“Requiem dla analogowego świata” to szczera, uczciwa opowieść o pokoleniu, które stoi na styku światów: analogowego i cyfrowego.


Requiem dla analogowego świataJest 1997 rok, czworo przyjaciół z kutnowskiego podwórka świętuje nadejście upragnionych wakacji, nie przypuszczając, że prawdziwa szkoła dopiero się rozpoczyna, a deszczowe lato zmieni ich na zawsze.

„Requiem…” to list pożegnalny dla analogowego świata, naiwnego i wciąż nieświadomego swoich ostatnich dni, pełnego głośnych placów zabaw i wiecznie zajętych boisk, amerykańskich snów emitowanych na kanałach kablówki, muzyki z kaset przewijanych ołówkiem, pirackich VHS-ów, oranżady, gum kulek, pstrokatej tandety z bazaru i marzeń o lepszej Polsce, którą niespodziewanie zalała powódź.

Codzienność opisana w powieści została odwzorowana z dbałością o najdrobniejsze detale, lecz z perspektywy ponad dwudziestu lat wydaje się zaskakująca, a nierzadko wręcz niewiarygodna.

Warto odbyć tę podróż w czasie, spędzić ostatnie lato w mieście i przyjrzeć się z bliska światu, który utraciliśmy bezpowrotnie.

***

Wyłączcie Wi-Fi i zapnijcie pasy! Rafał Cichowski zabierze Was w podróż do lat dziewięćdziesiątych, serwując obraz tak autentyczny, że poczujecie, jakbyście znowu tam byli.
Anita Piotrowska, Poddasze Literata

„Requiem…” to opowieść o świecie, który istnieje już tylko we wspomnieniach. Cichowski zbiera je wszystkie, lepi w całość i dowodzi, że rzeczy, które robiliśmy w dzieciństwie, były jakieś fajniejsze. I o wiele bardziej niebezpieczne.
Grzegorz Brudnik

Nie wiem, czy „Requiem…” to książka dla każdego. Wiem natomiast, że sam przeczytałem ją z tą podszytą nostalgią radością, jaka towarzyszy wspominkom po latach, oraz że chciałbym, by przeczytali ją moi rodzice oraz dzieci. Bo książka Rafała to szczera, uczciwa opowieść o pokoleniu, które stoi na styku światów: analogowego i cyfrowego.
Jakub Ćwiek

Rafał Cichowski zaprasza w nostalgiczną podróż do czasów, które już nigdy nie wrócą. Analogowy świat? Warto, i to bardzo.
Aleksandra Zielińska

Rafał Cichowski (ur. 1984 w Kutnie) wychował się w latach dziewięćdziesiątych i przeżył, by o nich opowiedzieć. W czasach nieco bardziej cyfrowych studiował anglistykę na UW, a następnie rozpoczął swoją przygodę z reklamą. Jest autorem dwóch powieści science-fiction: nominowanej do Nagrody im. Janusza A. Zajdla i wydanej w USA „2049” oraz „Pyłu Ziemi”.

Rafał Cichowski
Requiem dla analogowego świata
Wydawnictwo Novae Res
Premiera: 12 czerwca 2019
 
 

