“Nieposłuszeństwo” to powieść o zderzeniu tradycyjnej religijności ze współczesnym światem, seksualności z duchowością, indywidualnych pragnień z wymaganiami społeczności, w której się żyje, i przykazaniami Boga, w którego się wierzy.


NieposłuszeństwoRonit jest doradczynią finansową, mieszka w Nowym Jorku. Kiedy umiera jej ojciec, szanowany rabin, nie może dłużej uciekać od przeszłości i wraca do ortodoksyjnej dzielnicy żydowskiej w Londynie, gdzie dorastała.

W rodzinnych stronach czuje się wyobcowana. Jej ojciec na swego następcę wybrał Dovida. A Dovid ożenił się z Esti, która kilkanaście lat wcześniej towarzyszyła Ronit w poszukiwaniu tożsamości seksualnej. Teraz jednak dzieli je przepaść.

W powieści przeplatają się dwa głosy. Jeden z nich to narracja Ronit, bezpośredniej i zadziornej czarnej owcy, która wyrwała się z konserwatywnej rodziny. Drugi mógłby należeć do Esti – pokornej, pogodzonej ze swoim losem, starającej się sprostać oczekiwaniom i w tradycji odnaleźć spełnienie. Opowieść o żydowskich zwyczajach staje się pretekstem do rozważań o sprawach uniwersalnych: słowie i milczeniu, wolności i obowiązku, buncie i pokorze, szczęściu i miłości, wreszcie – o religijności. Alderman unika jednak społecznych i psychologicznych uproszczeń. Nieposłuszeństwo to głos sprzeciwu wobec każdej ortodoksji, ale obrona świadomości religijnej.

To powieść o zderzeniu tradycyjnej religijności ze współczesnym światem, seksualności z duchowością, indywidualnych pragnień z wymaganiami społeczności, w której się żyje, i przykazaniami Boga, w którego się wierzy. O znaczeniu zmiany i o jej konsekwencjach. A także o nieposłuszeństwie, które tę zmianę napędza.

W 2017 roku zekranizował ją Sebastian Lelio, a w rolach głównych wystąpiły Rachel Weisz i Rachel McAdams.

***

Zabawna, czuła i wnikliwa.
„Guardian”

Wspaniała powieść… bogata, odkrywcza i fascynująca.
„Sunday Times”

Ostra, zabawna i przejmująca.
Hilary Mantel

Zanim Naomi Alderman Siłą odpaliła bombę pod patriarchatem i mitem łagodnej kobiecości, zajęła się równie wybuchowym tematem: zakazaną miłością zderzającą się z ortodoksyjną religią. Nieposłuszeństwo to fascynująca powieść o wyborach, których dokonujemy: między wolnością a bezpieczeństwem, pragnieniem a obowiązkiem, krzykiem a milczeniem – i o konsekwencjach tych decyzji.
Katarzyna Wężyk „Gazeta Wyborcza”

Naomi Alderman wydała cztery powieści: “Siła”, “Nieposłuszeństwo”, “The Lessons” i “The Liars’ Gospel”. Uhonorowana nagrodą literacką Orange Award for New Writers i przyznawaną przez „Sunday Times” nagrodą Young Writer of the Year, wymieniona wśród najlepszych brytyjskich powieściopisarzy młodego pokolenia przez czasopismo literackie „Granta” oraz w zestawieniu najbardziej obiecujących autorów sieci księgarskiej Waterstones. Za “Siłę” otrzymała prestiżową nagrodę The Baileys Women’s Prize for Fiction 2017. Pracuje jako wykładowczyni kreatywnego pisania na uniwersytecie w Bath, prowadzi program radiowy Science Stories w BBC, a także jest współtwórczynią oraz scenarzystką mobilnej aplikacji Zombies, Run!, również w wydaniu książkowym. Mieszka w Londynie.

Naomi Alderman
Nieposłuszeństwo
Przekład: Ewa Krasińska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 12 czerwca 2019
 
 

Nieposłuszeństwo


1

A w szabat kapłani śpiewali pieśń dla przyszłości, która ma nadejść, dla dnia, kiedy nastanie nieprzerwany szabat i odpoczynek wiecznego życia.
Fragment traktatu Tamid z Miszny, recytowany podczas porannego nabożeństwa w sobotę
 
