“Sorge” to powieść o kobietach, matkach i córkach, które z całych sił próbują utrzymać się na powierzchni, kiedy ciężar kolejnych dni ciągnie je na dno.


SorgeAleksandra Zielińska w poruszający sposób pisze o stracie i trudnych zmaganiach z widmami przeszłości, o poczuciu bezradności i pustki po kimś, kogo nagle zabrakło. To niezwykle osobista powieść jednej z najbardziej utalentowanych autorek młodego pokolenia.

„Sorge” to książka o stracie i żałobie, zarówno po zmarłych, jak i żywych. Akcja dzieje się we wczesnych latach dwutysięcznych w małej miejscowości Sorge na Lubelszczyźnie. Główna bohaterka rozpoczyna pracę w szkole podstawowej. Jej ojciec otrzymuje zlecenie odnowienia starego dworku, który należał do rodziny Czyżewskich – wymordowanej przez Niemców w czasie II wojny światowej.

Pod koniec roku szkolnego dochodzi do tragedii – podczas wyjazdu na wycieczkę do Niemiec w wypadku giną wszyscy uczniowie szóstej klasy szkoły w Sorge. Nauczycielka zostaje naznaczona przez lokalną społeczność jako ta, która przeżyła.

Zjawisko utraty całego pokolenia dzieci i brutalną śmierć członków rodu Czyżewskich łączy coraz więcej podobieństw…

***

Subtelna fabuła o wszystkich tych drobnych zakamarkach w człowieku, które pokazywać potrafi tylko najlepsza literatura.
Jakub Małecki

Aleksandra Zielińska
Sorge
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 24 kwietnia 2019
 
 

Sorge

Prolog, w którym kobiety chcą mówić

Mówi dziewczyna: nie lubię swojego imienia. Nie lubię ani jego brzmienia, ani jego zapisu. Tak naprawdę używam go bardzo rzadko, głównie w sprawach urzędowych. W sprawach ostatecznych używa go mój ojciec. Nie lubię swojego imienia, bo nie sądzę, żeby do końca było moje. Wiem, że rodzice mieli wybrane dwa i zdecydowali się na jedno, zwycięskie. Drugie wyryli na grobie. Grób jest mały i szary, leży pośród innych małych grobów w alejce pod modrzewiami. Srają na niego ptaki, a z drzew sypie się igliwie. Trudno pozbyć się guana z granitu, ale mam już opracowany sposób, żeby zrobić to najszybciej. Nie lubię cmentarzy na równi ze swoim imieniem.
Poczęłam się jako jedna z dwóch, urodziłam już sama. W mieście nad Wisłą, położonym na siedmiu wzgórzach. Ważyłam ponad cztery kilogramy i podobno rozdarłam moją matkę od środka. Później darłam się głośno w sali dla noworodków i pośród innych wyglądałam jak miesięczne niemowlę. Dziesięć w skali Apgar. Ale nie moje, kradzione. Urodziłam się w roku, w którym w Polsce skończył się komunizm, a ojców nie wpuszczano na sale porodowe. Mój ojciec nie zemdlał, kiedy pierwszy raz mnie zobaczył. Miałam długie, ciemne włosy. Wytarły się, zanim zaczęłam siadać.
Mieszkam w miasteczku o nazwie Boża Wola, które kiedyś było wsią, ale wszyscy wolą korzystać z dawnego niemieckiego przezwiska – Sorge oznacza troskę albo zmartwienie, a ludzie w Bożej Woli zarówno są troskliwi, jak i martwią się na zapas. Wyjechałam na studia do większego miasta, ale wróciła m z pierwszym tylko stopniem, co może być uznane za porażkę, ale co ludzie z większych miast mogą wiedzieć o porażkach. Jestem germanistką, połową germanistki. Znam dwa języki, moje życie jest podwójne, za mnie i za siostrę. Uczyłam w szkole, ale krótko.
Oprócz siostry mam na sumieniu dwanaścioro innych dzieci. Doskonale pamiętam ich imiona i oceny. Pamiętam również silne mdłości i ucisk na pęcherz tej nocy, gdy autobus zatrzymał się w zakazanym miejscu. Miałam rozwiązane sznurowadła. Nikomu o tym nie powiedziałam. Nawet babci Adeli, choć babci Adeli można zdradzić teraz wiele sekretów. I to po kilka razy, za każdym razem na świeżo. Wtedy posiwiały mi włosy, niewiele, kosmyk, wystarczy odpowiednio zaczesać, żeby nikt nie zauważył.
Kocham swojego ojca.