Requiem dla analogowego świata


JA DZWONIĘ, TY GADASZ
19 CZERWCA 1997

Niebo przybrało barwę bloków. Kłębi się i kotłuje tuż nad naszymi głowami. Zaciskam usta, kładę ręce na biodrach, a wiatr wpada przez szerokie rękawy i pompuje moją koszulkę niczym balon. Na zadarty nos spada pierwsza soczysta kropla deszczu. Kolejna uderza głucho o zakurzony chodnik, następna wali w blaszany śmietnik. Nim oderwę wzrok od chmur z betonu, wokoło rozlega się cała symfonia puknięć, brzdęknięć i stuknięć rozpędzających się niechybnie w kierunku jednostajnego szumu.
– Zaczyna padać – stwierdzam rzecz najbardziej oczywistą.
Sobota wypuszcza piłkę z rąk i poprawia rzepy rękawic, zaciskając je mocniej wokół nadgarstków, czym daje mi jasno do zrozumienia, że nigdzie się nie wybiera.
– Możemy przełożyć, jak peniacie – drwi ze mnie, uśmiechając się pod nosem, ani razu nie spoglądając w naszą stronę, tylko na piłkę przyciśniętą korkotrampkiem do coraz bardziej mokrej trawy.
Podrzeczna przyszła tu w najsilniejszym składzie. Chcą nam udowodnić, że jesteśmy cieniasy, że ostatnie siedem do jednego to nie był przypadek. Jeszcze nigdy nie przegraliśmy tak wysoko jak na miejskim turnieju. Po meczu Kuki powtarzał na pocieszenie, że nie mieliśmy dnia. To nieprawda. My nie mieliśmy nóg. Zapadliśmy się po kolana w glebę, a oni rozjechali nas jak walcem. Sobota wpuścił tylko jedną bramkę, fuksiarski strzał Berlina z totalnego napału, z dwóch metrów, na ślepo, przed siebie, który jakimś cudem przeleciał mu między nogami. Ale nawet to nie odebrało im satysfakcji, że pokonali Aleje na ich własnym terenie. Później siedzieli przez dobrą godzinę pod naszym sklepem osiedlowym, jakby wyżsi i starsi od tego zwycięstwa, pili oranżadę i jedli snacki, pluli, strzelali kapslami i zagadywali do naszych dziewczyn. My, pobici, w cieniu przy trzepaku pod garażami, myśleliśmy o tym, jak ich zamordować i czy w poprawczaku jest tak ciężko, jak mówią. Jaga zna kogoś, kto siedział. Może podpowie, w którym miejscu rzeka najgłębsza.
– Chyba wy – odpowiadam, wykopując piłkę spod jego stopy.
Kuki ustawia ją na środku boiska ograniczonego z jednej strony krawężnikiem, z drugiej umowną linią biegnącą wzdłuż bloku, mniej więcej metr od balkonów, tam gdzie trawa zaczyna się robić wysoka i pełna pokrzyw. Jeśli wywalać na aut, to tylko w tę stronę. Sobota wraca na bramkę, staje w rozkroku pomiędzy dwiema postawionymi na sztorc trylinkami, pewien siebie i tego, że żadna piłka dziś tędy nie przeleci. Jak trzeba, będzie się rzucał nawet w błoto. On nie ma rodziców. Mieszka ze starszym bratem, więc nikt go nie oknoci za brudne ciuchy i podartą bluzę.
Koszulka ozdobiona wielką czerwoną dziewiątką pod nazwiskiem Alana Shearera przylepia się do moich pleców. Z przodu na kościstej klacie trzy lwy wyciągają się do skoku. Ostatnie spojrzenie na zespół. Robal wygląda, jakby już chciał iść do domu, patrzy pytająco to na mnie, to na Kukiego. Naprawdę to robimy? Zobaczcie, jak leje!
Śmiechowy przesuwa płaską podeszwą swojego trampka po trawie. No ślisko, chłopaki. Tylko Wojtala broniący dostępu do naszej bramki wygląda, jakby zupełnie go nie obchodził ani deszcz, ani ten mecz. Przymyka oczy i coś tam nuci pod nosem. Słucha strasznie ciężkiego metalu, ponurych włochatych facetów o pomalowanych twarzach, więc musi lubić taką pogodę. Wolałbym kogokolwiek innego, ale zbieraliśmy skład na szybko, w jedno popołudnie. Przez brzuch jest zbyt wolny, żeby wyjąć strzały po ziemi.
Zaczynamy.
