Żaden z utworów Johna Galsworthy’ego, laureata literackiej Nagrody Nobla, nie cieszył się taką poczytnością jak “Saga rodu Forsyte’ów”. Powieść wszech czasów w nowym, pięknym wydaniu.


Saga rodu Forsyte'ów. Tom 1. PosiadaczLondyn, 1886 rok. Spotkanie na zaręczynowym przyjęciu staje się początkiem dramatycznych zdarzeń, które na zawsze dzielą zamożną mieszczańską rodzinę Forsyte’ów, a ich losy przez następne kilkadziesiąt lat śledzimy w trzech tomach tej mistrzowskiej powieści.

Żaden z utworów Johna Galsworthy’ego, laureata literackiej Nagrody Nobla, nie cieszył się taką poczytnością jak “Saga rodu Forsyte’ów”. Co decyduje o tym, że ta książka intryguje czytelników do dziś?

Krytycy pisali o epickim rozmachu i kronikarskim obiektywizmie, starannie wyważonej narracji, bezstronności i chłodnym dystansie w kreowaniu bohaterów. Zgoda, ale jest jeszcze jeden walor – psychologia. Mistrzowskie operowanie introspekcją, opisy wahań moralnych i uczuciowych, finezyjne wyrażanie stanów wewnętrznych, szczególnie w sytuacjach krańcowych – oto wartości, które decydują o tym, że “Saga rodu Forsyte’ów” brzmi ciągle świeżo i współcześnie.

To one sprawiły, że książka była wielokrotnie ekranizowana, a ostatnia wersja serialu na jej podstawie zainspirowała m.in. twórców “Downton Abbey”.

…za jego wybitną sztukę opowiadania, której najwyższą formą jest “Saga rodu Forsyte’’ów”.
Uzasadnienie przyznania Johnowi Galsworthy’emu w 1932 r. Literackiej Nagrody Nobla

Dwa kolejne tomy “Sagi…” ukażą się w czerwcu i w lipcu 2019 r.

John Galsworthy
Saga rodu Forsyte’ów. Tom 1. Posiadacz
Przekład: Róża Centnerszwerowa
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera w tej edycji: 28 maja 2019
 
 

