Na tle tętniącego życiem Wieku Pozłacanego Karin Tanabe stworzyła fascynującą, pasjonującą powieść o nadziei, poświęceniu i zdradzie.


Pozłacane lataOd dzieciństwa Anita Hemmings marzyła o uczęszczaniu do najbardziej ekskluzywnej szkoły dla kobiet w Vassar College. Teraz – w 1897 roku – bystra, piękna studentka ukrywa sekret, który może wszystko zmienić: jest jedynym afroamerykańskim studentem, który kiedykolwiek uczył się w Vassar.

Z jasną, oliwkową karnacją i ciemnymi włosami córka dozorcy i potomka niewolników uznana została za białą, ale w pokoju mieszka razem z Louise „Lottie” Taylor, potomkinią jednej z najbardziej sławnych rodzin Nowego Jorku…

Chociaż Anita trzymała się z daleka od swoich kolegów z klasy, sfera wpływów Lottie jest ogromna, jej energia nieodparta i obie dziewczyny stają się przyjaciółkami. Wciągnięta w jej elitarny świat, Anita dowiaduje się, jak traktowana może być bogata, wykształcona biała kobieta – osoba, za którą wszyscy ją uważają – i nawet nawiązuje gorący romans ze studentem z Harvardu.

Dopiero gdy Lottie zakocha się w bracie Anity, Fredericku, którego skóra jest prawie tak jasna jak jego siostry, sytuacja robi się szczególnie niebezpieczna. A kiedy zbliża się koniec studiów Anity, jej najbliżsi będą tymi, którzy zagrożą jej tajemnicy…

Na tle tętniącego życiem Wieku Pozłacanego, epoki, w której stare pieniądze zderzyły się z nowoczesnymi ideami, Tanabe stworzyła fascynującą, pasjonującą powieść o nadziei, poświęceniu i zdradzie – i wciągającą historię, jak jedna kobieta odważyła się postawić wszystko na szansę na lepsze życie.

Karin Tanabe
Pozłacane lata
Przekład: Zofia Uhrynowska-Hanasz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 kwietnia 2019
 
 