Z wściekłością rzucamy się na nich, próbując jak najszybciej rozwiać wątpliwości, ale nie pozwalamy, żeby chęć zemsty wzięła górę nad obmyśloną, rozrysowaną na przerwie i powtarzaną do znudzenia taktyką. Żadnego biegania za piłką na hura jak przedszkolaki, żadnych desperackich strzałów z połowy. Pilnujemy pozycji, kryjemy swoich. Buty rozjeżdżają się na lewo i prawo, do gardeł wlewa się deszcz. Miliony zimnych igieł wbijają się w moją głowę i plecy, gdy schylam się, by wziąć głębszy oddech i wcisnąć kłujący ból z powrotem w głąb brzucha. Wspinamy się na absolutne wyżyny naszych możliwości, walcząc o każdy centymetr kałuży, którą ledwie można nazwać boiskiem.
Po dziesięciu minutach przegrywamy już dwa zero.
Z opuszczonymi głowami i piłką pod pachą drepczemy w kierunku środkowej linii. Spoglądam przez ramię na Wojtalę i spluwam melą gęstą jak kisiel. Bo gotuję się w środku. Ze zmęczenia i z tej bezradności. To nawet nie były trudne strzały, żadne przebłyski geniuszu w konstruowaniu akcji. Ale nasza obrona nie istnieje. Wszyscy poza mną i Kukim są już są myślami w domu, zrzucają z siebie ciężkie ubrania, rozciągają skarpety na grubych żebrach wyłączonych żeliwnych kaloryferów obwieszonych nawilżaczami powietrza i proszą rodziców o gorące kakao. Ja nawet nie patrzę w kierunku swojego okna. Być może matula usłyszała dzwonienie w parapet i wygląda teraz swojego synka, cała przejęta. Stuka obrączką w kubek z napisem Maxwell House i dostrzega moją szarą koszulkę fruwającą za rzędem garaży po drugiej stronie podwórza. Wabi mnie myślami i wzrokiem, bo wie, że wystarczy jedno szorstkie spojrzenie, wystarczy jej kontur na tle białej firanki majaczący w załzawionym oknie, bym zrozumiał, że czas już do domu.
Ale ja nie odwrócę głowy, nawet jak zacznie krzyczeć, że mam szlaban. Że będę musiał czytać lektury w wakacje. Że wyślą mnie do babci na dwa miesiące. Tylko siłą ściągną mnie z boiska. Zostanę tu, dopóki nie dokończymy tego meczu, choćbyśmy mieli go przegrać do zera – myślę. I wtedy, w samym sercu nawałnicy, pojawia się blady promień nadziei.
– Chyba was pogięło – słyszę znajomy głos dobiegający z linii bocznej.
Berlin stawia ostrożne kroki pomiędzy rozlewającymi się kałużami, dbając, by ani jedna brudna kropla nie dotknęła jego białych jak śnieg adidasów marki Fila. Rozpostarty nad głową parasol chroni resztę nieskazitelnego ubioru przed wściekłymi falami zimnego deszczu. Berlin ma tatusia w Stanach i wszystkie jego dresy mają trzy paski, tak jak powinny, a nie cztery – jak nasze podrabiane łachy z ruskiego placu. W poprzednie wakacje ubierał się w czerwone bandany i dżinsowe kurtki w hołdzie idolom z Guns N’ Roses, a teraz słucha innych kapel i nosi bluzy sportowych marek, których nawet nie znamy. Dla nas Starter jest szczytem luksusu. On cały jest oryginalny, wymuskany i zawsze mówi to, co myśli. Zna się ze starszymi chłopakami, a jak zagaduje na przerwach do dziewczyn, to się uśmiechają, łapią go za ramię albo niby przypadkiem gładzą po klacie, a nie mówią, że nie mają czasu, że muszą przepisać matmę i na razie, może się spotkamy na długiej przerwie. Ale przede wszystkim ma atomowego kopa, który sprawia, że w taki dzień jak ten piłka będzie przecinać strugi deszczu niczym kometa ciągnąca za sobą mokry ogon. Już się boję o szyby wystawowe delikatesów U Hrabiego lśniące od deszczu dwadzieścia metrów za bramką Soboty. Berlin odwróci losy tego meczu, jestem tego pewien.
– Stary, grasz? – pytam go, przebiegając obok.
– Właź za mnie! – Robal rozwiązuje kwestię, kogo mamy wywalić z boiska.
Berlin uśmiecha się, prezentując dwa rzędy białych zębów, po czym przechyla parasol, jeszcze raz wypowiada zdanie, którym nas przywitał, i retorycznie dodaje:
– Mam się babrać w tym błocie jak jakaś świnia?