Saga rodu Forsyte’ów. Tom 1. Posiadacz


Przedmowa

Tytuł ogólny Saga rodu Forsyte’ów przeznaczony był pierwotnie dla części noszącej obecnie tytuł Posiadacz; decyzję nazwania tym mianem zbiorowej kroniki rodu Forsyte’ów wywołał forsyte’owski upór tkwiący w każdym z nas. Przeciw nazwie „saga” mogłoby przemawiać łączenie z tym pojęciem pierwiastka bohaterskiego, gdyż na kartkach niniejszych niewiele znaleźć można bohaterstwa. Wyraz ten wszakże użyty jest z rozmyślną ironią; poza tym w długiej tej opowieści, mimo że mamy w niej do czynienia z osobistościami w tużurkach i sukniach z falbanami oraz z okresem złoceń, nie brak prawdziwego żaru konfliktów. Niezależnie od gigantyczności postaci i krwiożerczości dawnych czasów, które takimi właśnie przekazały nam czarodziejskie baśnie i legendy, bohaterowie dawnych sag byli z pewnością Forsyte’ami w swoim instynkcie posiadania, i to równie mało odpornymi na wrogie działanie piękna i miłości jak Swithin, Soames, a nawet młody Jolyon. Jeżeli też heroiczne postacie w legendarnych czasach zdają się wyrastać ponad ramy swojego otoczenia w sposób, jaki nie przystoi Forsyte’owi z ery wiktoriańskiej, przyjąć możemy za pewnik, że instynkt rodowy był nawet wówczas czynnikiem dominującym i że „rodzina”, poczucie ogniska domowego i własności tak samo wówczas, jak dziś odgrywały doniosłą rolę pomimo czynionych ostatnio wysiłków „wyperswadowania” tych uczuć.
Tyle osób pisało i dowodziło, jakoby ich rodziny były pierwowzorami Forsyte’ów, że można by nieomal uwierzyć w typowość tego gatunku ludzi. Obyczaje zmieniają się, przemijają mody i „dom Tymoteusza przy Bayswater Road” staje się gniazdem nieprawdopodobieństw we wszystkim z wyjątkiem jego cech zasadniczych; nie spotkamy się już z podobnym domem, może również z nikim takim jak James czy stary Jolyon. A jednak liczby podawane przez Towarzystwo Ubezpieczeń, a także wyroki sędziów przekonują nas codziennie, że nasz raj ziemski, do którego wkradają się dzicy najeźdźcy: Piękno i Miłość, grabiący nas w naszych oczach z poczucia bezpieczeństwa, kryje w sobie jeszcze bogate skarby. Jak pies niezawodnie odpowie szczekaniem na brzęk łańcucha, tak samo opornie przeciwstawi się istota Soamesa, tkwiąca w naszej naturze ludzkiej, sile rozkładowej czyhającej dokoła granic jej posiadania.
„Niech umarła przeszłość grzebie swych umarłych” – byłoby trafniejszym powiedzeniem, gdyby przeszłość mogła kiedykolwiek umierać. Nieprzemijające trwanie przeszłości jest jednym z owych tragikomicznych błogosławieństw, którym przeczy każde nowe stulecie występujące z zuchwałą pewnością siebie na widownię dziejów, aby dać wyraz swemu żądaniu czegoś zupełnie nowego.
Żaden jednak wiek nie jest całkowicie nowy. Natura ludzka pod postacią zmiennych uproszczeń i strojów ma i zawsze będzie miała w sobie bardzo wiele z Forsyte’a; mogłaby jednak ostatecznie być dużo gorszym tworem.
Patrząc wstecz na stulecie wiktoriańskie, którego rozkwit, zmierzch i upadek odzwierciedlony jest w pewnej mierze w Sadze rodu Forsyte’ów, widzimy, że wpadliśmy tylko z deszczu pod rynnę. Trudno byłoby uzasadnić twierdzenie, jakoby stan rzeczy w Anglii miał być lepszy w roku 1913 aniżeli w 1886, gdy wszyscy Forsyte’owie zebrali się u starego Jolyona na uroczystości zaręczyn June z Filipem Bosinneyem. A w roku 1920, kiedy rodzina zgromadziła się ponownie, aby pobłogosławić zaślubinom Fleur z Michałem Montem, Anglia jest na pewno tak samo nad miarę spróchniała i zbankrutowana, jak była nadmiernie zeskorupiała i dająca zbyt niskie odsetki w osiemdziesiątych latach ubiegłego stulecia. Gdyby kronika niniejsza miała charakter naukowego studium historii postępu, należałoby zapewne położyć nacisk na takie czynniki, jak wynalezienie roweru, samochodu i samolotu, powstanie taniej prasy codziennej, zanik życia wiejskiego i rozrost miast czy narodziny kinematografu. Ludzie są w istocie zupełnie niezdolni do panowania nad własnymi wynalazkami; w najlepszym razie wyrabiają w sobie zdolność przystosowywania się do nowych, wytworzonych przez te wynalazki warunków.