Przed ostatnim szabatem miesiąca tiszri raw Krushka był już tak blady i wychudzony, iż wierni szeptali, że z jego oczu wyziera tamten świat.
Raw przeprowadził wiernych przez cykl wielkich świąt i chociaż oczy uciekały mu w głąb, jakby lada chwila miał zemdleć, wytrwał do końca ostatniego, dwugodzinnego nabożeństwa Jom Kipur. Podczas Simchat Tora wykonał nawet taniec radości z rodałami, co prawda trwający tylko parę minut. Kiedy jednak minęły wielkie święta, siły wyraźnie go opuściły. W ten parny i duszny wrześniowy dzień, kiedy przy zamkniętych oknach krople potu rosiły czoła zgromadzonych, wspartego na ramieniu siostrzeńca rawa otulał wełniany paltot. Mówił słabym głosem. Ręce mu drżały.
Rzecz była jasna. Była jasna nie od dzisiaj. Głos rawa, niegdyś czysty i mocny jak kiduszowe wino, brzmiał teraz ochryple, przechodząc chwilami w zgrzytliwy kaszel, przerywany atakami dławienia się i krztuszenia. A jednak trudno było uwierzyć w tajemniczy cień na jego płucach. Kto widział cień? Jaki cień? Wiernym nie mieściło się w głowach, aby cień mógł pokonać rawa Krushkę – człowieka, od którego światło Tory biło tak jasnym blaskiem, że sami czuli się w nim skąpani.
Wśród członków gminy krążyły pogłoski przekazywane z ust do ust podczas przypadkowych spotkań na ulicy. Podobno specjalista z Harley Street powiedział, iż raw wróci do zdrowia, musi tylko choć przez miesiąc odpocząć. Nadeszła wiadomość, że słynny rabin modli się codziennie wraz z pięciuset studiującymi Torę młodzieńcami o szczęśliwe ozdrowienie rawa Krushki. Opowiadano o proroczym śnie, w którym powiedziano rawowi, iż dożyje dnia położenia kamienia węgielnego pod budowę bejt ha-midraszu w Jerozolimie.
A jednak raw był z każdym dniem coraz słabszy. Wieść o pogarszającym się stanie jego zdrowia obiegła Hendon i rozeszła się dalej. Wierni, którym naturalną koleją rzeczy zdarzało się niekiedy opuścić cotygodniową wizytę w synagodze albo pójść na inne nabożeństwo, zaczęli teraz nader gorliwie odprawiać religijne praktyki. Liczba obecnych rosła z tygodnia na tydzień. Niepozorna synagoga, sklecona byle jak z dwu połączonych ze sobą, wyburzonych od środka bliźniaczych domów, z trudem mieściła nieoczekiwane tłumy. Podczas nabożeństw panował w niej zaduch, rosła temperatura, rozchodziły się nieprzyjemne zapachy.
Poniektórzy członkowie rady synagogalnej zastanawiali się, czy dla nadprogramowej liczby wiernych nie należałoby wprowadzić dodatkowych nabożeństw. Pomysł został jednak stanowczo odrzucony przez przewodniczącego radzie Hartoga. Ludzie przychodzą, żeby zobaczyć rawa, oświadczył, i nie będzie im to odebrane.
Toteż w ostatni szabat miesiąca tiszri synagoga znowu pękała w szwach, wierni zaś, trzeba to ze smutkiem stwierdzić, poświęcali osobie rawa więcej uwagi niż adresowanym do Stwórcy modłom. Przez cały ranek niespokojne spojrzenia śledziły każde jego poruszenie. Co prawda Dovid ani na chwilę nie odstępował wuja, podpierał go prawym ramieniem i trzymał przed nim sidur. Czy jednak, szeptali ludzie, obecność kogoś takiego jak on nie pogarsza stanu zdrowia chorego, zamiast dodawać mu sił? Dovid był wprawdzie rabinem, tego mu nie odmawiano, ale nie był rawem. Istnieje tu subtelna różnica, gdyż rabinem zostaje się po prostu poprzez naukę i pracę, natomiast tytuł „raw” wierni nadają umiłowanemu przywódcy, niosącemu światło myślicielowi o niezrównanej mądrości. Jakim bez wątpienia w każdym calu był raw Krushka. Bo czyż Dovid kiedykolwiek przemawiał publicznie, czy słyszano, by bodaj raz wygłosił, wzorem rawa, błyskotliwe diwrej Tora, nie mówiąc już o napisaniu wielkiego natchnionego dzieła? Nie, nie i jeszcze raz nie. Dovid nie miał pociągającej powierzchowności – był niski, grubawy, zaczynał łysieć – nade wszystko jednak brakowało mu duchowego żaru wuja. Nikt w gminie, nawet najmniejsze dzieci, nie zwracał się nigdy do Dovida Kupermana per „rebe”. Ludzie mówili do niego, i o nim, po prostu „Dovid” albo „no, ten siostrzeniec rawa, ten jego pomocnik”. I do tego ta jego żona! O Esti Kuperman wiedziano, że jest jakaś dziwna, że coś jest z nią nie tak. Były to jednak sprawy należące do kategorii „laszon ha-ra” – „złego języka” – o których w domu modlitwy nie godzi się wspominać nawet szeptem.