Mówi Tula: Marianka od dziecka miała problem z wymową, dlatego na początku nazywała mnie imieniem, które sama wymyśliła na podstawie tego, co słyszała. Nagromadzenie wyrazów w moim otoczeniu złożyło się w Tulę. Teraz nie chcę, żeby ktokolwiek mi Tulę odbierał, ani urzędy, ani biurokracja, ani ludzie w tym troskliwym, zmartwionym miasteczku Sorge. Tula. I tyle. Wszędzie czuć tu zmarłych pod stopami. Gdy linią kolejową toczy się pociąg, ziemia trzęsie się od ich ruchów.
W pokoju Marianki przy lince do rolet wisi różowy flaming. Marianka kochała flamingi, dlatego również zgodziłam się na pokraczną, ptasią rzeźbę w ogrodowej fontannie, różowe uosobienie kiczu na jednej nodze. Później tę rzeźbę zniszczyłam, jakoś w dzień pogrzebów. W Sorge mamy dużo pogrzebów, a mało urodzeń. Przyszłam na świat w innym miejscu, daleko od linii kolejowej, do Bożej Woli przyjechałam za mężem, zostawiłam duże miasto uniwersyteckie i konkursy piękności na szczeblu wojewódzkim. Mąż otworzył specjalnie dla mnie cukiernię, żebym się nie nudziła. Teraz w cukierni nudzą się pająki i wołki zbożowe.
Nie lubię dużo mówić. Oduczyłam się też krzyczeć na głos. Różnie, albo zaplatam poduszkę wokół głowy i krzyczę w pierze, albo wychodzę do dworku. Staję w niepilnowanej ruinie, w pokoju, który był kiedyś porodówką, i krzyczę na cały głos. Tutaj nikt nie usłyszy, a jak usłyszy, to i tak pomyśli, że to duchy wyłażą z piwnic, z pokojów i schowków na miotły.
Mój mąż chce otworzyć dom weselny. W Sorge mamy dużo pogrzebów, mało urodzeń i żadnych ślubów.

Mówi Adela: Adela, córka Ireny i Tadeusza, wnuczka Józefa, który był karbowym w dworku Czyżewskich. Urodzona w Krakowie na długo po pierwszej wojnie, u samego progu tej drugiej. Mam sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu i wciąż rosnę w dół. Lubię nosić niebieskie fartuchy i chować siwe włosy pod wzorzyste chustki. Mieszkam w Sorge, z dziewczyną i jej ojcem, w domu z ogrodem i sadem. Śliwki rodzą się małe i sparszywiałe. Znam na pamięć wszystkie ścieżki w miasteczku, sama je wydeptywałam. W nocy słyszę, jak turkocze pociąg na torach.
Jako bardzo mała dziewczynka widziałam trupy u Czyżewskich, bo poszłam za dziadkiem Józefem do dworku zaraz po nocy kupały. Dziadek Józef o tym nie wiedział. Gdyby wiedział, stłukłby mnie powrozem na goły tyłek. Przed dworkiem był gazon, wielki okrągły kawałek trawnika; z drogą podjazdową wokół. Doktor Wierzbanowski posadził topolę, na samym środku. A doktorów Wierzbanowskich było dwóch, wybrałam starszego. Były lata siedemdziesiąte, po Czyżewskich został zbrojony grób w parku, jakby wszyscy nie mogli się zmieścić w rodowym mauzoleum na cmentarzu, a w dworku zrobiono przychodnię. Całowałam się z doktorem Wierzbanowskim za topolą tak, żeby mój mąż nie widział. Darły się dzieci z porodówki.
Jestem stara. Wyglądam jak patyczak, poruszam się jak patyczak na wyścigach. Zachodziłam wielokrotnie w ciążę, ale w pokoju na poddaszu urodziłam jedyną córkę, a jedyna córka jedyną wnuczkę, już nie w dworku, a w mieście na siedmiu wzgórzach. Przekazujemy sobie życie tylko po linii żeńskiej, niepowtarzalnie. Moja córka wyjechała i nie wróci, wnuczka wyjechała i wróciła. Pochowałam i męża, i kochanka.
Adela, córka Ireny i Tadeusza, wnuczka Józefa, urodzona w Krakowie, zamieszkała w Sorge, w domu z ogrodem i sadem. Powtarzam sobie najważniejsze informacje, które robią ze mnie Adelę.
Przestanę w dniu, w którym zapomnę imię własnej córki.