Długa ta opowieść nie jest jednak naukowym studium pewnej epoki; cel jej – to raczej unaocznienie zamętu, jaki w życiu ludzi sieje Piękno.
Postać Ireny, ukazywana zawsze – jak to zapewne zdołał czytelnik dostrzec – poprzez doznania innych postaci, jest wcieleniem zaborczego Piękna wnoszącego niepokój w świat posiadaczy.
Zauważono, że czytelnicy brnący przez słone wody Sagi stają się coraz bardziej skłonni litować się nad Soamesem, przy czym wyobrażają sobie, że czyniąc tak, buntują się przeciw wrażeniu, jakie chciał wywołać autor. Nic podobnego! On również lituje się nad Soamesem, którego tragedia życiowa jest najzwyklejszą, niezależną od jego woli tragedią człowieka niezdolnego wzbudzić miłość, zarazem jednak nie dość gruboskórnego, aby miał nie zdawać sobie dokładnie sprawy z tego faktu. Nawet Fleur nie kocha Soamesa tak, jak czuje on, że powinien być kochany. Litując się jednak nad Soamesem, czytelnicy są może skłonni ustosunkować się wrogo do Ireny. Uważają oni, że Soames nie jest ostatecznie złym człowiekiem, że niczemu nie zawinił, że Irena powinna była mu wybaczyć, i tak dalej. Zajmując takie stanowisko, tracą z oczu prostą, leżącą u podstawy całej powieści prawdę, że tam, gdzie jedno z dwojga partnerów jest najzupełniej pozbawione siły przyciągania płciowego, żadna litość, żaden głos rozsądku, żadne poczucie obowiązku nie zdoła przezwyciężyć wstrętu płynącego z samej natury. Czy tak być powinno, nie wchodzi tutaj wcale w rachubę, ponieważ w rzeczywistości nigdy nie wchodzi. I tam, gdzie Irena wydaje się twarda i okrutna – jak w Lasku Bulońskim czy w Galerii Goupenor – jest ona tylko rozumnie trzeźwa, gdyż wie dobrze, że najdrobniejsze z jej strony ustępstwo będzie ową szczeliną, przez którą wtargnie nieznośny w swej ohydzie strumień.
Krytykując ostatnią fazę Sagi, można by mieć żal o to, że Jolyon i Irena, buntujący się przeciw wszelkiemu posiadaniu, domagają się jednak duchowych praw własności do syna swojego, Jona. Byłoby to jednak już naprawdę przesadne krytykowanie opowiedzianej historii. Żaden ojciec i żadna matka nie mogliby pozwolić chłopcu poślubić Fleur bez zapoznania go z faktami, i fakty też, a nie perswazje rodziców, wpływają na decyzję Jona. Co więcej, Jolyon perswaduje nie przez wzgląd na siebie, ale na Irenę, która swoją znów perswazję streszcza w powtórzonym parokrotnie zdaniu: „Nie myśl o mnie, myśl o sobie”. To, że Jon, znając fakty, uwzględnia uczucia matki, nie może uchodzić za uzasadniony dowód, jakoby, koniec końców, miała ona być Forsytką.
Jakkolwiek oddziaływanie Piękna i żądzy swobody na świat posiadaczy jest głównym tematem Sagi rodu Forsyte’ów, nie może to jej zwolnić od ciążącego na niej zadania: trwałego zabalsamowania wyższych sfer stanu średniego. Tak jak starożytni Egipcjanie kładli obok mumii przedmioty potrzebne w przyszłym życiu, usiłowałem i ja umieścić obok postaci ciotki Anny, Juli i Estery, Tymoteusza, Swithina, starego Jolyona, Jamesa i ich synów to, co im zapewnić może odrobinę życia na przyszłość: odrobinę balsamu, który dopomoże im trwale utrzymać się w gorączkowo zapędzonym królestwie czynnika rozkładowego – „Postępu”.
Jeśli warstwa zamożnego mieszczaństwa wraz z innymi klasami społecznymi skazana jest na rozpad, macie ją przechowaną jak pod szkłem na tych stronicach, aby mogli oglądać ją wszyscy wałęsający się po rozległym bezdrożu muzeum Literatury. Spoczywa ona tutaj, zakonserwowana we własnym osoczu: poczuciu własności.
1922
John Galsworthy