Podrzeczna czuje się tak pewnie, że do rzutu rożnego przybiega nawet Sobota. Ewidentnie chcą nas upokorzyć. Baton bez czekania rusza do piłki i wkręca ją prosto w naszą bramkę, licząc, że Wojtala ich wyręczy i po prostu wturla się razem z przemoczoną szmacianką między słupki, kończąc tę agonię. Trzy gole, a gramy do pięciu. Po zawodach. Ale nasz bramkarz robi coś niewiarygodnego. Niesiony chęcią zemsty za dwa farfocle, które puścił, a może na polecenie głosów w głowie, biegnie wprost na wirującą futbolówkę i uderza w nią z całej siły, wysyłając łukiem ponad naszymi głowami daleko na drugą stronę boiska.
– Jak brudas, jak robak… – ciągnie swoje Berlin, gdy odprowadzamy piłkę marki Atak oddalającą się w kierunku spożywczaka.
Futbolówka nawet nie odbija się od rozmiękłej murawy, ale siłą rozpędu pokonuje leniwie jeszcze dwa metry z ostatnich trzech, zatrzymując się idealnie naprzeciw pustej bramki. Natychmiast zrywam się do biegu. Rusza też Sobota. Pędzimy tak ramię w ramię po lśniących źdźbłach, rozdeptując kałuże.
– Jak menel, jak małpa… – słyszę oddalający się za plecami głos.
Wszystkie dźwięki świata gasną, liczy się tylko ten moment, w którym wjeżdżam długim wślizgiem w czekającą na mnie piłkę i jest dwa do jednego. Sobota wyprzedza mnie o pół kroku. Jest wyższy, rok starszy, dużo silniejszy, nie ma tatusia ani mamusi, którzy mogliby go skrzyczeć za to, że dostał zapalenia płuc od biegania godzinę w przemoczonych gaciach. Jego bark uderza w mój i tracę równowagę, szczęśliwie rozkładając się prosto przed nim. Nasze nogi plączą się w węzeł i suniemy tak przez chwilę, ryjąc twarzami po trawie i hamując na wydeptanej ścieżce. W zębach chrzęści nam piach, skóra na dłoniach zdziera się i pali, jedno ucho mam zapchane ziemią, drugie wodą. Ale to wszystko staje się mało ważne, gdy widzę, jak jednym susem przeskakuje nad nami Kuki i pewnym kopniakiem wysyła piłkę w długi lot pod sam sklep. Zdobywamy upragnioną bramkę.
Gdy podchodzi, by pomóc mi wstać, z jego podartych na strzępy butów dochodzi głośne chlupanie. Zupełnie jakby miał na nogach nasączone gąbki kąpielowe. On zdaje się nie zwracać na to uwagi. Nawet już nie pytam Berlina, czy chce do nas dołączyć. Wygramy bez jego łaski. Jak Widzew wczoraj w Warszawie, trzy do dwóch w ostatnich sekundach meczu. Gazety napisały, że to był thriller. Totalny horror, zwłaszcza dla Legionistów, którzy jeszcze na pięć minut przed ostatnim gwizdkiem byli już pewni mistrzostwa, skandowali coś o Żydach i ustawiali się na fetę na starówce. A później po trzech szybkich strzałach w pysk leżeli rozłożeni na dechach. Majak. Gęsior. Michalczuk. Po ostatnim gwizdku starszy brat Robala wyskoczył przez balkon z parteru i z gołą klatą obiegł blok dwa razy dookoła, drąc mordę, aż zdarł sobie gardło i piszczał, jakby ponownie przechodził mutację. Na garażach pojawił się świeżutki napis, że w Kutnie tylko Widzew. Pod blokiem Kukiego zapłonęły wszystkie śmietniki, a śpiewy i dźwięk tłuczonego szkła niosły się po osiedlu przez pół nocy.
Rano było ze dwadzieścia stopni w cieniu, a i tak większość chłopaków przyszła do szkoły w szalikach. Wszyscy z wypiekami na twarzy opowiadali sobie końcówkę meczu, ze śmiechem komentowali wyraz twarzy Szamotulskiego, kiedy trzeci raz wyciągał piłkę z siatki, i umawiali się na mecze osiedlowe. Nawet nauczyciele przestali konfiskować nasze oblepione taśmą klejącą kulki papieru i z cichym przyzwoleniem akceptowali kolejny okrzyk w stylu „I gol! Coś nieprawdopodobnego! Andrzej Michalczuk pogrążył Legię!” po tym, jak improwizowana futbolówka wypadła przez uchylone drzwi od kibla i potoczyła się prosto pod ich nogi.
Łapiemy drugi oddech. Wraca fonia. Z uchylonego okna w bloku wraz z gęstym papierosowym dymem wydobywają się znajome dźwięki. Pomalowany gość z fatalną fryzurą w rozpiętej koszuli rzuca się po zasyfiałym pokoju. Ostatnio cały czas to puszczają na MTV i – mimo że normalnie nie słucham Prodigy – ten kawałek jak ulał pasuje do scenariusza, który już napisałem sobie w głowie.