Pozłacane lata

Rozdział 1

Tramwaj elektryczny skręcił w Raymond Avenue i motorniczy wyśpiewał „Vassar College”, przeciągając samogłoski w sposób typowy dla prostackiej wymowy nowojorskiej. Komunikat odbił się echem od ścian pojazdu, choć każda z kobiet siedzących na twardych drewnianych ławkach w pełnej gotowości czekała, by wysiąść. Anita Hemmings uśmiechnęła się do dwóch studentek pierwszego roku, które robiły wrażenie i bardzo szczęśliwych, i zdenerwowanych, po czym zeszła po stopniach, żeby wziąć walizki. Kufer, wysłany wcześniej powinien czekać w szkolnym zapchanym bagażami magazynie, skąd portier miał go zanieść do jej pokoju.
Poughkeepsie w stanie Nowy Jork szczyciło się swym tramwajem dopiero od roku 1894. Kiedy Anita zaczynała studia, jej walizki jechały koślawym ciągniętym przez konie wagonikiem, szarym i zakurzonym, z napisem: Zajezdnia Kolejowa Hudson River i z dużym numerem cztery w kolorze złotym. Ale już od trzech lat studentki Vassar dowoził wygodny tramwaj i trudno było sobie wyobrazić lepszy dojazd do Portierni, okazałego budynku z czerwonej cegły będącego jednocześnie wejściem do kampusu i wartowni. Anita spojrzała na zegar umieszczony pośrodku na fasadzie Portierni, , nad czterema szerokimi oknami. Była prawie piąta po południu. Anita wyjechała z Bostonu zaraz po siódmej rano i aż do przesiadki na dworcu w Albany nie spotkała żadnej dziewczyny z Vassar. Teraz dzieliło ją dosłownie kilka kroków od ulubionego skrawka świata, college’u, w którym miała spędzić kolejny rok.
Nigdy nie mieszkała w budynku, który można by nazwać okazałym, dopóki nie poszła do szkoły najpierw w Pioneer Valley w Massachusetts, a potem do Vassar. Jej rodzinny Boston pełen był eleganckich domów: statecznych budowli z cegły, w których – jak sobie wyobrażała – tętniło życie. Wyobrażała sobie, bo ich wytworne wnętrza znała co najwyżej z przelotnych ukradkowych spojrzeń. Tutaj, na rozległych terenach zajmowanych przez Vassar, położonych zaledwie kilka kilometrów od łagodnego zakrętu rzeki Hudson, każda piędź ziemi była jej; do spółki z pięćset dwudziestoma dwiema innymi dziewczynami, ale jej.
W Roxbury, dzielnicy Bostonu, najstarsza z czwórki rodzeństwa Anita dzieliła mały szeregowy domek z czerwonej cegły z rodzicami, braćmi Frederickiem i Robertem, i z siostrą Elizabeth. Dom niczym się nie wyróżniał spośród innych przysadzistych budynków w sąsiedztwie. Miał dziurawy dach i za mało miejsca na sześć osób. Znała w Roxbury każdy kamień i każdego biedaka i miała świadomość, że w takiej okolicy nie wychowywała się żadna z jej koleżanek z Vassar.
– Anita Hemmings?
Na dźwięk swojego nazwiska Anita odwróciła się i zobaczyła alabastrową twarz Caroline Hyde Hardin. Caroline miała na sobie sukienkę z większymi bufkami niż w zeszłym roku, z dołem w kształcie wygiętej w „s” trąby, która latem stała się jeszcze modniejsza. Anita speszyła się trochę na myśl o tym, jak ona sama wygląda – była zmęczona podróżą – ale skrupuły ustąpiły, kiedy znalazła się w ciepłym powitalnym uścisku koleżanki.
– Caroline! – krzyknęła, kiedy dziewczyna cofnęła się o krok, odgarniając z twarzy kosmyki rudych włosów.
Był osiemnasty września, ale parny, upalny dzień przywodził na myśl lipcowe popołudnie.
– Byłam pewna, że to ty – powiedziała Caroline. – Kto by stąpał z taką gracją mimo ciężaru, jaki niesie? Gdzie jest Mervis? – Rozejrzała się za ich ulubionym portierem.
– Pomaga kilku innym dziewczynom, które przyjechały wcześniejszymi pociągami. Niedługo zejdzie – zapewniła ją Anita, wygładzając lekką sukienkę i biorąc Caroline za rękę. Nie kryła radości z tego, że wróciła na kampus. – Ależ tęskniłam za tym pięknym miejscem – dodała, skinieniem głowy wskazując opleciony bluszczem, zaprojektowany przez Renwicka Budynek Główny.
