“Pożegnanie z Budapesztem” to słodko-gorzka opowieść o przykrawaniu marzeń do możliwości i o przekonaniu, że za wszelką cenę i w każdych okolicznościach należy dobrze się bawić, żeby sobie zasłużyć na akceptację radością, skoro nie można gniewem…


Pożegnanie z BudapesztemSpacery nad brzegiem Dunaju, tańce w XIX-wiecznej sali balowej, rozmowy przy winie z Egeru i brandy z Badacsony, przygodne stosunki seksualne.

Dla trojga przyjaciół z Wrocławia, którzy wiosną 2012 roku trafiają do Budapesztu na angielsko-węgierskie wesele, taka perspektywa nie jest szczytem marzeń.

Zdążyli już bowiem zasmakować Zachodu – Lucek jako gastarbeiter, Skumu jako couchsurferka, Wawer jako ubogi stypendysta. I chcieliby wreszcie zaznać luksusu w wymarzonym Paryżu.

Za to ich gospodarz – pan młody, James – woli się skąpać w austro-węgierskim splendorze za funty z zasiłku, niż znosić upokorzenia w Londynie. Czym inspiruje polskich gości do dokonania kalkulacji: czy nie lepiej rozbijać się jachtem u wybrzeży Albanii, niż jeść zupki chińskie w Oslo?

Łukasz Błaszczyk
Pożegnanie z Budapesztem
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 kwietnia 2019
 
 

