“Nie żegnam się” to ostatnia opowieść o przygodach Erasta Fandorina. Sześć lat po ukazaniu się powieści „Czarne miasto”, w której słynny detektyw został postrzelony w głowę, i dwadzieścia lat od chwili wydania Azazela w Rosji, wreszcie poznajemy dalszy ciąg historii i losy ulubionego bohatera.


Nie żegnam sięWiosna 1918 roku. Młode radzieckie państwo wciąż gorączkuje. Po ulicach krążą rzesze czekistów. W dawnych burżuazyjnych dzielnicach szerzą się głód, zimno i brud.

W zatłoczonym pociągu z Samary do Moskwy podróżują kupcy, przebiegli gimnazjaliści, marynarze oraz pewien bardzo dziwny Japończyk. Dobrze mówi po rosyjsku i wiezie ze sobą olbrzymi zwój baranicy, w którą owinięty jest mężczyzna o śmiertelnie bladej twarzy, siwych włosach i schludnych czarnych wąsikach.

Ów Japończyk to oczywiście Masa – wierny służący i przyjaciel Erasta Fandorina.

Od ponad trzech lat Fandorin przebywa w śpiączce, otoczony opieką Masy. Teraz wracają z kolejnej kuracji u chińskiego uzdrowiciela. Pięć miesięcy seansów przyniosło efekt. Lekarze są jednak ostrożni w rokowaniach. Nawet jeśli i tym razem radca stanu wyjdzie z opresji bez szwanku, nikt nie może przewidzieć, co się wydarzy po jego przebudzeniu…

Boris Akunin
Nie żegnam się
Przekład: Aleksandra Okuniewska-Stronka
Cykl z Erastem Fandorinem
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 15 maja 2019
 
 