A przed Głównym tłoczyły się powozy, zmęczone konie i żegnające się z rodzicami dziewczęta, które rywalizowały o portierów pomocnych w dźwiganiu waliz i pudeł. Zanim Anita i Caroline po raz pierwszy w 1893 roku przybyły do Vassar, Główny szczycił się królewskim wejściem z podwójnymi schodami wiodącymi do imponujących drzwi na piętro, ale dzięki wsparciu ulubionego członka zarządu szkoły, niejakiego Fredericka Ferrisa Thompsona, do środkowej części budynku dobudowano długi aneks. Studentki nazwały go Nosem Wuja Freda albo Mydelniczką, a to z powodu znacznej ilości białego marmuru, którym został wykończony. Mieściła się tam obecnie wiecznie rozrastająca się biblioteka, w której studentki często spędzały wieczory, starając się dołączyć do czołówki swojego rocznika.
– Główny jest ogromny – powiedziała Anita – ale co roku wydaje się jakby mniejszy, nie uważasz? Może dlatego, że coraz lepiej się tu czujemy.
Miała rację w obu przypadkach. Monumentalny budynek miał przypominać paryski pałac Tuileries. Każdą z pięciu kondygnacji przecinały krzyżujące się korytarze szerokości ponad półtora metra i długości prawie dwustu metrów. Na dachu tysiąc osiemset metrów piorunochronów miało chronić budynek przed pożarem. Caroline i Anita weszły do środka, gdzie powitał je chór pełnych zachwytu głosów.
– Gdzie spędziłaś lato? – zapytała Anitę Caroline, zanim wchłonęło je babskie rozgadane stadko.
– Nic egzotycznego. Po prostu siedziałam w domu w Bostonie, a potem znów na Martha’s Vineyard. Moje zwykłe letnie wakacje w czarującym Cottage City. W domu dawałam korepetycje z greki kilku dziewczynkom przygotowującym się do egzaminu wstępnego do Vassar. Mam nadzieję, że niektóre z nich w przyszłym roku rozpoczną tu naukę, chociaż wydaje mi się, że biegła znajomość greki i łaciny już nie jest taka ważna jak kiedyś.
– To miód na moją duszę. Jestem z greki beznadziejna. Po tym, jak wiosną przerabiałyśmy Tukidydesa i Pausaniasza, mam kompletny mętlik w głowie; odwrotnie niż ty. – Caroline rozpostarła ramiona, jakby miała zamiar objąć nimi budynek, ale zaraz je opuściła na widok przechodzących akurat kilku rodzin, które żegnały swoje świeżo upieczone studentki.
– Byłaś znów na Bliskim Wschodzie, Caroline? – Anita mocniej zacisnęła palce na swojej małej torebce.
– O, tak – odparła Caroline. – Większość lata spędziłam w Syrii, ale zwiedzaliśmy też Włochy i Francję. Chciałam zostać dłużej w Wenecji – to chyba najbardziej czarujące miejsce na ziemi, istny świat pływający na wodzie, ale przez większą część czerwca i lipca musiałam pracować w szkole u ojca. No wiesz, lekcje religii chrześcijańskiej, biologii, wszystkiego. Ale sierpień był tak koszmarnie upalny, że musieliśmy wyjechać.
Jej ojciec prowadził w Syrii dużą szkołę, dzięki czemu Caroline miała do opowiadania mnóstwo ciekawych historyjek związanych ze spędzonym tam dzieciństwem. Anita nie była nigdzie poza amerykańskim północnym wschodem i chłonęła opowieści koleżanki, jakby ta była Szeherezadą.
– Znów masz pokój do spółki z Elise Monroe? – spytała Caroline, machając do jednej z przyjaciółek, która właśnie weszła do budynku.
– To nie słyszałaś? Elise rzuciła szkołę, bo wychodzi za mąż.
– Niemożliwe! – Caroline wbiła wzrok w Anitę. – Wychodzi za tego chłopaka od Browningów? Tego, co był taką gwiazdą w Yale?
– Tak, właśnie za niego. On jest z Waszyngtonu i tam też odbędzie się ślub przed samym Świętem Dziękczynienia.
– Wobec tego gratulacje dla przyszłej pani Browning. Chociaż to wielka szkoda, że rodzice nie dali jej zaliczyć choćby jeszcze jednego roku w Vassar. Była taka świetna w dramacie. Szczególnie dobrze radziła sobie w scenach komediowych. Będzie mi jej brakowało w naszych amatorskich produkcjach.
Anita skinęła głową i przyjaciółki, klucząc wśród korytarzy Głównego, poszły w kierunku akademika dla starszych dziewcząt, znajdującego się na tak zwanym trzecim piętrze, chociaż w rzeczywistości była to czwarta kondygnacja budynku położona nad piętrem, na którym mieszkały w ubiegłym roku. Winda jechała akurat w dół, więc ruszyły schodami.
– Skoro nie ma Elise, to z kim będziesz w tym roku mieszkała? – zapytała Caroline, wyjmując z walizki kartkę, na której miała zapisany numer swojego pokoju. – Chyba że ty też masz jedynkę.
– Nie, mam pokój z Louise Taylor z Nowego Jorku.