Pożegnanie z Budapesztem


Część I

POŻEGNANIE Z BRIGHTON

Synekdocha Budapeszt

Skumu śniła, że jest w podróży. Że oddala się od wszystkiego, co znane i bezpieczne, by uczyć się obcych smaków, zapachów, kształtów i przede wszystkim siebie. By w świecie bez granic przekroczyć kolejne granice i znów się sobą zadziwić. Bodźce, które przedarły się do półsnu ze świata zewnętrznego, zdawały się współgrać z jej wizją. Ale zbudził ją nie ryk silników dreamlinera i turbulencje, lecz drgawki zmurszałego składu PKP i chrapanie Lucka. Otworzyła oczy, spojrzała na siedzenia po drugiej stronie i wyłowiła jego sylwetkę oraz twarz z szaroburej poświaty. Zastygł w bezdechu z otwartymi ustami, po czym łyknął powietrza jak podduszony nurek amator i zarzęził. Przedział, przegrzany i niewietrzony od przesiadki w Katowicach, marynował się w oparach przetrawionej wódy. Stacją docelową nie była Dżakarta, Kinszasa czy Hawana, ale Budapeszt.
Lucek upierał się, że czekają ich zupełnie nowe doświadczenia. Bo czym, jeśli nie nowym doświadczeniem, był w czasach tanich lotów epicki rejs koleją przez ćwierć kontynentu? Tak jak spożywanie nasączonych olejem langoszy i absyntu, gdy na co dzień skala kończyła się na kanapce drwala w McDonaldzie i wściekłym psie w Przedwojennej. W programie wycieczki znalazło się też miejsce na zawieranie przyjaźni oraz przygodny stosunek seksualny – niby stały element wszelkich imprez, ale przecież każdorazowo unikatowy. Wyprawę miał zwieńczyć autentyczny happy end, czyli ślub i wesele Jamesa. I to w mateczniku odradzającej się ksenofobii. Nie było jego zdaniem lepszego miejsca, by ostentacyjnie cieszyć się życiem. A jeśli nawet, tym miejscem z pewnością nie był Wrocław, skąd oboje wyruszyli.
Może i brzmiało to romantycznie, ale nijak nie przekładało się na rzeczywistość. Która na jej oko wyglądała tak: doba niewygód drugiej klasy i dwa dni chlania – jeden w cuchnących spaloną słoniną i zwietrzałym piwem mordowniach, drugi w jakiejś podłej remizie – a potem kac. Nic nowego. Nuda jednego postsowieckiego kraju zastąpiona nudą drugiego, u ludzi ten sam smutek i kolor skóry. A do tego konfrontacja z Jamesem i nieuchronny nawrót uczuć. O swoje się nie obawiała, wiedziała, że się roztkliwi, jak zawsze podczas spotkań z byłymi kochankami, ale drżała na myśl, że kiedy ksiądz spyta go o plany wobec panny młodej, w Jamesie odżyje fascynacja Skumu i zrobi się zamieszanie. Żeby chociaż mogła się cieszyć pogodą, ale nie. Pierwszy weekend kwietnia 2012 niewiele się różnił od ostatniego weekendu grudnia 2011. Pociąg sunął w marznącym deszczu.
Westchnęła. Miała sobie za złe, że dała się namówić. Potrzebowała pocieszenia. A że o tej porze, na tej trasie i w tym towarzystwie nie mogła liczyć na nic ani na nikogo, postanowiła radzić sobie sama. Rozmasowała odrętwiałe ciało i powiodła wzrokiem od Lucka do ich współpasażera. Dosiadł się, gdy przekroczyli granicę ze Słowacją. Mógł być, kim tylko chciała. Kimś, kto czekał, by wysiadła z nim na pierwszej lepszej stacji. Rozparła się na siedzeniach, miała je na wyłączność po tej stronie przedziału. Obicia cuchnęły kurzem i zimną jajecznicą, a sprężyny wbijały się przez materiał w żebra i kręgosłup. Ale ważniejsze były dłonie nieznajomego. W półmroku silne i szorstkie, we wschodzącym słońcu lekko chuderlawe. Przyjrzała się ramionom, które przez sweter zyskały nieco na wymiarach. Twarzy nie widziała zbyt wyraźnie, mogła ją sobie dopowiedzieć. Byłoby mu dobrze z południową karnacją, wydatnymi kośćmi policzkowymi, mocną szczęką, wąskim rozstawem oczu i gęstym, kilkudniowym zarostem. Zamiast tego pamięć podsuwała jej obraz rzadkich kępek