Tak czy inaczej, w zgodnym przeświadczeniu wiernych raw nie miał w Dovidzie godnej siebie podpory. Powinni otaczać go wielcy badacze Tory, którzy, oddając się dniami i nocami nabożnym studiom, wznosiliby modły o odwrócenie surowego wyroku. Jaka szkoda, szeptał ktoś, że raw nie ma syna, który badałby księgi w jego imieniu dla wyjednania ojcu długiego życia. I co za szkoda, nieco ciszej dodawali inni, iż raw nie ma syna zdolnego zastąpić ojca, gdy ten odejdzie. No bo kto zajmie jego miejsce? Wszystkie te myśli, krążące po gminie od wielu miesięcy, w suchym upale synagogi nabierały szczególnej wyrazistości. Gdyż w miarę, jak raw tracił stopniowo siły, również i Dovid zdawał się z każdym tygodniem coraz bardziej pochylać i garbić, jakby jego ramiona przygniatał wyczuwalny ciężar spojrzeń, a piersi miażdżył napór zawiedzionych nadziei. Podczas nabożeństw rzadko podnosił oczy, nie odzywał się, przewracał tylko karty siduru, skupiając się na słowach modlitwy.
Nim nadeszło południe, żaden z mężczyzn nie miał już wątpliwości, że raw nigdy jeszcze nie wyglądał aż tak źle jak dzisiaj. Mężczyźni siedzący w kątach synagogi, gdzie dawnymi czasy mieściły się kominki albo przykuchenne spiżarnie, pochylali głowy i przesuwali się do przodu, szurgocząc krzesłami, byle znaleźć się jak najbliżej rawa, lepiej go widzieć i siłą własnej woli dodawać mu sił do wytrwania. W trakcie szacharitu, porannych modłów, upał nieustannie się wzmagał i wszyscy mężczyźni czuli, jak ich ciała, pomimo spodni, coraz bardziej przywierają do krzeseł. Przy błogosławieństwie Modim, „Dziękujemy”, raw zdołał się wprawdzie pochylić, a potem wyprostować, ale zauważono, iż ręka, którą wyciągnął, aby uchwycić się przedniej ławki, jest przeraźliwie biała i drży, a na twarzy, mimo jej zdecydowanego wyrazu, przy każdym ruchu pojawia się niepewny grymas.
Nawet kobiety, które słuchały nabożeństwa z górnej, otaczającej synagogę z trzech stron galerii, spoglądając w dół przez siatkową zasłonę, nawet one widziały, że raw goni resztkami sił. W chwili gdy otwarto aron ha-kodesz, a z rodałów Tory wydobyło się, i owiało twarze wiernych, wonne cedrowe tchnienie, raw jakby odzyskał wigor i wstał. Jednakże sposób, w jaki usiadł na powrót po zamknięciu skrzyni, przypominał raczej bezwolne poddanie się grawitacji niż celowy akt. Opadł na ławkę, jakby moment mobilizacji odebrał mu resztkę sił. Nim prowadzący dotarł do połowy czytania z Tory, wszyscy zgromadzeni siłą woli pomagali rawowi wziąć każdy kolejny, ciężki, świszczący oddech. Gdyby nie siedzący obok niego Dovid, niechybnie osunąłby się na siedzenie. Dostrzegły to nawet kobiety.
Esti Kuperman obserwowała nabożeństwo z galerii dla pań. Każdej soboty rezerwowano dla niej honorowe miejsce w pierwszym rzędzie, tuż przed zasłoną z siatki. Prawdę mówiąc, pierwszy rząd pozostawał niezmiennie pusty, nawet w takie dni jak dzisiejszy, kiedy synagoga wypełniała się do ostatniego miejsca. Kobiety wolały stać w głębi galerii niż zasiąść w pierwszym rzędzie. Esti co sobotę siedziała samotnie z podniesioną głową, ani jednym słowem czy spojrzeniem nie dając po sobie poznać, że dostrzega otaczające ją z obu stron puste miejsca. Siadała w pierwszym rzędzie, ponieważ tego po niej oczekiwano. Była żoną Dovida. Dovid siedział u boku rawa. Gdyby żona rawa nie odeszła z tego świata, miejsce Esti byłoby u jej boku. Gdyby Bóg w swojej łasce pobłogosławił jej małżeństwo potomstwem, Esti miałaby dzieci u swego boku. A tak siedziała samotnie.
Z dalszych rzędów galerii nie można było zobaczyć, jak przebiega nabożeństwo. Do siedzących tam kobiet, podobnie jak do komnat Nieba, które otwarte są jedynie dla głosów wzniesionych w śpiewie, docierała tylko muzyka. Esti mogła jednak ze swego miejsca obserwować przykryte owalami kapeluszy albo krążkami jarmułek głowy siedzących na dole mężczyzn. W miarę jak się w nie wpatrywała, bezosobowe kapelusze i jarmułki nabierały indywidualnych cech, a każda plama barwy utożsamiała się z konkretną postacią. Oto Hartog, krzepki, masywnie zbudowany przewodniczący rady, który w trakcie modłów przechadza się po synagodze, wymieniając od czasu do czasu parę słów z którymś z wiernych. A tamten to skarbnik synagogalny Levitsky, który podczas modlitwy kiwa się nerwowo, jakby coś dziobał. A ten oparty o ścianę, przysypiający i budzący się nagle, to sekretarz Kirschbaum. Kiedy patrzyła, jak wstają i siadają, wchodzą po stopniach bimy i wracają na miejsca, ogarniało ją niekiedy dziwne poczucie nierealności. Obserwowane z góry poruszenia upodobniały się do jakiejś gry toczącej się na szachownicy – gry, w której okrągłe piony przesuwały się zdecydowanie, choć bez wyraźnego celu. Niekiedy dochodzące z dołu, zawsze te same, dobrze znane pieśni i poruszenia ludzi wprawiały Esti w rodzaj transu, tak że zakończenie nabożeństwa umykało jej uwagi i była zaskoczona, gdy kobiety na galerii zaczynały jej życzyć dobrego szabatu, a w dole mężczyźni znikali stopniowo z pola widzenia. Zdarzało się nawet, że wracała do przytomności w opustoszałej, jak się zdawało, synagodze i lękała się spojrzeć za siebie w obawie, czy na galerii nie zostały jakieś kobiety, które szepczą teraz za jej plecami.