 

1. Wszystko, na raz

Mariance chwiał się ząb, dziewczyna trzymała w ręku bilet, Adeli zepsuł się mikser.
Był dzień sąsiadujący z najkrótszą w roku nocą, czerwiec, jeden z tych czerwców bardzo gorących, gdy można już pakować się na wakacje nad morze. Dzień wcześniej skończył się rok szkolny, a po weekendzie bezczasu zaczną się wakacje. Zamknięto już sesje na uczelniach, obrony prac licencjackich i magisterskich trwały w najlepsze. Na wsi rosła pierwsza trawa do skoszenia na siano, ziemniaki miały pokaźne krzaki, na liście wspinała się stonka. W mieście zmieniał się rozkład jazdy tramwajów, otwierano sezonowe budki z lodami, w parkach służba zieleni kosiła trawniki pod piknikowe koce. Rok temu tego czerwcowego dnia zacinał deszcz, rok później będzie tak samo. Taki sobotni upał już nigdy się nie powtórzy.
Mariance chwiał się ząb, otworzyła szeroko buzię i palcem wskazała Tuli na czwórkę. Patrz, mamo, chodzi na lewo i prawo, nie boli, tylko tak nieprzyjemnie czuć językiem to miejsce, język wślizguje się pod. Tula kucnęła przy córce, w ręku trzymała otwarty portfel, bo zbliżała się ich kolej do kasy, ale zgodnie zajrzała do buzi córki i owszem, zobaczyła ząb, biały, mleczny, jeden z ostatnich, jaki zastąpią stałe. Włożyła palce do ust Marianki, objęła czwórkę i delikatnie zakołysała nią w dziąśle. Jeszcze dzień, dwa, wypadnie, poczekajmy, aż wrócimy do domu, pokażemy tacie, może tata rozwinie nitkę i pociągnie, nie chcesz chyba stracić zęba na wycieczce.
Marianka nie chciała stracić zęba na wycieczce. Myślała o tym, że w domu, w biurku ma pudełko po ozdobach cukierniczych, w którym trzymała wszystkie te, jakie zdołała do tej pory zachować. Dwa kły, trzy jedynki, cztery trzonowce, każdy ze swoją historią. Ten, co rozchwiał się w zoo, będzie ostatni. Również Mariance nigdy nie wypadnie już ząb stały, do śmierci zachowa wszystkie na swoich miejscach.
Tula nachyliła się do kobiety w kasie i poprosiła o dwa bilety, ulgowy i normalny. Kasjerka szybko wydrukowała co trzeba i pomyliła się przy wydawaniu reszty. Była zmęczona, bo w sobotę w zoo kolejki rodzin z dziećmi nie kończyły się prawie nigdy, ledwie minęła dwunasta, a już pojawił się problem z rozładowaniem tłumu. Na dodatek był czerwiec, w kanciapie z kasą fiskalną i pieniędzmi nikt specjalnie nie dbał o klimatyzację.
Dziewczyna trzymała w ręku bilet. To jeden z ostatnich momentów, gdy mogła skorzystać ze zniżki studenckiej, i jeden z ostatnich momentów, gdy pozwoliła sobie na beztroską chwilę w mieście. Oprócz biletu do zoo miała w kieszeni bilet do domu, a bilety do domu po obronach są biletami w jedną stronę. Stała koło mapy zoo, jakby chciała zaplanować spacer, ale zamiast na ścieżki patrzyła za siebie. W kolejce kupujących dostrzegła kobietę, którą znała z miasteczka. To rzadkie spotkanie, szczególnie w taki dzień, w tak wielkim mieście. Kobieta była właścicielką różowej cukierni z flamingiem w szyldzie, trzymała za rękę córkę.
Dziewczyna przyglądała się im przez chwilę, ale straciła zainteresowanie. Do zoo wlewały się kolejne grupy ludzi, mniejsze, większe, a wszystkie głośne. Zaraz przy wejściu tłum zawsze kłębił się, wrzał i wiercił. Stała tu w końcu budka z pamiątkami, dziewczyna zastanawiała się, czy nie kupić ojcu magnesu na lodówkę, ale lodówka należała bardziej do Adeli niż ojca. Trzynaście lat temu stali w tym samym miejscu, oboje, dziewczyna trzymała ojca za rękę i pokazywała na pluszowego słonia, ale na pokazywaniu się skończyło. Ojciec powiedział, że lepiej popatrzyć na prawdziwe zwierzę, niż wozić do domu kolejne miśki. Dziewczyna nie zaprotestowała, tylko dała się prowadzić za ojcem. Teraz musiała prowadzić się sama, więc poszła prosto przed siebie, alejką do wybiegu niedźwiedzi.
