Thomas Harris, twórca Hannibala Lectera, autor „Milczenia owiec” i „Czerwonego smoka”, wraca po 13 latach z nową książką. „Cari Mora” to wciągająca opowieść o złu, chciwości i mrocznej obsesji.


Cari MoraPrzestępcy od lat próbują wytropić skarb ukryty pod posiadłością należącą niegdyś do Pablo Escobara w Miami Beach.

W wyścigu po 25 milionów dolarów w złocie prowadzi targany chorymi namiętnościami Hans-Peter Schneider – człowiek, który zarabia na życie, realizując przerażające fantazje bogaczy.

Na drodze staje mu Cari Mora, piękna strażniczka rezydencji, która znalazła w Stanach schronienie przed przemocą panującą w jej kraju. Schneider wkrótce pozna zaskakujące umiejętności Cari i przekona się, jak silna jest jej wola walki.

Między męskim pragnieniem a kobiecym instynktem przetrwania czają się potwory. A żaden pisarz nie kreuje potworów tak sugestywnie jak Thomas Harris.

Thomas Harris
Cari Mora
Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Agora
Premiera: 21 maja 2019
 
 

Cari Mora


Rozdział 1


Dwóch mężczyzn rozmawiających w środku nocy. Dzieli ich tysiąc sześćset siedemdziesiąt cztery kilometry. Połowę twarzy każdego z nich oświetla blask ekranu telefonu komórkowego. Są dwiema półtwarzami konwersującymi w ciemności.
– Mogę przejąć dom, w którym według ciebie to jest. Powiedz mi resztę, Jesús.
Odpowiedź jest słabo słyszalna wśród trzasków eteru.
– Zapłaciłeś mi jedną czwartą tego, co obiecałeś. – Sap-sap. – Przyślij resztę. Przyślij. – Sap-sap.
– Jesús, jeśli znajdę to bez dalszej pomocy z twojej strony, nic więcej nie dostaniesz.
– Święta prawda, świętsza niż myślisz. Nigdy w życiu nie powiedziałeś świętszej. – Sap-sap. – To, czego szukasz, leży na piętnastu kilogramach semteksu. Jeśli znajdziesz to bez mojej pomocy, rozbryzgasz się na księżycu.
– Mam długie ręce, Jesús.
– Z księżyca mnie nie dosięgniesz, Hansie-Pedro.
– Dobrze wiesz, że mam na imię Hans-Peter.
– „Peter” to po angielsku „wacek”, prawda? Chcesz powiedzieć, że gdybyś miał dłuższe ręce, dosięgnąłbyś swojego wacka? Twoje sprawy osobiste mnie nie interesują. Nie trać czasu. Przyślij pieniądze.
Połączenie zostaje przerwane. Obaj mężczyźni patrzą w mrok.
Hans-Peter Schneider leży na koi pod pokładem długiej czarnej łodzi u wybrzeży Key Largo. Wsłuchuje się w szloch kobiety dochodzący z trójkątnej koi w forpiku. Naśladuje go. Jest w tym bardzo dobry i głosem swojej matki woła jej imię.
– Karla? Karla? Dlaczego płaczesz, moje dziecko? To tylko sen.
Leżąca w ciemności zrozpaczona kobieta daje się nabrać, lecz tylko na sekundę, po czym znów zaczyna łkać, gorzko i żałośnie.
Jej płacz jest dla niego muzyką, koi go i usypia.

* * *

Jesúsa Villarreala, leżącego w szpitalu w kolumbijskiej Barranquilli, uspokaja miarowe posykiwanie respiratora. Wciąga przez maskę haust tlenu. Z panującego na oddziale mroku dochodzi głos jakiegoś pacjenta, który wzywa na pomoc Boga, krzycząc: „Jesús!”.
– Mam nadzieję, że Pan słyszy cię równie dobrze jak ja, przyjacielu – szepcze w ciemność Villarreal. – Ale bardzo w to wątpię.
Sięga po komórkę na kartę, dzwoni na informację i prosi o numer szkoły tańca w Barranquilli. Odchyla na bok maskę, żeby móc rozmawiać.
– Nie, nie interesuje mnie nauka tańca – mówi. – Nie to mam teraz w głowie. Chcę rozmawiać z Donem Ernesto. Owszem, znasz go. Powiedz mu, kto dzwoni, Don będzie wiedział. – Sap-sap.