Dzisiaj jednak, podczas ostatniego szabatu miesiąca tiszri, Esti zachowywała czujność. Usiadła razem z wszystkimi, gdy ubrane w królewski aksamit rodały Tory zamykano na powrót w aron ha-kodesz. Razem z pozostałymi wiernymi czekała cierpliwie, aż odmawiający szacharit opuści bimę, a jego miejsce zajmie mężczyzna mający poprowadzić musaf. I podobnie jak wszyscy, zaczęła się dziwić, gdy po pięciu minutach w synagodze nadal panowała cisza. Wychyliła się i spojrzała w dół przez zasłonę, usiłując wypatrzyć, co się tam dzieje. Szeroko otworzyła oczy. W kierunku bimy mozolnym krokiem posuwała się wsparta na ramieniu jej męża, zgarbiona postać otulonego w czarny paltot rawa.
Był to moment nabożeństwa, w którym dawnymi czasy raw zwykł przemawiać do wiernych, wysnuwając z odczytanych wcześniej fragmentów Tory bądź innych uczonych tekstów misterne i piękne nauki. Jednakże już od wielu miesięcy nie przemawiał do nich w ten sposób. Dziś rano, podobnie jak w wiele poprzednich sobót, na wiernych czekały rozłożone na krzesłach kopie któregoś z dawnych jego kazań. Raw był zbyt chory, by zabrać głos. A przecież tam na dole, w męskiej części synagogi, pokonywał teraz trzy stopnie prowadzące na bimę. Podniósł się szmer głosów, obiegł synagogę, po czym zapadła cisza. Raw przemówi.
Podniósł obie ręce – z rękawów paltota wysunęły się jego białe, chude ramiona. Gdy otworzył usta, jego głos zabrzmiał nadspodziewanie mocno. Był oratorem przez całe życie, w trakcie jego przemówień ludzie nie musieli nadstawiać uszu.
– Będę mówił tylko chwilę – powiedział. – Zdrowie mi nie dopisuje. Z pomocą Ha-Szem odzyskam siły.
Zebrani energicznie pokiwali głowami; parę osób zaklaskało, ale zostały natychmiast uciszone; synagoga to nie miejsce na teatralne owacje.
– Mowa – podjął raw. – Gdyby stworzony świat był muzycznym utworem, mowa byłaby jego refrenem, powracającym tematem. Tora poucza nas, iż Ha-Szem stworzył świat za pomocą mowy. Mógł powołać świat do istnienia siłą swej woli. Wówczas byłoby napisane: „Bóg pomyślał: Niech będzie światłość; i stała się światłość”. Ale nie. Mógł świat wyśpiewać. Albo ulepić z gliny własnymi rękami. Albo wywołać swym tchnieniem. Ha-Szem, nasz Król, On, Którego Świętość Niech Będzie Błogosławiona, nie uczynił żadnej z tych rzeczy. Dla stworzenia świata posłużył się mową. „Bóg rzekł: Niech będzie światłość; i stała się światłość”. Stało się to, co powiedział.
Raw przerwał i gwałtownie zakasłał charkotliwym, piersiowym kaszlem. Kilku mężczyzn poderwało się ku niemu, lecz powstrzymał ich gestem dłoni. Wsparł się na ramieniu Dovida, wydał z siebie trzy bolesne kaszlnięcia, po czym zamilkł. Odetchnąwszy ciężko, podjął kazanie.
– Weźmy samą Torę. Księgę. Ha-Szem, dla objaśnienia swego świata, mógł był dać nam obraz albo rzeźbę, albo las, albo istotę, albo tkwiącą w naszych umysłach ideę. Lecz On dał nam księgę. Słowa.
Tu raw przerwał i rozejrzał się dokoła, wodząc wzrokiem po milczących twarzach. W chwili gdy wydawało się, że milczenie trwa o moment za długo, podniósł rękę i głośno uderzył o pulpit.
– Jakąż wielką moc dał nam Wszechmocny! Moc mówienia, jak On. Niepojęte! Z wszystkich istot, jakie żyją na ziemi, my jedni umiemy mówić. Co to oznacza? – Uśmiechnąwszy się lekko, ponownie powiódł wzrokiem po sali. – To, że posiedliśmy cząsteczkę Jego mocy. Nasze słowa mają niejako realną moc. Mogą stwarzać i unicestwiać światy. Mają ostrość noży. – Raw powiódł ręką wkoło, jakby żął sierpem. Uśmiechnął się. – Nasza moc nie może się, rzecz jasna, równać z mocą Ha-Szem. O tym też nie wolno zapominać. Nasze słowa nie są jedynie pustymi oddechami, lecz nie są Torą. Tora mieści w sobie świat. Tora to świat. Drogie dzieci, pamiętajcie, że wszystkie nasze słowa, wszystkie nasze opowieści razem wzięte mogą być najwyżej komentarzem do jednego wersetu Tory.
Raw odwrócił się i szepnął parę słów do Dovida. Dwaj trzymający się razem mężczyźni zstąpili wolno po stopniach bimy i wrócili na swoje miejsca. W synagodze panowała cisza. Po dłuższej chwili chazan zebrał się w sobie, aby rozpocząć musaf.