Nie żegnam się


Table-talk 1918 roku

U schyłku dnia, już o zmroku, dworzec nagle się ożywił. Rozeszły się słuchy, że będzie pociąg do Moskwy. Przedwczoraj pod Iwaszczenkowem miejscowi wyjęli szynę – zatrzymali i obrabowali pospieszny. Uszkodzenie niewielkie, ale nie miał kto naprawić – brygada remontowa uczestniczyła w wiecu.
I nagle pociąg! Skądś się dowiedziano, że pojedzie bocznicą Fabryki Siergijewskiej i że skład zostanie podstawiony na trzeci peron. Tam właśnie wszyscy ruszyli, chwytając toboły, walizki i dzieci.
Dworzec w Samarze, jeden z najlepszych w cesarstwie, w rok po jego haniebnym zgonie podupadł, niczym Baron ze sztuki pisarza proletariackiego, Gorkiego: zaniedbany i odrapany sięgnął dna. Przestano go ogrzewać już w grudniu, toteż mroźną zimową porą dwa górne piętra stały puste; biegano tam z dołu za potrzebą i załatwiano ją, gdzie popadnie. Dworcowe ustępy były nieczynne. Poczekalni na parterze też nie ogrzewano, ale tutaj nie było zimno. Na ławkach, parapetach i ladach bufetów, a także na podłodze siedzieli i leżeli ludzie, ogrzewali powietrze oddechami, dymem papierosowym, kaszlem i przekleństwami.
Mniej więcej połowa tej szaroburej masy poderwała się na nogi. Druga połowa, udająca się w inną stronę, na wschód, pozostała na miejscu.
Słuchy okazały się prawdziwe. Niebawem, buchając siwą parą, na peron wtoczył się pociąg, niedługi, za to pasażerski, a nie towarowy: z przodu wagon niebieski, pierwszej klasy, za nim żółty, drugiej klasy, no i trzy zwyczajne, zielone.
Przy wejściu do każdego wagonu natychmiast zrobił się tłok, największy oczywiście przy niebieskim. W imię równości i braterstwa wszystkie bilety były jednakowe, bez miejsc i – ma się rozumieć – bez klasy: jedziesz, gdzie usiądziesz. Jeżeli usiądziesz.
Milicjant z czerwoną opaską na rękawie i jeszcze jedną na czapce uderzył kolbą karabinu o peron.
– Do kolejki, obywatele! Okazywać bilety!
Ale zamiast kolejki wyszło według Karola Darwina – silniejsi i sprytniejsi przecisnęli się i odepchnęli resztę. Na samym początku znalazł się niemłody niziutki Azjata ze skośnymi oczami – Chińczyk, a może Kirgiz. Rewolucja jak miotła wygarnęła z rosyjskich kresów najprzeróżniejszych ludzi; do tej pory nie widywano takich na prowincji, a nagle wszyscy poczuli się obco na swoich miejscach, więc na drogi wyległa ciżba ludzka, wzbijając tumany kurzu i wirując na podobieństwo trąby powietrznej.
– Gdzie się pchasz z tym tobołem?! – wrzasnął milicjant.
Podobała mu się rola naczelnika, wprawdzie mało znaczącego, za to z karabinem. Nadeszły takie czasy, że bez stanowiska i broni człowiek stał się nikim.
Rzekomy Chińczyk miał rzeczywiście przerzucony przez ramię olbrzymi, długi zwój baranicy, chyba niezbyt ciężki – mikrus lekko go przytrzymywał.
– Czego tu podsuwasz bilet, dzikusie? Był dekret: z dużym bagażem nie wolno. W ramach walki z paskarzami i spekulantami.
– Mam dwa bilety, szanowny panie – powiedział Azjata, kłaniając się razem ze swoim brzemieniem. – Dwa miejsca.
Dobrze mówił po rosyjsku, tylko niezbyt czysto wymawiał literę „l”.
– Nie wolno! Idź stąd, nie tarasuj przejścia! Kto następny?
Nierozgarnięty Chińczyk nie ruszył się z miejsca, jego okrągła twarz jaśniała uśmiechem.
– Dwa bilety – dwa miejsca, szanowny panie – powtórzył.
Olbrzymia dłoń z niebieską kotwicą opadła z tyłu na jego ramię. Potężny marynarz, o głowę wyższy od tłumu, odezwał się basem do uparciucha:
– Głuchy jesteś czy głupi? Słyszałeś, co się mówi? Zjeżdżaj, póki nikt cię nie zepchnął pod wagon.
Nie odwracając się i nie przestając uśmiechać, Azjata odparł:
– Odczep się, wszarzu.
Nieznacznie cofnął wolny łokieć i marynarz przestał być tak wysoki – zgiął się wpół.
A milicjantowi Chińczyk oznajmił:
– Jesteście rozgniewani, towarzyszu, bo źle się czujecie. Musicie poleżeć.