rozsianych po policzkach i szyi Lucka. Skupiła się więc na włosach nieznajomego, gęstych i mocnych. Mogłaby zanurzać w nich palce, nabierać garściami. Luckowi jednym pochopnym zaczesem odsłoniłaby różową skórę głowy. Usiłowała o nim nie myśleć, ale raz po raz zakłócał jej fantazję chrapaniem. Uspokoiła oddech i zaczęła od nowa. Liczyły się tylko usta nieznajomego, rozchylone do pocałunku. Oddech i zapach. Dłonie, buszujące pod jej bluzeczką. I brudne bokserki Lucka we wspólnym koszu na bieliznę. I koła, wystukujące rytm. I krople jego moczu na desce klozetowej. Słupy trakcyjne pojawiały się i znikały coraz szybciej. Lucek chrapał przeciągle, drętwiała jej ręka. Traciła nadzieję. Lecz gdy nieznajomy zamruczał miękko przez sen, uwolniła się wreszcie od natarczywych wspomnień bladych ud Lucka, jego flakowatych bicepsów i wróciła na właściwe tory. Stukot wzmagał się, pociąg przyspieszał, w przedziale robiło się coraz widniej i cieplej. I wtedy zmroziło ją syknięcie:
– Co, do kurwy, Skumu?!
Zamiast wyciągnąć dłoń z lekko rozpiętych dżinsów, zjechała nią wzdłuż uda i dla zmyłki powiodła okrężnie po skórze. Dopiero potem, rumiana i zdyszana, spojrzała na Lucka. Wpatrywał się w nią zza fałd przedziałowej firanki, którą przykrył część oparcia. Wciąż był do niego przyklejony policzkiem.
– No co znowu?! – odfuknęła.
– Jak to, co znowu? Wystarczy, że zamknę oczy, a ty już odstawiasz sodomę i gomorę – wyszeptał.
– Podrapać się człowiek nie może? – odszepnęła i na dowód niewinności zapięła rozporek.
– Może. Ale to nie znaczy, że powinien ulegać niższym instynktom w środkach transportu i w towarzystwie – pouczył ją i wskazał współpasażera.
– Ale jakim znowu instynktom? Ciebie nigdy nic nie swędzi?
– Nawet jeśli, to nie budzę ludzi jęczeniem i sapaniem – wysyczał.
– On spał, zanim zacząłeś robić mi awanturę. – Teraz ona wskazała współpasażera.
Lucek podźwignął się z siedzenia, podrapał w policzek, na którym odcisnęło się logo PKP, i spojrzał na chłopaka przekrwionymi oczami. Współpasażer spuścił wzrok i zaczął się bawić telefonem. Skumu skonstatowała ze smutkiem, że wyśniony chłopiec był o wiele ładniejszy.
– Być może, ale gdyby wiedział, co tu zaszło, byłby mi wdzięczny, że oszczędziłem mu udziału w tej niezręcznej historii z masturbacją – odparł wreszcie Lucek. Przeciągnął się i zmrużył oczy, by je chronić przed słońcem, które rozświetliło ostatnie mroczne zakamarki przedziału.
– A skąd wiesz? Może właśnie miałby ci za złe – odrzekła z urazą w głosie. Wiedziała, że daje się sprowokować, ale nienawidziła, kiedy kwestionował jej seksapil. Żałowała, że nieznajomy, który tymczasem odłożył telefon i niezrażony szeptami usiłował zasnąć, jest Słowakiem i że nie może się za nią wstawić, by dać odpór temu hipokrycie. Toczyła więc walkę w pojedynkę. – Ty nigdy o nikim nie fantazjujesz?
– Owszem, ale w zaciszu domowym. Cenię sobie intymność, komfort, sterylne warunki.
– No właśnie. A ja biorę, co dają, zamiast czekać na idealny nastrój, wysprzątany przedział i współpasażera, z którym będę mogła spędzić resztę życia.
– Chciałbym tak umieć, Skumu, naprawdę. Niestety, jestem niepoprawnym estetą. Nie zadowolę się niczym poślednim. A teraz przepraszam na moment. Idę rzygać.
Skumu odprowadziła go wzrokiem, gdy wytaczał się z przedziału na korytarz i ruszał z wysiłkiem, ale niezłomnie, ku tonącemu w fekaliach kiblowi na końcu wagonu. Współpasażer podniósł się tymczasem i jął w pośpiechu pakować, choć do Budapesztu mieli wciąż przynajmniej godzinę.