Rozdział 2

Łódź Hansa-Petera Schneidera mijała powoli duży dom na brzegu zatoki Biscayne Bay. Wzdłuż czarnego kadłuba z bulgotem przelewała się woda.
Schneider obserwował przez lornetkę dwudziestopięcioletnią Cari Morę, która w podkoszulku i spodniach od piżamy przeciągała się na tarasie w promieniach porannego słońca.
– Mój Boże… – Hans-Peter ma dość długie kły, które połyskują srebrzystymi koronkami, kiedy się uśmiecha.
Jest wysoki, blady i całkowicie bezwłosy. Ponieważ nie ma rzęs, dotykając powiekami soczewek lornetki, zostawił na nich wilgotne smugi. Przetarł je lnianą chustką do nosa.
Tuż za nim stał Felix, pośrednik handlu nieruchomościami.
– To ona – rzucił. – Dozorczyni. Zna ten dom jak nikt, umie to i owo naprawić. Niech ci wszystko pokaże, a wtedy wezmę tę cwaniarę za tyłek i wyrzucę, zanim zobaczy coś, czego nie powinna widzieć. Może zaoszczędzić wam dużo czasu.
– Czas – powtórzył Schneider. – Czas… Kiedy mają się wynieść?
– Za dwa tygodnie. Facet, który go teraz wynajmuje, kręci reklamy.
– Musisz dać mi klucz. – Hans-Peter mówi po angielsku z silnym niemieckim akcentem. – I to jeszcze dzisiaj.
– Wejdziesz tam, użyjesz mojego klucza, coś się stanie i od razu będą wiedzieli, że to ja. Skończę jak O.J. Simpson – Felix się roześmiał, Schneider nie. – Posłuchaj, pogadam dzisiaj z tym od reklam i poproszę, żeby się wcześniej wyniósł. Musisz obejrzeć dom za dnia, z ludźmi. To koszmarne miejsce, czysta makabra. Cztery dziewczyny zwiały stamtąd gdzie pieprz rośnie, dopiero Cari została. Tylko ona się nie boi.
– Dobrze, jedź do tego najemcy. Zaproponuj mu pieniądze. Do dziesięciu tysięcy dolarów. A tymczasem daj mi klucz albo za pięć minut zjedzą cię ryby.
– Zrobisz jej coś, to wam nie pomoże – powiedział Felix. – Ona tam śpi. Musi, ze względu na ubezpieczenie przeciwpożarowe. Za dnia gdzieś pracuje. Zaczekaj i idź tam, kiedy jej nie będzie.
– Chcę się tylko rozejrzeć. Nawet mnie nie zobaczy.
Hans-Peter przyglądał się jej przez lornetkę. Cari stała właśnie na palcach, uzupełniając pokarm w karmniku dla ptaków. Tak, szkoda by było z niej zrezygnować. Z tymi interesującymi bliznami była warta sporo pieniędzy. Ci z Klubu Kadłubków Acroto Grotto w Nawakszut daliby za nią sto tysięcy dolarów – trzydzieści pięć milionów, czterysta trzydzieści trzy tysiące, sto osiemdziesiąt cztery mauretańskie ugije. I to za okaz ze wszystkimi kończynami, bez tatuaży. A gdyby w wolnej chwili trochę ją podrasował, dostałby dużo więcej. Co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy. Czyli nędzne grosze. W tym domu leżało dwadzieścia pięć, trzydzieści milionów dolarów.
Drozd amerykański, ukryty wśród liści rosnącego obok tarasu uroczynu, śpiewał pieśń, której nauczył się w kolumbijskim lesie mglistym i którą przyniósł aż do Miami Beach.
Cari natychmiast rozpoznała zew godowy klarnetnika andyjskiego mieszkającego dwa tysiące czterysta kilometrów na południe od Florydy. Ptaszek śpiewał z wielkim entuzjazmem. Cari uśmiechnęła się i przystanęła, żeby jeszcze raz posłuchać pieśni swojego dzieciństwa. Zagwizdała. Klarnetnik odgwizdał. Cari weszła do domu.
Stojący na pokładzie łodzi Hans-Peter Schneider wyciągnął rękę. Nie dotykając go, Felix położył klucz na jego dłoni.
– Drzwi są zabezpieczone alarmem – uprzedził. – Ale te do werandy się zepsuły, czekam na części. Weranda jest w południowej części domu. Masz jakieś wytrychy? Na miłość boską, zanim użyjesz klucza, zadrap zamek i zostaw je na schodach, na wszelki wypadek.
– Dobrze, zrobię to dla ciebie – obiecał Schneider.
– To zły pomysł – mruknął Felix. – Zajebiesz ją, to niczego się nie dowiesz.