– A co, może jesteś doktorem? – Mundurowy się obruszył. – No to dalej, wylegitymuj się.
– Doktorem, doktorem. – Azjata pokiwał głową. – O, tutaj, bardzo was boli.
I dźgnął milicjanta palcem w żołądek. Chyba naprawdę bardzo bolało, bo funkcjonariusz państwowy jęknął, zbladł jak ściana, upuścił karabin i się zachwiał.
– Słabo mu – wyjaśnił Chińczyk innym pasażerom, troskliwie chwytając milicjanta za kołnierz. – Poleży trochę. Odsuńcie się, obywatele… Bardzo dziękuję.
To mówiąc, ułożył zemdlonego strażnika socjalistycznej praworządności na peronie i poprawiając bagaż, nieśpiesznie wspiął się po stopniach. Za nim cisnęła się reszta.
W wagonie okazało się, że ci, których skusiła pierwsza klasa, przeliczyli się. Niedawno jechali nią do domu z frontu Kozacy ussuryjscy, a że nie chcieli rozstawać się ze swoimi końmi, więc schludny wagon, podobnie jak dworzec w Samarze, padł ofiarą rewolucji. Kwaśny zapach końskiego potu na dobre wbił się w ściany, a przepierzenia, półki, stoliki i kanapy spłonęły w ognisku, po którym na podłodze, pośrodku zdewastowanej pustej przestrzeni, pozostała wypalona dziura. Ocalał tylko jeden przedział z brzegu. Pośpieszyli do niego ci, którzy wpadli do wagonu pierwsi, chociaż trudno to nazwać „pośpiechem”. Nikt nie ośmielił się wyprzedzić uprzejmego Chińczyka z jego ciężkim brzemieniem, on zaś poruszał się powoli i statecznie. Dopiero gdy się rozejrzał i usiadł, ulokowawszy pionowo swój tobół przy oknie, do środka rzucili się najzuchwalsi. Drugi wpadł wysoki jak dąb marynarz, który przyszedł już do siebie po uderzeniu łokciem.
– Ja na górę, zgoda? – zapytał z szacunkiem i zajął strategiczne miejsce – jedną z półek na bagaż, gdzie mógł się wyciągnąć na całą długość.
W ślad za nim szturm na przedział przypuściła dziarska młodzież. Dwóch dworcowych wyrostków trudniących się zajmowaniem dobrych miejsc, które potem odstępowali za opłatą, ulokowało się w przedziale – jeden, jasny blondyn, przy oknie naprzeciwko zwoju Chińczyka, drugi, rudy, na wolnej półce bagażowej.
Obok blondyna na siedzenie opadła dziewczyna zakutana niemal po uszy w purpurową chustę. Tuż za nią wparował postawny zasapany chłopak w gimnazjalnym szynelu i w kaszkiecie.
– Hopla, siedzę! – zawołała z radością dziewczyna. – Nie wstanę, choćby mnie siekano na kawałki!
Gimnazjalista powiedział:
– Vene, vidi, vici. Uf!
Ostatnie, ósme miejsce, koło Azjaty, przypadło sprytnemu popu, który prześliznął się pod pachą jakiegoś ofermy.
– Ej, ojczulku, nieładnie – powiedział oferma. – Byłem przed wami!
Odwijając srebrny krzyż kapłański z szala domowej roboty, świątobliwy mąż rzekł pouczająco:
– Powiedziano przecież w Ewangelii, mój synu: „Tak właśnie ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”. Czy nam, grzesznym, wolno się przeciw temu buntować? Jak chcesz, pobłogosławię cię trzykrotnym znakiem krzyża. Nie? No to trudno.
Po czym zaczął się wiercić, moszcząc tak pieczołowicie, że od razu było wiadomo: ten też nie ustąpi, choćby go ćwiartowano.
Przedział się zapełnił, jednakże skład osobowy nie był jeszcze ostateczny.
– Komu miejsce leżące, wygodne? A komu najlepsze przy oknie? – wrzasnęli chłopcy.
– Po ile? – zapytał oferma, którego ubiegł pop.
Usłyszawszy cenę – sto rubli – splunął i poszedł.
Miejsce przy oknie wykupiła pucołowata baba w kożuszku – wytargowała za siedemdziesiąt kierenek[1] i gotowane jajko. Nieletni kombinator wsunął zdobycz do czapki i znikł.
Drugi, rudy, nie miał szczęścia. Jakiś ogolony obywatel w krótkiej bekieszy i kubance, zamiast zapłacić, w milczeniu chwycił wyrostka za kołnierz i wyrzucił za drzwi.
– Pewnie żeś kontra[2]! – pisnął chłopaczek. – Zaraz poczęstuję cię nożem!
Ale ogolony mężczyzna nieprzyjemnie cmoknął językiem i wyszczerzył zęby, błyskając złotą koronką. Chłopak czmychnął.