– Do widzenia – rzucił na odchodne doskonałą polszczyzną. Odmachała mu, zarumieniona, ale nieszczególnie zmartwiona. Nikomu przecież nie stała się krzywda. Poza tym była pewna, że w chwilach zwątpienia chłopak z wdzięcznością wspomni dziewczynę z pociągu, która dostrzegła w nim coś, czego nie dostrzegają inne. Czyli jego śniade, muskularne alter ego. O czym jednak nie musiał wiedzieć. Podobnie jak Lucek, który wrócił właśnie do przedziału. Spojrzał na miejsce, które zwolnił współpasażer, siadł ciężko i odgarnął z czoła posklejane wódczanym potem włosy.
– Ja jebię – zajęczał. – Znowu to sobie zrobiłem.
– Co?
– Popękały mi naczynka krwionośne na powiekach i pod oczami.
– O, faktycznie – zainteresowała się Skumu. – Wygląda, jakbyś miał makijaż.
– Ha, nie pomyślałem o tym w ten sposób. A kto wie, może właśnie tego transwestycznego niuansu potrzebowała moja uroda, żeby nabrać blasku. Czuję, że w końcu zarucham. – Uśmiechnął się ponuro, a ona rozpoznała w nim na moment mrukliwego, niespokojnego i raczej ładnego dzieciaka, z którym jeszcze siedem lat temu snuła się po korytarzach częstochowskiego kolegium nauczycielskiego. I posmutniała. Choć Lucek utrzymywał, że udało mu się wygrać z dorosłym życiem, Skumu była zdania, że przegrywał i to o kilka długości.
Sam zresztą obsesyjnie wypatrywał u siebie objawów starzenia i chorób nowotworowych. Spustoszeń, jakie czyniły rzednące z miesiąca na miesiąc włosy, erozji szyjek zębowych, bólu w trzewiach, krwi w kale. Klękał przy sedesie uzbrojony w gumową rękawiczkę i wyławiał resztki stolca. Gdy napotykał świadectwo rozkładu organizmu, donosił jej o tym z ponurą satysfakcją, jakby przyłapał śmierć na gorącym uczynku. Nie potrafiła mu pomóc. Nie było sensu tłumaczyć, że zaniedbuje życie, czając się na własny zgon. Wiedział, że ona na swej beztrosce wyjdzie lepiej. Nie panikowała na myśl, że miałaby się znaleźć na czyjejś łasce i niełasce w sytuacji zagrożenia życia, a on owszem. Czy chodziło o korektę przegrody nosowej, czy rutynowy przelot, jakich niegdyś zaliczał kilkadziesiąt rocznie. Bo przecież byłby bezradny, gdyby anestezjolog przestrzelił dawkę, a pilotowi drgnęła ręka. Sypiał więc fatalnie, a w dłuższe trasy wyprawiał się pociągiem. Znosił też inne upokorzenia, byleby odsunąć od siebie niebezpieczeństwo. Ale za to pił do porzygu. Jadł nie po to, żeby się najeść, ale nawpierdalać. Mógł nienawidzić swojej pracy, ale miał zacięcie stachanowca. Choć był najgorszy na boisku, schodził z niego, dopiero gdy łapały go skurcze. Jakby to był ostatni mecz, ostatnia szychta, ostatnia kanapka, ostatni łyk, ostatnia impreza.
I dlatego, kiedy przełączał się w tryb rozrywkowy, porywał tłumy. A raczej porywałby, gdyby ktoś poza nią i garstką wiernych wytrzymywał tempo. Owszem, uważała, że to niezdrowe, ale nie potrafiła mu tego wytknąć. W nic innego nie wierzył. A i w idei nieustających wakacji pokładał nadzieję, dopóki trwały. Wraz z końcem imprezy powracał lęk. Który udzielał się jej coraz bardziej.
– Mnie nie jest do śmiechu, Lucek – przyznała w końcu. – Zegar biologiczny tyka, dobijam trzydziestki. Mama w tym wieku prowadzała mnie po przydomowym ogrodzie. A ja nie mam ani ogrodu, ani dziecka, ani widoków na dziecko. Jeśli zaraz nie znajdę kogoś, z kim mogłabym je zrobić, urodzi się kalekie. I co wtedy? Oddam je? Tobie to dobrze, możesz płodzić potomstwo do późnej starości.
– Daj spokój. Najlepsze, co mogę zrobić dla swoich dzieci, to ich nie mieć – wysapał, po czym rozciągnął się na całej długości siedzeń po swojej stronie. – Wystarczy, że jestem półżywy ze strachu o siebie. Gdybym jeszcze miał się bać o nie, zniszczyłbym życie i sobie, i im. Robieniem dzieci powinni zajmować się ludzie bez wyobraźni lub głęboko religijni. Co na jedno wychodzi.
– Że niby ja?