Caroline obrzuciła Anitę zdumionym spojrzeniem.
– Louise Taylor! Czyli Lottie Taylor? Nigdy nie przypuszczałam, że ona może nie mieć z kim mieszkać.
Jakim cudem? To ona nie będzie znów z Dorą Fairchild? Przecież mieszkały razem od dwóch lat. Są ze sobą naprawdę blisko.
– Dora chyba po letnich podróżach została w Londynie – powiedziała Anita. – Ku zdumieniu i rozczarowaniu Lottie. Kendrick poinformowała mnie o wszystkim kilka tygodni temu. Myślałam, że dadzą mi jedynkę w Strong Hall, ale właściwie to wszystko jedno.
– Już się zgłosiłaś do Kendrick? Szczęściara – powiedziała Caroline, mając na myśli ich ulubioną opiekunkę roku.
– Znasz dobrze Louise? – zapytała Anita, usiłując opanować zadyszkę na schodach.
– Lottie? – Caroline nagle spoważniała. – Powiedziałabym, że jesteśmy przyjaciółkami, nawet bliskimi przyjaciółkami, ale w gruncie rzeczy znam ją tak samo jak wszyscy inni.
Anita spojrzała pytająco na koleżankę w nadziei, że ta powie coś więcej.
– Owszem, wiem o jej pieniądzach i, można powiedzieć, o pałacu Taylorów w Nowym Jorku – dodała, starając się podsycić ciekawość Anity. – Mieszkają przy Piątej Alei tuż obok Vanderbiltów, no wiesz. Oczywiście, że wiesz. Na pierwszym roku o niczym innym się nie mówiło. Jest też bardzo blisko z Rockefellerami. Podobno Bessie Rockefeller Strong, najstarsza córka pana Rockefellera, która w latach osiemdziesiątych była tutaj studentką na specjalnych prawach, jest jej mentorką. A przynajmniej tak mówią. To Bessie zasugerowała Vassar Clarence’owi Taylorowi, ojcu Lottie. Lottie przyjaźni się także z Consuelo Vanderbilt. Była nawet w ubiegłym roku na jej ślubie z księciem Marlborough; uroczystość odbyła się w kościele Świętego Tomasza. Gazety się o tym rozpisywały.
Caroline spojrzała na przyjaciółkę, żeby sprawdzić, czy słucha, i stwierdziła, że Anita dosłownie chłonie każde jej słowo.
– Na pewno widziałaś zdjęcia. W „New York Timesie” zamieścili nawet taki idiotyczny materiał na temat jej zbytkownej wyprawy, poświęcając szczególną uwagę najbardziej osobistym częściom garderoby. Nie uważam, żeby cała Ameryka musiała czytać o koronkach przy jej gorsecie w kolorze kości słoniowej, ale zrobili z tego wielką aferę. Ludzie przez wiele dni sterczeli przed kościołem, żeby móc chociaż przez chwilę na nią popatrzeć. Na Consuelo z łabędzią szyją. W każdym razie nie na Lottie. Lottie była w środku w kościele razem ze swoimi rodzicami i bardzo przystojnym bratem, który studiuje na Harvardzie. Płowy blondyn jak ona. Pojawił się kiedyś na kampusie. Jest młodszy, ale nie na tyle, żeby to miało znaczenie. Wiem cośkolwiek na ten temat, no i słyszałam plotki o tym, co się wydarzyło w ubiegłym roku na Harvardzie pomiędzy Lottie a Lewisem Van de Graffem z tych Van de Graffów z Filadelfii. Wszyscy twierdzą, że ona jest puszczalska. Szczerze mówiąc, nie znam jej tak, jak powinno się znać najlepszą przyjaciółkę, chociaż chciałabym. Obie należymy do Philaletheis[1], chociaż ja jestem Chapter Beta, a ona – Chapter Theta.
Caroline położyła rękę na drewnianej poręczy i głośno westchnęła, jakby była zdziwiona swoją znajomością Lottie Taylor. Obie były od trzech lat członkiniami Philaletheis, ekskluzywnego szkolnego kółka dramatycznego, a zarazem najstarszego klubu na uczelni, ale dzielenie pokoju z osobą nazwaną kiedyś na Harvardzie przez opiekuna ostatniego roku lokomotywą z włosami, to było coś zupełnie innego.
– Jestem przekonana, że się dogadacie – podsumowała na koniec. – Lottie to dziewczyna co się zowie. Tak, myślę, że dziewczyna co się zowie, to jest właściwe określenie.
Anita wiedziała, że rodzina Lottie jest zamożna, ale niezupełnie zdawała sobie sprawę, jak bardzo. To że Caroline wymieniała nazwisko Lottie jednym tchem z Johnem Rockefellerem, który ufundował szkole pierwszy osobny akademik, a teraz finansował budynek naukowy – fundamenty miały stanąć jeszcze tego roku – zrobiło na niej duże wrażenie. No i Consuelo Vanderbilt. Wszystkie dziewczyny z Vassar ją naśladowały, ale Caroline powiedziała, że Lottie była nawet na jej ślubie. Nakrochmalona suknia podróżna Anity zrobiła się nagle bardzo ciasna. Dziewczyna postawiła torbę na podłodze i próbowała poluzować sztywny koronkowy kołnierzyk.