* * *

Wróciwszy do zaparkowanego na przystani samochodu, Felix podniósł matę w bagażniku, żeby wyjąć komórkę na kartę ukrytą pod podnośnikiem i narzędziami. Wybrał numer szkoły tańca w Barranquilli.
– Nie, señor – zameldował szeptem, chociaż był na dworze. – Przeciągałem sprawę pozwolenia, ile mogłem. Ale on ma swojego prawnika od tych rzeczy i mogę wpaść. Uparł się, i już. Wie tyle, co my, nic więcej… Tak, przekaz doszedł. Dziękuję, señor, nie zawiodę pana.

Rozdział 3

Cari Mora miała kilka źródeł utrzymania. Najbardziej lubiła pracować w Pelican Harbor Seabird Station, placówce zajmującej się ochroną i leczeniem ptaków morskich oraz małych zwierząt, gdzie pod koniec dnia sprzątała w gabinecie zabiegowym i sterylizowała narzędzia chirurgiczne. Czasem, wraz z kuzynką, zajmowała się także obsługą gastronomiczną wycieczek łodziami organizowanych przez ośrodek.
Zawsze przychodziła do pracy bardzo wcześnie, żeby móc popracować ze zwierzętami. Dano jej fartuch, który lubiła nosić, bo czuła się wtedy jak prawdziwa lekarka.
Weterynarze ufali jej, ponieważ była zręczna i ostrożnie obchodziła się z ptakami, a dzisiaj, pod okiem doktor Blanco, zszyła rozdarty przez haczyk skórny worek pod dziobem białego pelikana. Zszywanie worka to bardzo delikatny zabieg, ponieważ szwy trzeba zakładać warstwami, każdy z osobna, podczas gdy ptak jest pod narkozą.
Było to zajęcie spokojne i absorbujące. Jakże różne od tych, które wykonywała w dzieciństwie, kiedy musiała opatrywać żołnierzy na polu walki, zakładać im szybko zwykłe szwy materacowe, zaciskać opaskę czy uciskać ponchem otwartą ranę na piersi, ponchem albo po prostu ręką, rozrywając zębami opatrunek.
Wieczorem pelikan spał już w klatce rehabilitacyjnej, a ponieważ doktor Blanco oraz inni weterynarze poszli do domu, została sama.
Wyjęła z lodówki martwego szczura, żeby odtajał, po czym posprzątała w gabinecie i zmieniła wodę w mieszczących się na zewnątrz wolierach i zagrodach.
Posprzątawszy i wysterylizowawszy narzędzia, otworzyła butelkę tamaryndowej coli i z rozmrożonym szczurem w ręku wyszła na dwór.
Puchacz wirginijski siedział na najwyższej żerdzi w kącie woliery. Cari rozsunęła siatkę, położyła szczura na wąskiej półce i zamknęła oczy, próbując usłyszeć szum wielkich skrzydeł, zanim omyje ją ich podmuch. Puchacz nigdy nie siadał, tylko chwytał poczęstunek szponiastą łapą i bezszelestnie wracał na żerdź, gdzie zdumiewająco szeroko otwierał dziób i gardło, aby połknąć gryzonia w całości.
Był stałym mieszkańcem ośrodka. Nie mogli wypuścić go na wolność, ponieważ w zderzeniu z linią wysokiego napięcia stracił oko i nie potrafił już polować, choć latał znakomicie. Był częstym gościem w szkołach, gdzie podczas pogadanek na lekcjach przyrody dzielnie znosił badawcze spojrzenia dzieci, czasem przymykając wielkie oko i ucinając sobie drzemkę.
Cari usiadła na odwróconym wiadrze i oparła się plecami o siatkę pod czujnym okiem głuptaka, który siedział w klatce naprzeciwko, dochodząc do siebie po zabiegu. Zszyła mu skaleczenie między palcami zgrabnym szwem okrągłym, którego nauczyła się od weterynarzy.