*

I tak w niebieskim wagonie sformowała się arystokracja pociągu, zajmując jedyny przedział. Pozostali pasażerowie ulokowali się na podłodze i pod ścianami w środkowej części wagonu. Bez dzwonków i zapowiedzi, na rewolucyjną modłę, parowóz szarpnął, wagony drgnęły i zadudniły, skład ruszył.
Tu-tuuu! – zahuczało w mglistym marcowym zmierzchu.
– Niech Pan strzeże wędrowców i podróżnych – zaintonował śpiewnie duchowny – a koniec drogi będzie lepszy niż początek, bo inaczej po co jechać?
– Święta prawda – przyznał obywatel ze złotym zębem, zręcznie wskakując na górną półkę. – Paskudne miasto. Niech je licho porwie.
– Co wy mówicie, towarzyszu? Mam w Samarze dom i rodzinę – z wyrzutem powiedziała baba, ale ugodowo, bez złości.
Wszyscy byli bardzo zadowoleni, że tak dobrze się ulokowali.
Zajrzał konduktor – okazuje się, że w pociągach bywali jeszcze konduktorzy.
– Reszcie nie proponuję. – Niedbale wskazał brodą wagon. – Ale wam, jeśli chcecie, mogę wydać naftę. Osiemdziesiąt rubelków za pół kwarty. Wystarczy światła do samej Moskwy, jeśli oszczędnie gospodarować.
Elektryczności, ma się rozumieć, nie było, zresztą po lampach zostały tylko czarne dziury, ale z sufitu zwisała lampa naftowa, jeszcze niezapalona.
Kwota była oszałamiająca, nikt jednak nie miał ochoty podróżować w ciemnościach, pasażerowie już teraz ledwie się widzieli.
– Zrzucimy się po dziesięć od łebka? – zapytała baba i wyjaśniła Chińczykowi: – Wy, towarzyszu, zajmujecie dwa miejsca, więc od was należy się dwadzieścia.
Ten ukłonił się, nie wnosząc sprzeciwu, ale z innymi podróżnymi pojawił się kłopot.
– Nie mam wcale pieniędzy. – Gimnazjalista westchnął. – A w ogóle spać można po ciemku, tak jest nawet lepiej.
Dziewczyna też odmówiła.
– Wysiadam na pierwszej stacji, jestem spod Biezienczuka. Czemu mam płacić za Moskwę?
Pop wyrecytował wiersz:

