był zajęty zamiataniem ulic, sprawdzaniem, co tam u sąsiadów, usuwaniem zniszczeń. Gdy wody oceanu dotarły na ulice miasta, mieszkańcy uznali, że gdzieś wyżej popękały rury kanalizacyjne. Dopiero później, kiedy wznowiono dostawy prądu, ktoś uprzytomnił sobie, że nie widać świateł na skraju urwiska. Miejsce po miasteczku było puste.
Drobna fala w zatoce akompaniowała jej słowom cichym, rytmicznym sz, sz. Sz, sz.
– Poszli tam sprawdzić i nic nie znaleźli. Ani żywej duszy, ani domów, ani sygnalizatorów świetlnych, ani dróg. Ani nawet drzew. Ani trawy. Jakby trafili na Księżyc.
– Gdzie oni wszyscy poszli?
– Zmyło ich. Fala zabrała ich z miejsc, gdzie leżeli, o tak… – Alona uniosła się na łokciu i chwyciła Sofię za ramię, czując pod dłonią przemieszczające się kości. – Właśnie tak ciasno oplotła ich ciała. Uwięziła ich we własnych domach. A potem uniosła całe miasto na Pacyfik. Ani śladu po nich nie zostało.
W cieniu wzgórza buzia Sofii pociemniała. Rozchylone wargi odsłaniały dolne krawędzie przednich zębów. Alona lubiła co jakiś czas doprowadzić do tego, że jej siostra bladła ze strachu.
– To nieprawda – powiedziała Sofia.
– Właśnie że prawda. Słyszałam o tym w szkole.
Woda, nieprzezroczysta w popołudniowym świetle, utrzymywała rytm. Wyglądała jak srebrna. Skały, na których wcześniej stała Sofia, wyłaniały się i znikały.
– Możemy iść do domu? – spytała Sofia.
– Jeszcze wcześnie.
– Ale możemy?
– Przestraszyłam cię?
– Nie.
Pośrodku zatoki trawler zmierzał mozolnie na północ, ku celom, które tam na niego czekały – Czukotce, Alasce, Japonii. Siostry nigdy jeszcze nie opuściły półwyspu Kamczatka. Matka obiecywała im, że kiedyś zwiedzą Moskwę, ale Moskwa była o dziewięć godzin lotu od nich, na drugim końcu kontynentu – musiałyby pokonać góry i morza, i uskoki tektoniczne, które izolowały Kamczatkę. Nigdy nie doświadczyły wielkiego trzęsienia ziemi, ale matka opowiadała im, jak ono wygląda. Mówiła, jak to było w 1997: lampa w kuchni tak się huśtała, że rozbiła się o sufit, drzwiczki szafek się pootwierały, wypuszczając z wnętrz wszystkie słoiki z przetworami, jajeczny smród ulatniającego się gazu przyprawiał o ból głowy. A kiedy było już po wszystkim, opowiadała matka, na ulicy widać było posczepiane auta i rozwartą szczelinę w asfalcie.
Szukając tego ustronnego miejsca, siostry tak długo wędrowały wzdłuż podstawy wzgórza, że poznikały im z oczu wszelkie ślady cywilizacji. Tylko ten statek i od czasu do czasu jakiś dryfujący śmieć – dwulitrowa butla po piwie z częściowo odklejoną nalepką, zwinięta pokrywka puszki po rolmopsach, rozmiękłe kartonowe krążki pod ciastka. Gdyby trzęsienie ziemi przyszło w tej chwili, nie było bramy, w której mogłyby się schronić. Przywaliłyby je głazy ze skalnej ściany. A potem fala uniosłaby ich ciała w niewiadomą dal.
Alona wstała.
– Dobra, chodźmy.
Sofia wsunęła stopy w sandałki. Spodnie miała nadal podwinięte do kolan. Przelazły przez największy głaz i ruszyły w stronę centrum miasta. Alona klaskaniem w dłonie odpędzała komary. Chociaż przed wyjściem zjadły obiad, była już głodna.
– Rośniesz – powiedziała matka z niepewnością zabarwioną zdziwieniem, kiedy parę dni wcześniej Alona sięgnęła po dokładkę ryby przy kolacji. Ale wzrost Alony się nie zmienił: nadal była jedną z najniższych dziewcząt w klasie, wciśnięta w dziecinne ciałko – pojemnik na bezgraniczny apetyt.
Pomiędzy skwiry mew wplotły się krzyki ludzi i klaksony aut. Mokry żwir usuwał się spod stóp siostrzyczek. Alona wskoczyła na głaz, sięgający jej kolan, i zobaczyła z daleka zakręt ich drogi. Niebawem kamienna ściana, którą miały z boku, zacznie się obniżać. Wyjdą na kamienistą plażę, zamkniętą z jednej strony straganami z żywnością, a z drugiej – dokiem remontowym stoczni. Pośrodku będzie się roił tłum letników. Kiedy tam dotrą, będą mogły odwrócić się od zatoki ku widokowi zadeptanej trawy głównego placu przeznaczonego dla pieszych. Za placem i kilkupasmową jezdnią ujrzą pomnik Lenina, szyld Gazpromu i szeroki rządowy gmach z flagami na dachu. Alona i Sofia staną w samym sercu Pietropawłowska Kamczackiego, mając po obu stronach pasma wzgórz, podłużne żebra miasta. A w ich tle niebieski szczyt wulkanu. Autobus z centrum zawiezie je do domu. Telewizor, chłodnik i najlepsze opowieści matki z pracy. Matka wypyta je, co dziś robiły.
– Ej, tylko nie mów mamie, co ci mówiłam – przykazała Alona. – O tym miasteczku.
Idąca za nią Sofia spytała:
– Dlaczego?
– Bo nie.
Alona nie zamierzała brać odpowiedzialności za koszmarne sny, które Sofię nawiedzą albo i nie.
– Ale dlaczego mam jej nie mówić, jak to prawda?
Alona wydmuchała powietrze nosem. Zeszła na dół, okrążyła kilka kup kamieni i przystanęła. Dwa metry przed nimi znajdował się mężczyzna, którego wcześniej widziały, jak szedł wzdłuż brzegu. Siedział na ścieżce z wyciągniętymi nogami. Był zgarbiony. Z daleka wyglądał na dorosłego, ale teraz Alona widziała go lepiej: był raczej przerośniętym nastolatkiem. Pyzate policzki, wybielone słońcem brwi i żółte włosy, sterczące z tyłu na sztorc jak kolce jeża.Podniósł głowę i spojrzał na nią.
– Cześć.
– Cześć – odpowiedziała Alona, podchodząc bliżej. – Hej.
– Możesz mi pomóc? – spytał. – Coś sobie zrobiłem w kostkę.
Alona spojrzała na nogawki jego spodni, jakby miała dar widzenia przez materiał aż do kości. Spodnie były ubrudzone na kolanach trawą i błotem. To śmieszne, żeby dorosły facet siedział na ziemi z miną uczniaka, który upadł boleśnie na boisku.