Księga I
Posiadacz

Wy odpowiecie:
„toż ci niewolnicy są przecie naszą własnością…”

W. Shakespeare, Kupiec wenecki, t. IV,
przeł. Józef Paszkowski

Część pierwsza

PRZYJĘCIE U STAREGO JOLYONA

Uprzywilejowani, którzy dostąpili zaszczytu uczestniczenia w rodzinnej uroczystości Forsyte’ów, mieli okazję oglądać czarujący i pouczający widok rodziny należącej do zamożnego mieszczaństwa w pełni upierzenia. Ktokolwiek jednak z tych uprzywilejowanych posiadał dar analizy psychologicznej (talent pozbawiony wartości pieniężnej, tym samym obcy Forsyte’om), był świadkiem widowiska nie tylko cudownego samo przez się, ale też rzucającego światło na jeden z zawiłych problemów natury ludzkiej. Mówiąc po prostu, to zgromadzenie rodziny, której ani jedna gałąź nie lubiła innej, wśród której nie było trzech członków złączonych uczuciem godnym miana sympatii, mogło służyć za dowód owej niepojętej, istotnej spoistości czyniącej rodzinę tak potężną jednostką społeczną, tak wyraźnym odtworzeniem społeczeństwa w miniaturze. Przed świadkiem tym odsłaniała się wizja mrocznych dróg rozwoju form społecznych umożliwiająca mu zrozumienie życia patriarchalnego, wędrówek dzikich hord, powstawania i upadku narodów. Znajdował się on w sytuacji człowieka, który mając sposobność obserwowania rozwoju drzewa od momentu zasadzenia (wymownego przykładu krzepkiego wrastania, utrwalenia się i pomyślnego bytowania wpośród śmierci setek innych roślin, nie tak trwale zakorzenionych, mniej chłonnych i odpornych) – mógłby zarazem oglądać je okryte gęstym, pięknym ulistnieniem w jego nieomal odrażającej bujności, u szczytów rozkwitu.
Piętnastego czerwca 1886 roku, około czwartej po południu, osoba, która by miała szczęście znaleźć się w siedzibie starego Jolyona Forsyte’a na Stanhope Gate, zyskałaby możność obserwowania rodu Forsyte’ów w największym rozkwicie.
Przyjęcie było wydane dla uczczenia zaręczyn panny June Forsyte, wnuczki starego Jolyona, z panem Filipem Bosinneyem. W olśniewającej świetności jasnych rękawiczek, barwnych kamizelek męskich, piór i sukien damskich zgromadziła się cała rodzina – zjawiła się nawet ciotka Anna, rzadko już teraz opuszczająca zaciszny kącik w zielonym salonie brata jej, Tymoteusza, gdzie pod osłoną pióropusza zeschłych traw w jasnobłękitnym wazonie siadywała całymi dniami z książką albo ręczną robótką, w otoczeniu wizerunków trzech pokoleń Forsyte’ów. Tak, pojawiła się nawet ciotka Anna. Jej sztywno wyprostowana postać i wyraz godności na zastygłej w spokoju starczej twarzy wyrażały bezwzględne podporządkowanie się idei rodziny.
Ilekroć się zaręczał, wstępował w związki małżeńskie albo rodził się ktokolwiek z Forsyte’ów – stawiali się zawsze wszyscy Forsyte’owie. Ilekroć umierał ktoś z Forsyte’ów… ale dotychczas nie umarł jeszcze żaden z Forsyte’ów. Forsyte’owie nie umierali; śmierć była niezgodna z ich zasadami, bronili się też przed nią, przedsiębiorąc instynktownie środki ostrożności, naturalne u ludzi mających wielką siłę żywotną i nieznoszących zamachu na swoją własność.
Forsyte’owie, zmieszani tego dnia z tłumem innych gości, wyróżniali się sztywniejszą jeszcze niż zazwyczaj wyniosłością, czujną, badawczą pewnością siebie i uroczystym dostojeństwem, jak gdyby zwarli się w szyku obronnym. Grymas nieufności cechujący twarz Soamesa Forsyte’a znalazł dzisiaj odbicie na obliczach wszystkich Forsyte’ów. Wszyscy mieli się na baczności.
Podświadoma wzgardliwość ich zachowania uczyniła z przyjęcia u starego Jolyona moment psychologiczny historii rodu, stała się zaczątkiem jej dramatu.