Gęstego mroku nie rozproszy
Lampy światełko wątłe.
Tarcza wiary ciemności spłoszy
I modlitwy gorące.

– Jak sobie chcecie. – Konduktor wzruszył ramionami.
W tej samej chwili mężczyzna ze złotym zębem wychylił się z góry, szerokim gestem wsunął mu do ręki banknot.
– Masz stówkę, szefie. Reszty nie trzeba. Płacę za całe miłe towarzystwo. Znajcie Jaszę Czarnego.
Gdy żółtawe rozkołysane światło rozjaśniło przedział, podróżni mogli się sobie lepiej przyjrzeć. Wdali się w rozmowy – osobliwe, typowe dla czasów rewolucji, kiedy to każdy najpierw jest ostrożny i nie podaje nazwiska. („Złoty ząb” się nie liczył – to wątpliwe, by nazywał się Jasza i w dodatku Czarny).
Najrozmowniejszy okazał się ojczulek. Oznajmił, że sprawuje pieczę nad parafią w powiecie syzrańskim, odwiedzał przewielebnego w Samarze, bo zabrakło dziekana i od dawna nikt mu nie płaci pensji, ale jego wyprawa – cóż poradzić, wola boska – okazała się daremna, niepotrzebnie się wykosztował, ponieważ w domu diecezjalnym ulokował się teraz komitet biedoty, mówi się jednak trudno, przeżyjemy i bez pensji, Pan Bóg nie opuści w potrzebie, ojciec rektor w seminarium często powtarzał: „Dobry pop nigdy nie zginie”.
Dziewczyna była w mieście służącą u „abwokata”. Ale i on cienko przędzie, no bo komu teraz potrzebne jakieś prawa, innych panów też już nie ma, dokąd więc pójść na służbę? A w domu ojciec z matką, narzeczony wrócił z frontu.
Baba trudniła się wymianą. Z Samary woziła potrzebne towary na wieś, do Samary żywność.
– A gdzie masz towar? – z niedowierzaniem zapytał Jasza. – Wyglądasz, jakbyś jechała na pusto.
Kobieta się zawahała – powiedzieć czy nie? Korciło ją jednak, żeby się pochwalić. Sięgnęła pod spódnicę, brzęknęła o stolik niedużym woreczkiem.
– Patrzcie. Funt igieł. Baby we wsi nie mają czym szyć. Za jedną igłę dają worek mąki.
W czasach rewolucji było to niesłychane bogactwo. Wszyscy umilkli z szacunkiem. Tylko Jasza nie krył wątpliwości.
– Może i dadzą, ale jak przewieziesz wszystko do miasta? Do tego potrzeba przecież paru furmanek. Konie, wozy. No i zabiorą ci mąkę na rogatkach. Mogą też skrócić o głowę za spekulację. Nie stanie skórka za wyprawkę.
Baba mrugnęła chytrze.
– Mam kuma na kolei. Ubiliśmy interes. Ja mu daję połowę mąki, a on ją dostarcza w nienaruszonym stanie.
Teraz zyskała jeszcze większy szacunek.
Później gimnazjalista rozbawił cały przedział.
– Ja też jadę na wieś z towarem. Mam tutaj – poklepał się po piersi – album ze znaczkami. Zbierałem je przez całe życie, od drugiej klasy. Kolonialne. Latem proponowano mi za nie szwedzki rower i karabin. Odmówiłem i słusznie zrobiłem. Nie oddam tanio.
Śmiali się z niego serdecznie – pop, zasłaniając usta dłonią, kobiety z piskiem, Jasza na całe gardło. Zwłaszcza gdy młodzik zamrugał oczami i wybąkał:
– Przecież nie wiem, co brać. Pierwszy raz jadę.
Ogólnej wesołości nie podzielali tylko marynarz, który zaraz po opuszczeniu stacji naciągnął kurtkę na głowę i zaczął chrapać, oraz Chińczyk – ten wciąż przesuwał swój tobół i chyba niezbyt dobrze rozumiał rosyjski.
– A wy, towarzyszu, w jakim celu podróżujecie? – zadzierając głowę, zapytała baba Czarnego i szturchnęła sąsiadkę w bok, bo z góry nie było widać.
– Jestem ziemskim wędrowcem – odparł właściciel miejsca sypialnego. – Obserwuję życie.
– Już my znamy takich obserwatorów, lepiej pilnuj rzeczy – szepnęła spekulantka dziewczynie do ucha i schowała bezcenny woreczek z powrotem pod spódnicę.
Przyszła kolej na Azjatę, na którego od początku popatrywano z ciekawością, ale po hecy z milicjantem trochę się go obawiano.
– Wy, obywatelu Chińczyku, pewnie wieziecie belę materiału na wymianę? – zapytała wścibska kobieta. – Na perkal zawsze jest zapotrzebowanie. Ale jeśli to chiński jedwab, trzeba znać miejsca. Mogę podpowiedzieć.
– Nie – krótko odparł tamten, rozwijając nie wiedzieć po co górę tobołu.
– Co, przepraszam, nie? – uczepiła się baba, nie doczekawszy się dalszego ciągu.
– Nie jestem Chińczykiem, tylko Japończykiem. A to nie jest materiał.
Odchylił skraj zwoju i rozsunął flanelę – w szparze ukazała się blada twarz z białymi włosami i schludnymi czarnymi wąsikami. Była nieruchoma, powieki miała smutno zamknięte.
– Nieboszczyk! – pisnęła dziewczyna, kuląc się ze strachu.
Pop się przeżegnał, Jasza Czarny zażartował rubasznie, a baba tak przeraźliwie wrzasnęła, że marynarz obudził się i poderwał, ale się nie odezwał – nic z półki nie widział.
– To żaden nieboszczyk, tylko mój pan. Teraz śpi – rzekł surowo Japończyk, przecierając chustką czoło dziwnego towarzysza.
Gimnazjalista gwizdnął z zachwytem.
– Nieźle. Wygląda jak Lord Ruthven!