Myślała, że za parę godzin znajdzie się w zatłoczonym autobusie do Sorge, razem z walizkami i całym dobytkiem, jaki zebrała na studiach. Przywiezie ze sobą dyplom, któremu trzy tygodnie później przyglądał się będzie dyrektor zespołu szkół, z braku lepszej kandydatki zatrudni dziewczynę na stanowisko jedynej germanistki. Wcześniej papierem będą zachwycać się Adela i ojciec.
Adeli zepsuł się mikser. Mikser był stary i niemiecki, kupili go dobrych parę lat temu w miasteczku, gdy w miasteczku utrzymywał się jeszcze sklep z akcesoriami do gospodarstwa domowego, ale wraz z wkroczeniem na rynek sieci handlowych padł nad wyraz szybko. W piątek wieczorem Adela wbiła do miski pięć wielkich jaj i zaczęła ucierać je z cukrem. Zajęła całą kuchnię, rozłożyła utensylia do pieczenia i nie wpuszczała ojca dziewczyny nawet po herbatę, oboje mieli własne przestrzenie, ona kuchnię, on warsztat. Adela ucierała jajka, ojciec dziewczyny przewijał silnik.
Jajka kupiła u Praratów, którzy mieszkali koło nowej przychodni, skąd najbliżej było do dworku Czyżewskich, parku i robaków w trawie. Jako jedyni hodowali jeszcze tyle kur, że starczało zarówno dla rodziny, jak i na sprzedaż. Całe Sorge chadzało do nich z pustymi wytłaczankami, parę lat temu Adela dołączyła do ogonka, gdy jej własne ostatnie kury odmówiły współpracy i skończyły z poderżniętymi gardłami, zakopane w ogrodzie, bo twarde, stare mięso nie nadawało się na żaden wywar.
Mikser ucierał jajka w swoim tempie, trzeszczał jak zwykle, aż stanął, a razem z nim poszły korki, pogasły światła, czknął telewizor w sypialnym i zrobiło się szaro od zmierzchu. Adela niemal widziała, jak ojciec dziewczyny podniósł głowę do żarówki w warsztacie, odłożył narzędzia, wyszedł na podwórko, przeszedł chodnikiem do drzwi domu i w korytarzu zapytał, co się stało. Adela odpowiedziała, że przecież piecze ciasto dla dziewczyny, ale za cholerę nie może sobie przypomnieć jakie.
Tula w zoo nie za bardzo mogła skupić się na chybotliwym zębie Marianki ani na zagrodzie z antylopami, bo myślała o pracy. Zbliżał się sezon weselny i wiedziała, że zamówień na ciasta było sporo, nawet więcej, niż mogła sama przerobić. Studentki, które zatrudniała, nadawały się do pomocy, nie do samodzielnej pracy, a na dokładności jej przecież zawsze zależało. Cukiernia utrzymywała się w małym Sorge tylko dlatego, że Tula zaskarbiła sobie smaki sąsiadów i sąsiednich miasteczek dokładnością właśnie. Ciasta, jakie wychodziły spod jej ręki, zawsze smakowały jak te domowe. Mariankę za to bardziej interesowało jedzenie niż zdobienie i nauka. Wtedy, w zoo, również ciągnęła matkę do małego zoo z kurami i osiołkiem, bo zaraz obok stał punkt gastronomiczny z lodami. Tula myślała również o mężu. Podczas gdy obie szły wolnym spacerem przy ogrodzeniu dla żyraf, Marcinek siedział w banku i dyskutował o potencjalnym kredycie na nową ziemię, bo w ziemię trzeba inwestować. Pojechali do miasta załatwiać potrzebne z pożytecznym.
Żyrafy spacerowały od jednego końca wybiegu do drugiego. Trzy, w tym jedno źrebię, jeszcze wodziło po zwiedzających zainteresowanymi oczami. W ostatniej chwili wyminęło strusie, apatyczne kule pierza z wyłupiastymi oczami na szczycie szyi. Wszystkie musiały tolerować się na jednej przestrzeni. Tula niespecjalnie tolerowała innych na swojej przestrzeni, Marianka była inna, wdała się w ojca z tą łatwością nawiązywania przyjaźni i otwartością. Pierwszy dzień w zerówce przeszła bezproblemowo, sama pocieszała wrzeszczące dzieci, jednym z nich była Tula dwadzieścia lat wcześniej. Może Marianka byłaby dobrą przedszkolanką, pielęgniarką, może opiekunką, pewne pytania zostaną jednak bez odpowiedzi.