Prowadzący modły chazan najwidoczniej wziął sobie słowa rawa głęboko do serca, ponieważ zdawał się osobliwie zważać na każdą literę i każdą sylabę każdego słowa. Mówił wolno, ale wyraźnie i z mocą, jak gdyby po raz pierwszy słyszał i doceniał poszczególne słowa.
– Mechalkel chajim be-chesed – powiedział bez emfazy. – Łaskawie troszczysz się o żywych, wskrzeszasz umarłych w wielkim miłosierdziu.
Wierni poszli za jego przykładem, coraz głośniej i dobitniej wypowiadając responsy, aż na koniec mówili jednym wielkim głosem.
Kiedy przyszło do odmawiania kadiszu, chazan był spocony i blady.
– Naaricecha we-nakdiszecha – powiedział.
– Święty, Święty, Święty – odpowiedzieli zgromadzeni, unosząc się w górę i wspinając na palce. Niektórym, zapewne od upału, lekko kręciło się w głowach. – Święty, Święty, Święty jesteś Panie.
I właśnie w chwili, gdy wszyscy wierni wspinali się w uniesieniu ku Wszechmocnemu, w synagodze rozległ się łoskot, jakby runął jeden z potężnych cedrów Libanu. Mężczyźni poodwracali głowy, kobiety powyciągały szyje. Ujrzeli rawa leżącego na jednym boku na podłodze koło ławki. Wydał z siebie przeciągły jęk, lecz leżał nieruchomo, i tylko lewa noga spazmatycznym ruchem stukała o drewnianą ławkę, a głośny, głuchy dźwięk uderzeń rozchodził się echem po synagodze.
Zapadła cisza, w której można było niemal usłyszeć napór pulsującej w skroniach krwi.
Pierwszy ocknął się Hartog. Podbiegł do rawa, odsuwając Dovida na bok. Rozluźniwszy leżącemu krawat, wziął go za rękę i zawołał: „Trzeba wezwać ambulans! I przynieście koce!”.

 
Wesprzyj nas