Na łodziach cumujących w pobliskiej przystani zapalały się światła. Tulące się do siebie pary gotowały coś w kambuzach.
Caridad Mora, dziecko wojny, chciała zostać lekarzem weterynarii. Od dziewięciu lat mieszkała w Stanach Zjednoczonych, ciesząc się niepewnym tymczasowym statusem ochronnym TPS, który – zważywszy obecną, jakże niechętną imigrantom atmosferę – w każdej chwili mogła stracić. Wystarczyło, żeby ci z rządu znów wpadli w złość.
W latach poprzedzających zmasowaną akcję przeciwko imigrantom udało jej się zdobyć odpowiednik dyplomu ukończenia szkoły średniej. Po cichu dodała do tego licencję wykwalifikowanej opiekunki domowej, którą uzyskała po krótkim, półtoramiesięcznym kursie, oraz duże doświadczenie życiowe. Ale żeby kształcić się dalej, musiała uzyskać lepsze papiery niż te, które miała. Migra – Urząd Celno-Imigracyjny – była bardzo czujna.
W szybko zapadającym tropikalnym zmierzchu wróciła autobusem do wielkiego domu na plaży. Kiedy tam dotarła, było niemal ciemno i na tle gasnącego nieba rysowały się czarne sylwetki palm.
Posiedziała trochę nad wodą. Tego wieczoru w wiejącym od zatoki wietrze roiło się od duchów młodych mężczyzn, kobiet i dzieci – ludzi, którzy ocaleli lub zmarli na jej rękach, kiedy próbowała ich opatrzyć, tych, którzy walczyli o każdy oddech, by w końcu przeżyć, i tych, którzy raz zadrżawszy, momentalnie wiotczeli.
Bywało, że wieczorny wiatr omywał ją lekko jak wspomnienie pocałunku, łaskotał jak ocierające się o twarz rzęsy, jak słodki oddech na szyi.
Wiał raz tak, raz inaczej, ale zawsze coś ze sobą niósł.
Pod czujnym spojrzeniem obserwujących ją ze stawu wielookich lotosów wsłuchała się w kumkanie żab. Potem skierowała wzrok na wejście do domku dla sów, który zrobiła z drewnianej skrzynki. Ale nie, nie dostrzegła w nim żadnej twarzy, jeszcze nie. Rzekotki wciąż kumkały.
Zagwizdała pieśń klarnetnika. Ptak nie odpowiedział. Nadchodziła trudna pora dnia, kiedy trzeba zjeść samotną kolację, dlatego wchodząc do domu, czuła się trochę przygaszona.
Właścicielem domu był kiedyś Pablo Escobar, lecz nigdy w nim nie mieszkał. Zdaniem tych, którzy go znali, kupił go dla rodziny, na wypadek gdyby wydalono go do Stanów Zjednoczonych.
Po jego śmierci posiadłość to przechodziła na własność państwa, to znów ją sprzedawano. Z biegiem lat przewinęło się przez nią kilku playboyów, głupców i spekulantów od nieruchomości – geszefciarzy, którzy kupowali ją na licytacji komorniczej i będąc raz na wozie, raz pod wozem, przez jakiś czas ją utrzymywali. W domu pozostało mnóstwo rzeczy świadczących o ich szalonych fantazjach, rekwizytów filmowych i modeli potworów gotowych rzucić się na nieopatrznych gości. Były tam manekiny, plakaty, szafy grające, rekwizyty z horrorów i meble erotyczne. W salonie stało nawet pierwsze krzesło elektryczne z Sing Singu, na którym uśmiercono jedynie trzy osoby. Ostatnim, który regulował natężenie przepływającego przez nie prądu, był Thomas Edison.
Światła to się zapalały, to gasły, kiedy mijając manekiny, przyczajone monstra i ponadpięciometrowej wysokości Matkę Obcych z planety Zorn, szła na górę. Jako ostatnie zgasło to w jej sypialni.