*

Masa wiedział, kto to taki Lord Ruthven. Kyuuketsuki ze starej angielskiej powieści. Kyuuketsuki to istota z zaświatów. W ciągu dnia śpi, nocą wysysa ludzką krew.
Chłopak nawet nie podejrzewał, że jego domysły są bliskie prawdy. Pan rzeczywiście spał. I rzeczywiście spożył dzisiaj na obiad ludzką krew.
Ostatnia porcja krzepiącego roztworu według receptury profesora Kiriczewskiego skończyła się wczoraj, w całej Samarze nie znalazło się ani kropli głównego składnika, tłuszczu z dorsza. Dlatego Masa nakarmił pana swoją krwią, dodając do niej trochę mąki.
Jeszcze na samym początku, w przeklętym Baku, profesor oznajmił: „Ranny zachował odruch połykania, to znaczy, że umrze nie od razu. Pożyje jeszcze z miesiąc albo dwa. Jeśli można to nazwać życiem”. Wypowiedział te słowa w lipcu czternastego roku, teraz jest marzec osiemnastego, a pan wciąż żyje. Jeśli można to nazwać życiem.
Kula przeszyła prawą górną część czaszki. Od śmierci uratowało pana tylko to, że rewolwer był niedużego kalibru. Podarowała go zabójcy kobieta, która kochała pana. Masa nie miał pojęcia, co to było: miłosierdzie karmy czy jej zjadliwa drwina. Może byłoby lepiej, gdyby tamten akunin użył zwyczajnej czterdziestkipiątki i pan umarłby od razu, a nie wpadł do czarnej dziury, skąd nie można go wyciągnąć.
– To zdumiewające – powiedział luminarz neurochirurgii Kiriczewski już w moskiewskiej klinice parę miesięcy później. – Pan Fandorin nie umiera, ale i nie żyje. Na szczęście współczesna nauka niewiele wie na temat funkcjonowania mózgu.
– Dlaczego na szczęście? – zapytał wtedy Masa.
Sensei, mądry człowiek, odrzekł:
– Bo gdy wiedza nie jest jednoznaczna, pozostaje nadzieja na cud. O mózgu wiadomo, że rządzi się własnymi prawami i potrafi samorzutnie odtwarzać połączenia czynnościowe. W miejsce zniszczonych mogą powstać nowe, okrężne. Zdaje się, że chorego cechowała fenomenalna aktywność mózgowa i motoryczna? Tacy ludzie najczęściej wychodzą ze śpiączki. – Wprawdzie po tych pocieszających słowach sensei dodał jeszcze: – Ale nawet w tym wypadku na skutek ciężkiego uszkodzenia prawego płata czołowego chory po odzyskaniu przytomności przeważnie staje się idiotą.
Później było jeszcze wielu profesorów. Każdy mówił co innego. Ubiegłej jesieni, gdy na skutek rewolucji zrobiło się krucho z lekarstwami, Masa zadał sobie pytanie: Może nie trzeba dłużej męczyć biednego ciała, w którym nie ma duszy? Wystarczy zacisnąć palce i wszystko się skończy. Pan na pewno by tego zażądał, gdyby mógł mówić. Z drugiej strony, gdyby mógł mówić, po co zaciskać palce?
Gdy udręki Masy stały się nie do zniesienia, Kiri-sensei (tak w skrócie nazywał Japończyk profesora Kiriczewskiego) powiedział, że w Samarze nad Wołgą jest pewien chiński uzdrowiciel, pan Chiang, który osiąga niebywałe efekty drogą przypiekania i nakłuwania małymi igłami. Kolega z tamtejszego szpitala wojskowego napisał profesorowi, że Chińczyk przywrócił do przytomności rannego, któremu szrapnel uszkodził czaszkę jeszcze pod Peremyszlem w piętnastym roku. Co prawda wszystkie funkcje intelektualne zostały naruszone, ale mężczyzna sam chodzi, je i reaguje na proste polecenia.
Masa spróbował wyobrazić sobie pana reagującego na proste polecenia – nie udało się. Pan nigdy nie podporządkowywał się czyimś poleceniom. Mimo to Japończyk zaczął się szykować do drogi. Pociągi jeszcze wtedy kursowały, nawet można było zamówić ambulans sanitarny na dworzec.
W ciągu pięciu miesięcy spędzonych w Samarze kraj z niesłychaną prędkością, a nawet z przesadną brawurą, obrócił się w gruzy, jakby przez tysiąc lat czekał tylko na powód, żeby ulec ruinie. Masie nie podobała się rewolucja – z bardzo prostej przyczyny: utrzymanie inwalidy w tych czasach stało się najpierw trudne, a potem zupełnie niemożliwe. Pieniądze gwałtownie traciły na wartości, wszystkie towary i artykuły spożywcze, nie mówiąc już o lekarstwach, zniknęły z półek, nigdzie nie przestrzegano porządku. Było to tym bardziej przykre, że seansy Chianga-senseia przynosiły efekty. Lord Ruthven? Gdyby tylko chłopak mógł zobaczyć pana przed Samarą. Chudy i blady, wyglądał jak mumia egipska. Igły i gorące zioła chińskiego znachora sprawiły, że się zaokrąglił i poróżowiał – przypominał Momotarō, Brzoskwiniowego Chłopca z bajki. Czasami poruszał ustami, jakby z kimś rozmawiał. Jeszcze chwila i może by się ocknął. Jednakże Chiang-sensei oświadczył, że nie zostanie dłużej w Rosji, bo wszyscy tutaj powariowali. Powiedział, że w Chinach też jest rewolucja, ale skoro musi żyć wśród pomyleńców, woli wśród swoich. Po czym udał się do Nankinu. I co, Masa miał go zatrzymać siłą?

 
Wesprzyj nas