Forsyte’owie byli czymś dotknięci; nie każdy z nich poszczególnie, ale jako rodzina. Uraza ta uzewnętrzniała się w doskonalszym jeszcze niż zwykle nieposzlakowaniu stroju, spotęgowanej wylewności uczuć rodzinnych, wyolbrzymieniu znaczenia rodu i… podejrzliwym grymasie. Forsyte’owie wietrzyli to, co nieuchronnie wydobywa na jaw zasadnicze rysy każdej społeczności, grupy czy osobnika – wietrzyli niebezpieczeństwo. Przeczucie zaś niebezpieczeństwa przydawało blasku ich zbroi. Po raz pierwszy jako rodzina zdawali się mieć świadomość zetknięcia się z czymś obcym i groźnym.
Oparty o fortepian mężczyzna okazałej postawy opancerzył potężną pierś dwiema kamizelkami z wetkniętą w nie rubinową szpilką zamiast, jak przy pospolitych okazjach, jedną, atłasową, z szpilą diamentową. Wyłaniająca się sponad tych jedwabistych przepychów gładko wygolona kwadratowa starcza twarz o żółtawym zabarwieniu skóry i bladych oczach miała szczególnie uroczysty wyraz. Był to Swithin Forsyte. Tuż przy oknie, gdzie było najwięcej świeżego powietrza, bliźniak jego James (stary Jolyon nazywał braci: gruby i chudy), mierzący, jak okazały Swithin, z górą sześć stóp wzrostu, ale bardzo szczupły, jak gdyby od urodzenia już przeznaczyła go natura do zrównoważenia szali i utrzymania przeciętnej, siedział w swojej zwykłej pozie, trochę pochylony. Jego szare oczy miały wyraz skupienia, jakby pochłaniała go jakaś tajna troska, i z rzadka tylko ogarniały nagłym, badawczym błyskiem całe otoczenie. Dwie równoległe podłużne bruzdy żłobiły jego policzki, czyniąc je jeszcze chudszymi; długą, starannie ogoloną górną wargę okalały bokobrody. W palcach obracał na wszystkie strony porcelanową filiżankę. W pobliżu, słuchając, co mówi ubrana na brązowo dama, siedział jego jedyny syn Soames, blady, ciemnowłosy, trochę już łysiejący i równie starannie ogolony jak ojciec; podciągał on brodę i marszczył nos w owym wspomnianym już grymasie pogardliwej nieufności, jak gdyby ujemnie oceniając jajko, o którym z góry wiedział, że nie będzie go mógł spożyć. Siedzący za nim jego stryjeczny brat, wysoki Jerzy, syn piątego Forsyte’a, Rogera, miał złośliwy wyraz na mięsistej twarzy, jak gdyby obmyślał jeden ze swych zwykłych sardonicznych dowcipów.
Wszystkich ogarnął niezwykły nastrój związany z wydarzeniem dnia.
Rządkiem, jedna tuż przy drugiej, zasiadły trzy panie: ciotki Anna, Estera – obie stare panny – i Jula (zdrobnienie od Julii), która we wczesnej młodości zapomniała się do tego stopnia, że poślubiła Septymusa Smalla, człowieka nader wątłej konstytucji. Przeżyła go też o wiele lat. Wraz z młodszą i starszą siostrą mieszkała teraz na Bayswater Road, w domu szóstego i najmłodszego ich brata, Tymoteusza. Każda z tych pań trzymała wachlarz w ręce i każda barwnym jakimś szczegółem stroju, odświętnym piórem czy broszą podkreślała uroczysty charakter zebrania.
W środku pokoju, pod świecznikiem, jak przystoi gospodarzowi domu, stał sam stary Jolyon, głowa rodu Forsyte’ów. Osiemdziesięcioletni starzec dzięki pięknej, siwej głowie, wypukłemu, sklepionemu czołu, małym ciemnoszarym oczom i ogromnym, siwym, rozłożyście opadającym poniżej silnie zarysowanej szczęki wąsom miał wygląd patriarchalny.
Pomimo wychudłej twarzy i zapadłych skroni zdawał się zachowywać wciąż jeszcze niespożyte siły młodości. Trzymał się nadzwyczaj prosto, a jego bystre i stanowcze oczy nie utraciły nic z dawnego blasku. Tym wytłumaczyć się dawała niechęć i nieufność w stosunku do niego ludzi niższych, których przygniatał swą wyższością. Rządząc się w ciągu nieskończonego szeregu lat własną wolą, zdobył sobie do niej usankcjonowane przez czas prawo. Nigdy też nie przyszłoby staremu Jolyonowi na myśl, że należy przybrać nieufny czy wyzywający wyraz twarzy.
Pomiędzy nim a czterema obecnymi dziś jego braćmi: Jamesem, Swithinem, Mikołajem i Rogerem, było wiele podobieństw i wiele też różnic. Każdy z braci znacznie różnił się od pozostałych, a jednak wszyscy wzajem byli do siebie podobni.