Rozdział 4

Z kluczem od Feliksa w ręku Hans-Peter Schneider mógł zakraść się do domu, tak jak tego pragnął. Mógł zakraść się tam wtedy, kiedy Cari Mora będzie spała w gorącej sypialni na piętrze.
Był teraz w swoim mieszkaniu w nieoznakowanym magazynie na brzegu Biscayne Bay, niedaleko starej Thuderboat Alley w północnej części Miami Beach. Jego czarna łódź stała w pobliskim hangarze. Siedział nago na stołku, na środku dużego wykafelkowanego pomieszczenia z prysznicami, chłostany ze wszystkich stron silnymi strumieniami wody z wmurowanych w ściany dysz. Siedział i z niemieckim akcentem śpiewał:
– … just singing in the rain. What a glorious feeling, I am haaappy again.
Widział swoje odbicie w szklanej ścianie maszyny do płynnej kremacji. Właśnie rozpuszczał w niej Karlę, dziewczynę, z którą mu nie wyszło.
We wstającej prysznicowej mgle jego odbicie wyglądało jak dagerotyp. Przybrał pozę Myśliciela z rzeźby Rodina i kątem oka zerknął na szkło. Mgła pachniała lekko ługiem.
To ciekawe: patrzeć i widzieć w sobie odbitego w szkle Myśliciela, podczas gdy z ciała Karli, a raczej papki, w jaką zmieniła się w żrącym roztworze, zaczynały już wystawać kości. Maszyna kołysała się na boki, kolebiąc wypełniającą zbiornik cieczą. W pewnej chwili czknęła i na powierzchnię wypłynął strumień bąbelków.
Hans-Peter był z niej bardzo dumny. Dużo za nią zapłacił, ponieważ płynna kremacja stawała się coraz bardziej popularna wśród zagorzałych ekologów pragnących uniknąć śladów węglowych pozostałych po kremacji tradycyjnej. Jego maszyna ich nie pozostawiała – ani śladów węglowych, ani żadnych innych. Jeśli jakaś dziewczyna się nie nadawała, w każdej chwili mógł spuścić ją z wodą w toalecie, w dodatku bez żadnej szkody dla wód gruntowych! Miał swoją ulubioną pieśń pracy.
 
Zadzwoń do Hansa-Petera, a nie trafi cię cholera.
Jeden chlust i po kłopocie, Hans-Peter wyręczy cię w robocie.

Nie, żeby nic na Karli nie zarobił, bo dostarczyła mu trochę rozrywki, no i udało mu się sprzedać jej nerki.
Czuł bijące z maszyny miłe ciepło, chociaż aby przedłużyć proces kremacji, utrzymywał temperaturę ługu na stałym poziomie siedemdziesięciu jeden stopni Celsjusza. Lubił patrzeć, jak szkielet dziewczyny wyłania się powoli z ciała i, niczym gada, przyciągało go ciepło.
Zastanawiał się, co włożyć na tę potajemną wyprawę. Miał nowy obcisły kombinezon z białego lateksu, który ukradł na zjeździe miłośników fantastyki i za którym szalał, lecz kiedy idąc, pocierał udem o udo, lateks cicho popiskiwał. Nie. Włoży coś czarnego i wygodnego, najlepiej na rzepy, bo kto wie, może rozbierze się, patrząc na śpiącą Cari. Weźmie też ubranie na zmianę w plastikowej torbie, na wypadek gdyby zrobiło mu się mokro i lepko, poza tym wybielacz w ozdobnym termosie do zacierania śladów DNA, jeśliby przyszło co do czego. No i wykrywacz metalu.
Zaśpiewał po niemiecku piosenkę ludową, którą Bach wykorzystał w Wariacjach Goldbergowskich. Nazywała się Nie lubię buraczków z kiszoną kapustą.
Przyjemnie było być podnieconym. Iść na tajną wyprawę. Zemścić się na śpiącym w piekle Pablu…

 
Wesprzyj nas