– Poza tym jaką miałbym im sprzedać mądrość życiową? Że nic tak nie cieszy jak używki? Nauczony błędami Claire chybabym jednak…
– Kogo?
– Siostry Jamesa. Kojarzysz te zeszłoroczne zamieszki w Londynie? Jej córka miała w tym swój udział. Już nie pamiętam szczegółów, ale zdaje się, że przywłaszczyła sobie czyjeś mienie.
– Ale co to ma do używek?
– No bo zamiast pracować od dziewiątej do siedemnastej jak przykładna matka, Claire pół życia imprezowała, a drugie pół przesiedziała na mityngach AA i NA. I potem wmówiła Grace, swojej córce, że to pomysł na karierę jak każdy inny. Ale nie zauważyła, że dzisiejszy Londyn nie oferuje tych samych możliwości co w osiemdziesiątym dziewiątym. I kiedy Grace zrozumiała, że nie może liczyć ani na darmowe piguły, ani na fajne zasiłki, poczuła się oszukana i puściła miasto z dymem. No więc ja bym wolał nie mnożyć nieszczęść. Mamy jeszcze wino?
– Mamy. Tylko może poczekaj do południa chociaż? Cały się trzęsiesz – zauważyła, ale i tak sięgnęła do plecaka i wręczyła mu ledwo napoczęte białe wytrawne. Lucek wstrzymał się z polemiką, chwycił butelkę, odkorkował ją i jednym haustem wypił połowę zawartości. Odstawił wino na podłogę, osunął się na siedzenie i odpowiedział, wyraźnie zrelaksowany:
– Gdybym poczekał do południa, dopiero bym się trząsł. A tak oszczędzę sobie kaca. I po krótkiej drzemce do Budapesztu zawitam świeżutki, pijany w sam raz. Polecam. Później nie będzie czasu na sen, jeśli chcemy mieć co opowiadać wnukom. Które pewnie będziemy mieli wspólne – dodał i uśmiechnął się obleśnie.
– Pff – parsknęła i odwróciła się do okna. Przeżegnała się, gdy śmignął za nim kościół.
– Kiedy byłem mały i prosiłem matkę, żeby mi opowiedziała, jak wygląda zagranica, zawsze mówiła o Węgrzech. Kraju doskonałych win i cudownej kuchni, dostatnim i egzotycznym. W którym miasta są piękniejsze, samochody lepsze, a ludzie modni i szczęśliwi. – Lucek obrócił się na wznak i zamknął oczy. – I teraz my, Skumu, musimy w ten Budapeszt uwierzyć. Wystarczy się najebać i nie rozglądać na boki. To tylko dwa dni, ale jeśli się postaramy, za jakiś czas będą nam się zdawać dłuższe i piękniejsze, niż były naprawdę. Kiedy nadejdą smutne czasy, przyda się każde takie wspomnienie.
Skumu nie wiedziała, czy i jak powinna się odnieść. Na wszelki wypadek zaczęła układać w głowie odpowiedź. Według klucza rodzinno-podróżniczego. Milczenie Lucka mogło być zachętą.
– Ja, jak byłam mała, marzyłam o wielkiej miłości. Mama tłumaczyła, że wielka miłość jest wtedy, jak on nie pije, nie przeklina, chodzi do kościoła, umie naprawić, co się zepsuło, i zarabia godnie. Nie brzmiało to jakoś super, ale pomyślałam, że może nie musi. Potem w szóstej albo siódmej klasie przeczytałam Anię z Zielonego Wzgórza. Wszystkie tomy, jednym ciurkiem. Mama, kiedy ją spytałam o Anię, powiedziała, że to bajka. Ale ja wiedziałam swoje. Jak na dworze było ciepło, a lekcje już miałam odrobione, no i w wakacje, szłam za dom, rozkładałam koc w sadzie i pisałam romanse. One zawsze były o tym samym. Że ja leżę na kocu, jest ciepło i nagle przez Mstów przejeżdża nieznajomy na motorze albo na koniu. I mnie w tym sadzie zauważa, i porywa. Najlepiej na wyspę Księcia Edwarda, ale było mi wszystko jedno gdzie. Z Krakowa bym się cieszyła. Napisałam tych romansów mnóstwo. Pisałam je jeszcze w liceum. Skończyłam chyba w kolegium. Bo on, ten nieznajomy, się nie zjawiał. I zamiast czekać na niego we Mstowie, postanowiłam go odnaleźć.
Nie skomentował, chrapał. Odczekała kilkanaście bardzo długich minut i gdy miała pewność, że Lucek nie obudzi się za szybko, dokończyła to, co zaczęła jeszcze ze współpasażerem.

 
Wesprzyj nas