Chodź, zagraj w moją grę.
Sprawdzę cię.

Czuję, jak muzyka daje mi siłę, wypełnia mnie pozytywną energią po zmarszczone niczym w kąpieli koniuszki zziębniętych palców. Nawet deszcz zaczyna odpuszczać.
Ale to Podrzeczna jest teraz w natarciu. Dwa podania. Szybka wrzutka. Z przerażeniem obserwuję, jak Robal i Śmiechowy zderzają się głowami i padają na tyłki, próbując symulować faul, nieświadomi, że twardy łeb, od którego oberwali, należy do kolegi z drużyny. Dośrodkowanie dociera do adresata. Baton spina wszystkie mięśnie i nie czekając na instrukcje, uderza tak mocno, jak tylko on potrafi. Zero techniki, czysta siła. Prosto w środek bramki. Wszyscy zamieramy w bezruchu. Założę się, że gdyby Wojtala zdążył, najchętniej sam uciekłby z linii strzału. Ale czasu wystarcza mu tylko na to, by zamknąć oczy. Mokry kamień uderza go prosto w brzuch, wyrzucając o dwa kroki poza linię końcową.
– Dawaj, jestem! – krzyczę do niego, widząc napastników zrywających się do bezpańskiej futbolówki, która wiruje w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał nieruchomo nasz ponury golkiper.
Wojtala wygląda, jakby miał się zaraz porzygać. Zgina się wpół i wybałusza oczy, z jego ust wycieka struga śliny, którą podmuch wiatru od razu podrywa i rozlepia po policzku. Ale mimo wszystko dalej walczy. Dzielny Wojtala, niczym wiking, który wyskoczył wprost z okładki metalowej kasety, wymachuje łapami, stawia ciężkie kroki i tracąc panowanie nad ciałem, ostatnim desperackim kopnięciem z czuba wysyła piłkę prosto do mnie. Dopiero wtedy puszcza pawia.
Natychmiast zgrywam głową na lewą stronę do Kukiego. Obrońcy już przy nim są, ale on nie sprzeda skóry tanio. Jutro odbiera świadectwo z czterema pałami i brakiem promocji do siódmej klasy. Polak, matma, fiza, chemia. Berlin się śmieje, że kareta jak w pokerze. Kiedy Kuki wróci do domu, jego tata rzuci się na niego z łapami i go zabije. Bankowo. Tuż za progiem rozsmaruje go po zielonym linoleum. To jest jego ostatni dzień na Ziemi. Mecz finałowy. Musi coś po sobie zostawić. Choćby zwycięstwo z Podrzeczną. Maszyna do dryblingu się rozpędza. Kuki może nie mieć serca do wkuwania wzorów i czytania wierszy o nimfach z jeziora, ale Boże mój, jak on się kiwa.
Robi ich, jak chce. Pomimo tego, że ma wokół stóp zawiązane dwa balony z wodą, tańczy na śliskiej murawie, balansuje ciałem z lewej na prawą i puszcza piłkę do przodu, zakładając dwudziestą czwartą siatę w tym meczu. Przed sobą ma już tylko Sobotę, ale bramkarz jest zbyt doświadczony, a kąt zbyt ostry, by ryzykować strzał. Nie będzie się łasił, dlatego miękko podcina piłkę, wysyłając ją łagodnym łukiem prosto pod moje nogi. Trzy kroki. Dwa, jeden. Futbolówka opada idealnie na prawy wolej.
Czas zamarza. To jest ten moment, dla którego się urodziłem, na który czekałem przez trzynaście lat. To jest to, co robię i to, kim jestem. Odkupienie wszystkich win i wymazanie wstydów. Posikane rajty w przedszkolu? Nieważne. Kosz od Rudej? Bez znaczenia. Czwóra z techniki? Bzdura. Po tym golu wszystko się wykasuje. Rodzice będą już zawsze ze mnie dumni. Dziewczyny, niby przypadkiem, będą mnie gładzić po klacie. Chłopaki z osiedla podziwiać i zazdrościć. Do końca wakacji będzie świecić słońce. Przeżyjemy najwspanialsze chwile. Za każdym razem, gdy wyjdę przed blok, spotka mnie coś niezwykłego. Nawet po latach ludzie będą wspominać, jak rozbiliśmy Podrzeczną w czerwcową ulewę. Zadzwonią do mnie z Widzewa.