Dziewczyna w swoim mniemaniu nie była dobrą opiekunką. Nie umiała zareagować, widząc problematyczne sytuacje stwarzane przez rodziców małego Maciusia. Przeliczała godziny na zarobione złotówki, a zarobione złotówki na czynsz, rachunek za gaz i kartę miejską. Podczas pracy nieraz siadywała na kanapie w gustownie urządzonym salonie i rozkładała własne notatki, a Maciuś intensywnie przechodził bunt trzylatka. Przed powrotem rodziców skrzętnie zbierała porozrzucane zabawki, te zniszczone wyrzucała bez słowa bezpośrednio do kontenera na zewnątrz. Maciusia beształa obojętnym głosem w swoim, dla niego obcym, języku. Pozwalała mu się wyszaleć, nie skorzystała z rady pracodawcy, że jeśli Maciuś dokazuje, to bez problemu można przywiązać go na pasku od spodni do barierki i zamknąć drzwi balkonowe. Tatę Maciusia zamykała tak mama, mamie za to wykręcała uszy jej mama, problemy emocjonalne Maciusia narastały już trzy pokolenia wcześniej. Tata Maciusia skutecznie pracował nad problemami emocjonalnymi dziewczyny.
Dziewczynie zadzwonił telefon w kieszeni. Nie odebrała. Nie chciała rozmawiać z rodzicami pracodawcami, zabrała ostatnią wypłatę, poinformowała o wyprowadzce ze stosownym wyprzedzeniem, zachowała się nad wyraz etycznie, szczególnie biorąc pod uwagę brak umowy, zarobki pod stołem i nieetyczne właśnie zachowanie taty Maciusia. Czuła, że ów mógł zadzwonić z inną propozycją, tylko dla niej, tym razem poza domem i nie na oczach żony. Możliwe, że Maciuś zaczął powtarzać niemieckie słowa, którymi się do niego zwracała. Istotnie, kilka razy tak się zdarzyło, w stosunku do obojga, pas poszedł w ruch, trzaskały drzwi balkonowe, osiedle nowych bloków na najwyższych piętrach milczało.
Dziewczyna skręciła koło małego zoo do słoni. Lubiła patrzeć na słonie.
Adela nie lubiła prosić o pomoc. Żałowała, że zapomniała, gdzie położyła starą makutrę. Stara makutra leżała na strychu w kartonie z kołdrami z piór, a pęknięcie przez środek rosło z każdym rokiem. Za dwa lata, w noc całkowitego zapomnienia Adeli, pęknie na tyle głośno, że i dziewczyna, i ojciec podniosą głowy do sufitu. Teraz ojciec obejrzał mikser z zewnątrz, pociągnął nosem, powąchał spaleniznę i zajął się rozbieraniem sprzętu. Siedział przy kuchennym stole, w rozgardiaszu Adeli, poprzesuwał wiadro z mąką, tortownicę wysmarowaną margaryną, kostki sera, podwinął ceratę. Wygarnął sobie miejsce, położył gazetę, żeby nie poniszczyć drewna, zapalił lampkę i nachylił się głęboko w podbrzusze miksera. Adela grzebała w szafce koło kaflowego pieca i szukała trzepaczki do jajek. Musiała przejrzeć jeszcze kilka szuflad, zanim znalazła co trzeba. Po prostu zapomniała. Najzwyklejsza rzecz na świecie. Już wtedy w jej mózgu odkładały się białe kulki beta-amyloidu.
Tula przyglądała się małym, białym owieczkom. Kręcone kule wełny zbiły się ciasno tak, że nie widać było granic między nimi. Obok matka owca pobekiwała i chętnie wystawiała głowę przez kraty, żeby zgarnąć językiem karmę z rąk dzieci. Karmę wydawała maszyna koło wejścia do minizoo, wystarczyło wrzucić dwa złote, a automat pluł przynętą na dzieci i apatyczne zwierzęta. Marianka przyglądała się owcom, wsunęła nawet dłoń między pręty i pogłaskała biały pysk. Nie bała się, zwierzę też nie, nie cofnęło się jak wcześniej, byle zabrać karmę i hyc, hyc w kąt wybiegu, tylko wystawiało głowę po więcej. Tula zadziwiła się nad wyjątkowością córki, bo inne dzieci, zachęcone tajemniczym porozumieniem Marianki z owcą, też chciały sobie podotykać, a w efekcie wypłoszyły zwierzę razem z małymi prosto do zamkniętej części stajni.

 
Wesprzyj nas