Tym pięciu twarzom mimo odmiennych rysów i odrębności wyrazu wspólna była cecha stanowczości ujawniona w energicznym zarysie brody; niezależnie od powierzchownych różnic stanowiła ona wspólny podkład i nadawała charakterystyczne piętno rasowe, sięgające zbyt zamierzchłej przeszłości, aby można było prześledzić jego powstanie, zbyt odległe i utrwalone, by podlegać mogło dyskusji – istny stempel urzędowy, a zarazem najpewniejsza gwarancja pomyślności rodu.
To samo piętno, może nieco mniej wyraziste, ale niezaprzeczalne, znak czegoś niedającego się wykorzenić z duszy rodu, cechowało młodsze pokolenie, zarówno w osobie bladego i ruchliwego Archibalda, wysokiego, o byczym karku Jerzego, jak i młodego Mikołaja z jego łagodnym, próbującym swych sił uporem, i wreszcie pełnego powagi i zarozumiałego ograniczenia Eustachego.
W ciągu opisywanego popołudnia wszystkie te twarze, tak różne i zarazem tak podobne, niejednokrotnie przybierały wyraz nieufności kierującej się niewątpliwie ku osobnikowi, którego poznanie było właściwym celem ich zgromadzenia się tutaj.
Wiadomo było, że Filip Bosinney jest młodym człowiekiem bez majątku, ale dziewczęta z rodu Forsyte’ów zaręczały się już dawniej z niezamożnymi chłopcami i wychodziły za nich za mąż. A więc nie ten fakt wzbudzał wątpliwości w umysłach członków rodziny. Bodajże sami nie umieliby wyjaśnić powodu nieufności kryjącej się we mgle ploteczek rodzinnych. Jeden tylko szczegół nie ulegał wątpliwości: fakt, iż młodzieniec złożył ceremonialną wizytę ciotkom: Annie, Juli i Esterze, w miękkim szarym kapeluszu – w miękkim szarym kapeluszu, nienowym w dodatku – w zakurzonym nakryciu głowy ze zmiętym rondem.
„Jakie to dziwne, moja droga, jakie niezwykłe!”
Ciotka Estera, przechodząc przez mały, ciemny przedpokój (miała nieco krótki wzrok), chciała spędzić z krzesła nieszczęśliwy kapelusz, wołając „a psik!” – wzięła go bowiem za obcego, podejrzanego prowadzenia kota, a Tommy miewał takich nieprzynoszących mu zaszczytu przyjaciół. Zaniepokoiła się, widząc, że mniemany kot nie rusza się z miejsca.
Jak artysta doszukuje się zwykle znamiennego drobnego szczegółu będącego niejako symbolem zasadniczego charakteru danej sceny, miejsca czy osoby, tak samo ci bezwiedni artyści – Forsyte’owie – intuicyjnie uczepili się owego kapelusza. Był on dla nich znamiennym drobiazgiem, szczegółem streszczającym w sobie istotę całej sprawy; każdy z nich bowiem zadawał sam sobie pytanie: „Czy ja złożyłbym tego rodzaju wizytę w takim kapeluszu?”. I każdy odpowiadał na to pytanie przecząco, a niektórzy, obdarzeni bujniejszą wyobraźnią, dodawali: „Nie, nigdy nic podobnego nie przyszłoby mi do głowy”.
Jerzy, usłyszawszy tę historię, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kapelusz najwidoczniej włożony był umyślnie, dla żartu. On sam znał się najlepiej na podobnych kawałach.
– Co za impertynencja! – orzekł. – Dziki pirat!
I to słówko „pirat” przechodzić zaczęło z ust do ust, aż stało się ulubionym sposobem określania Bosinneya.
Ciotki robiły June wyrzuty z powodu kapelusza.
– Nie powinnaś mu była pozwolić, moja droga! – zadecydowały.
June odpowiedziała po swojemu ostro i hardo – była istnym wcieleniem samowoli.
– O, a cóż to szkodzi? Fil nie wie nigdy, co ma na sobie.
Tak zuchwałej odpowiedzi nikt nie mógł dać wiary. Człowiek, który nie wie, co ma na sobie! Nie, nie, to niemożliwe.
Kim właściwie jest ten młodzieniec, któremu tak świetnie udało się zaręczyć z June, uznaną dziedziczką starego Jolyona? Wiedziano, że jest z zawodu architektem; nie stanowi to jednak samo przez się wystarczającej racji do noszenia podobnego kapelusza. Wśród Forsyte’ów nie było wprawdzie ani jednego architekta, lecz jeden z nich znał osobiście dwóch architektów, którzy nigdy nie poważyliby się złożyć w takim kapeluszu oficjalnej wizyty podczas londyńskiego sezonu. Jest w tym coś niebezpiecznego, tak, niebezpiecznego!

 
Wesprzyj nas