Mrużę oczy i koncentruję się na przestrzeni tuż obok prawego słupka. Nie za wysoko, żeby nie było wątpliwości, czy wpadło. Praktycznie już widzę, jak piłka sunie tuż nad ziemią, odchodzącym łukiem przecina niewidzialną linię i rozrywa niewidzialną siatkę. Chiński trampek uderza w nasiąkniętą futbolówkę z satysfakcjonującym mlaśnięciem.
Teraz!
Sobota nawet nie drgnie. Wybałusza oczy i tęsknym spojrzeniem odprowadza piłkę przelatującą dobre trzy metry nad jego głową, a później odwraca się w samą porę, by ujrzeć, jak ta obniża swój lot i ostatecznie zatrzymuje się na szybie wystawowej delikatesów U Hrabiego, rozpieprzając ją w drobny mak.
– Chudy, coś ty odwalił! – krzyczy Berlin.
– Spadamy! – wołają wszyscy.
Brzęczące echo wybrzmiewa ponad jednostajnym szumem, odbija się od mokrych murów, zwielokrotnione dudni pomiędzy blokami. Sobota przebiega tuż obok, uderzając mnie z bara tak mocno, że prawie upadam.
– Wisisz mi piłkę – mówi na odchodne, wskazując na futbolówkę leżącą wśród mokrych odłamków szkła, po czym znika za blokiem.
Każdy rusza w innym kierunku, ja i Kuki wbiegamy między garaże, prosto w ślepy zaułek. Ostatnio zginęło kilka samochodów i postawili tu bramę zwieńczoną drutem kolczastym. Jak mogliśmy o tym zapomnieć?
– Nie mogą mnie złapać! Stary mnie zabije! Stary mnie zabije! – powtarza.
– Wskakuj na dach – mówię w przypływie geniuszu. – Dawaj po rynnie do góry.
Rozklejony odidos ląduje w moich zaplecionych palcach. Podrzucam go i wpycham co sił na garaże, po czym sam wspinam się po zaczepach rynny z kocią zwinnością, o którą się nigdy nie podejrzewałem. Przylegamy do wypalonej słońcem papy, która teraz spływa deszczem zmieszanym z ptasimi odchodami, i czołgamy się wśród białych gówien, kamieni i potłuczonych butelek w kierunku drugiej krawędzi dachu. Docieramy tam w samą porę, by dostrzec purpurową twarz pana Zbyszka wychylającą się zza drzwi spożywczaka. Zaraz za nią pojawia się reszta jego masywnego cielska. Sprzedawca przez chwilę przygląda się resztkom wybitej szyby, ocenia straty, po czym chwyta narzędzie zbrodni i rusza z nim pod pachą w kierunku boiska, bluzgając i wymachując ręką.
– Ja was wszystkich, gnoje, znam! Waszych rodziców też. Mów, który to taki Ronaldo! – wrzeszczy w kierunku tego, który jako jedyny nie rzucił się do ucieczki. Nasz Berlin wciąż stoi tam, cały wystrojony i suchy, osłonięty od zimnych fal deszczu, ze złośliwym uśmiechem przylepionym do twarzy. Jeszcze przez moment pozwala panu Zbyszkowi wściekać się i moknąć, po czym wychyla się spod parasola.
– Nie wiem, proszę pana – odpowiada uprzejmie – wszystko stało się tak szybko. – Choć jest o dwie głowy niższy od sprzedawcy, wygląda tak, jakby patrzył na niego z góry.
Wypuszczam powietrze z płuc i przewracam się na plecy. Leżę na brudnym dachu z zamkniętymi oczyma, a deszcz wypłukuje resztki myśli z mojej głowy. Słyszę tylko jednostajny szum zagłuszający świat i dobiegające z wewnątrz bicie serca, które zwalnia z każdym uderzeniem. Było tak blisko. Tak blisko.

 
Wesprzyj nas