– Źle się czujesz, Anito? – zapytała Caroline.
Anita zaczerwieniła się, wyraźnie zawstydzona, i schyliła, żeby podnieść swoje rzeczy.
– Nie wiem, co się stało. To pewnie ten piekielny upał.
Trochę słabo mi się zrobiło.
– Chodź, pójdziemy do naszego akademika i tam odpoczniesz – powiedziała Caroline, biorąc koleżankę pod rękę. – Te schody są okropne. Poproszę którąś z pokojówek, żeby przyniosła ci coś zimnego do picia. Tak, to musi być ten upał. Powinni pootwierać okna i poprawić wentylację. – Caroline powiedziała to właściwie do jednej z dwóch młodych pokojówek, po czym wraz z Anitą zostawiły resztę dziewcząt, które ciągle pozdrawiały się nawzajem, jakby wcześniej rozdzieliła je wojna, a nie po prostu letnie wakacje.
Kiedy szły do akademika dla starszych dziewcząt, Anita pomyślała, że zgadzając się na mieszkanie z Lottie Taylor, okazała się skończoną idiotką. Nie chciała mieszkać z osobą znaną, która przyciąga uwagę. Potrzebowała współlokatorki, która byłaby nikim i pochodziła znikąd, tak żeby ona sama mogła spokojnie zgubić się w tłumie dziewcząt z Vassar, lubiana, ale nie nadmiernie; aktywna w szkole, ale broń Boże nie przewodnicząca żadnemu z szacownych klubów; niegłupia, ale nie prymuska, jednym słowem, miała ani zanadto nie błyszczeć, ani nie mieć zbyt spektakularnych wpadek. Najlepiej, żeby się do niej uśmiechano i natychmiast o niej zapominano.
– Ja jestem tutaj, pokój osiemdziesiąt dziewięć – oznajmiła Caroline, kiedy znalazły się na miejscu. – Dasz radę sama iść dalej?
– Ja? Oczywiście. Czuję się już dużo lepiej. To jakaś chwilowa słabość. Mam pokój dwadzieścia jeden, tuż przed galerią sztuki – powiedziała Anita, pokazując w głąb korytarza. – To do zobaczenia na obiedzie, Caroline.
– Ty jesteś w dwudziestym pierwszym? – Caroline spojrzała na podwójne marmurowe schody znajdujące się koło pokoju Anity. – Słuchaj, to najlepszy pokój dla starszych dziewcząt w całym akademiku, ze wspaniałym widokiem na Portiernię. Jak udało ci się go wyszarpać? A zresztą wszystko jedno. – Otworzyła drzwi swojego pokoju. – Lottie Taylor – dodała szeptem.
Sama zajmowała pojedynczy pokój – sypialnię bez saloniku – ze znacznie gorszym widokiem.
– Jestem taka szczęśliwa, że już wróciłam, a ty? – zapytała Anita, patrząc, jak koleżanka wchodzi do jasnego skromnie umeblowanego pokoju.
– Ja też. Nie ma miejsca, które bym bardziej lubiła.
Dziewczęta się pożegnały i Anita skręciła do siebie. Wolną ręką otworzyła dębowe drzwi.
– Zostaw to, proszę, koło biurka najbliżej okna – usłyszała na wstępie.
Lottie stała tyłem do niej, próbując przybić nad oknem saloniku kawałek kwiecistego jedwabiu.
– Przepraszam – odparła Anita. – Ty pewnie czekasz na swój kufer.
Lottie z gwoździem w zębach odwróciła się i mało nie upuściła młotka. Wyjęła z ust gwóźdź i przeprosiła Anitę uśmiechem.
– Ty jesteś Anita Hemmings! I najprawdopodobniej uważasz mnie za najgorszą prostaczkę na świecie. Przepraszam, że się nie odwróciłam. Wzięłam cię za Mervisa z moimi rzeczami.
– To drobiazg, nie przejmuj się. – Anita weszła do bogato udekorowanego pokoju. – Widziałam Mervisa na dole, ale jest bardzo zajęty. Na pewno niedługo przyniosą nasze bagaże. Ale obawiam się, że nie zrobi tego Mervis. Każda seniorka z Głównego chce tylko Mervisa.
Jak większość kwater studenckich w Głównym, mieszkanie Anity i Lottie składało się z trzech pokojów: dwóch sypialni i dużego wspólnego salonu.
– Dobra, dobra, nie spieszy mi się tak bardzo – powiedziała Lottie z ożywieniem. – Mam tu wszystko, czego potrzebuję, żeby urządzić salon.
Obie dziewczyny spojrzały na podłogę, pokrytą w tej chwili różnymi materiałami i malowidłami. Lottie na chwilę przerwała paplaninę i zeszła z krzesła. W białej sukience, z upiętymi jasnymi włosami, w gasnącym świetle dnia wyglądała, jakby spłynęła z wyższych niebieskich rejonów.

 
Wesprzyj nas