“Koniec końca świata” to zbiór ciętych, prowokacyjnych esejów autora znakomitych „Korekt” i „Wolności”.


Koniec końca świata. EsejeZnajdziemy w nich pełne ironii i dystansu wobec obiegowych opinii refleksje na temat literatury, niepokojących zmian klimatycznych, relacji międzyludzkich w dobie internetu, a przede wszystkim wielką pasję ornitologiczną, która każe autorowi podróżować po różnych zakątkach globu.

Jeśli esej, zgodnie z francuskim źródłosłowem, jest czymś w rodzaju próby – czymś takim, czego się podejmujemy, czymś niekoniecznie ostatecznym, kategorycznym; czymś, na co się poważono na podstawie osobistych doświadczeń i subiektywności autora – możemy chyba powiedzieć, że żyjemy w złotym wieku eseistyki.

Na jakiej imprezie byłeś w piątek wieczorem, jak cię potraktowała stewardesa, co myślisz o dzisiejszym skandalu politycznym: media społecznościowe funkcjonują na podstawie założenia, że nawet najdrobniejszy subiektywny mikrokomentarz jest nie tylko wart osobistego odnotowania, jak w pamiętniku, lecz także podzielenia się nim z innymi ludźmi – ironizuje Jonathan Franzen w pierwszych zdaniach swojej książki, zapowiadanej jako jego ostatnia pisarska wypowiedź.

Tyle że eseje Franzena to nie mikrokomentarze, a poruszające, pełne ironii i dystansu wobec obiegowych opinii refleksje na temat literatury, niepokojących zmian klimatycznych, relacji międzyludzkich w dobie internetu i przede wszystkim pasji ornitologicznej, która każe autorowi podróżować po różnych zakątkach globu.

***

Fascynująca, ale i miejscami gorzka lektura. Ta książka pozwoli pogłębić naszą wiedzę o świecie.
“The New York Times”

Dzieło autora u szczytu formy.
„The Guardian”

Jonathan Franzen
Koniec końca świata. Eseje
Przekład: Witold Kurylak
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 15 maja 2019
 
 

Koniec końca świata. Eseje

Spis treści

Esej w mrocznych czasach
Manhattan roku 1981
Dlaczego ptaki są ważne
Ocal to, co kochasz
Kapitalizm z hipernapędem
Obyś sczezł
Przyjaźń
Kibicowanie
Dziesięć zasad pisarza
Braki
Zwykli bywalcy
Niewidoczne straty
13.09.01
Pocztówki z Afryki Wschodniej
Koniec końca świata
XING PED

Esej w mrocznych czasach

Jeśli esej, zgodnie z francuskim źródłosłowem, jest czymś w rodzaju próby – czymś takim, czego się podejmujemy, czymś niekoniecznie ostatecznym, kategorycznym; czymś, na co się poważono na podstawie osobistych doświadczeń i subiektywności autora – możemy chyba powiedzieć, że żyjemy w złotym wieku eseistyki. Na jakiej imprezie byłeś w piątek wieczorem, jak cię potraktowała stewardesa, co myślisz o dzisiejszym skandalu politycznym – media społecznościowe funkcjonują na podstawie założenia, że nawet najdrobniejszy subiektywny mikrokomentarz jest nie tylko wart osobistego odnotowania, jak w pamiętniku, lecz także podzielenia się z innymi ludźmi. Taki pogląd kieruje teraz poczynaniami prezydenta USA. Tradycyjny sposób relacjonowania znaczących wydarzeń w takich miejscach jak „The New York Times” stracił nieco na znaczeniu, dzięki czemu centrum uwagi na pierwszej stronie zajęło JA, obdarzone własnym głosem, opiniami i wrażeniami, a recenzenci książek coraz rzadziej ulegają presji wykazywania się choćby krztyną obiektywizmu przy ich omawianiu. Kiedyś nie miało znaczenia, czy Raskolnikow i Lily Bart są sympatyczni, ale kwestia „sympatyczności”, niosąca w sobie domniemanie uprzywilejowania osobistych uczuć recenzenta, stanowi obecnie główny element krytycznej oceny. A i sama fikcja literacka coraz bardziej przypomina esej. Niektóre z najważniejszych powieści ostatnich lat, autorstwa Rachel Cusk i Karla Ove Knausgårda, na zupełnie nowy poziom przenoszą metodę składanego w pierwszej osobie samokrytycznego świadectwa. Ich bardziej zagorzali wielbiciele powiedzą nam, że wyobraźnia i inwencja już przebrzmiały, że wkraczanie w subiektywność postaci innej niż sam autor jest aktem zawłaszczenia, może nawet kolonializmu, a jedynym autentycznym i politycznie uzasadnionym sposobem narracji jest autobiografia.
A tymczasem sam esej osobisty – formalne narzędzie rzetelnego rachunku sumienia i nieustannego rozmyślania, opracowane przez Montaigne’a i następnie rozwijane przez Emersona, Woolfa i Baldwina – jest w odwrocie. Większość wielkonakładowych czasopism amerykańskich już prawie nie publikuje czystych esejów. Forma ta utrzymuje się jeszcze głównie w mniejszych tytułach, które w sumie mają mniej czytelników niż Margaret Atwood followersów na Twitterze. Czy powinniśmy opłakiwać śmierć eseju? A może powinniśmy świętować podbój dominujących obszarów kultury, którego dokonał?

Mój osobisty i subiektywny mikrokomentarz: tych kilku lekcji, które odebrałem na temat pisania esejów, udzielił mi mój redaktor w „The New Yorker”, Henry Finder. Po raz pierwszy poszedłem do Henry’ego w 1994 roku jako przyciśnięty biedą potencjalny dziennikarz. Głównie dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu udało mi się spłodzić nadający się do opublikowania artykuł o Poczcie Stanów Zjednoczonych, a następnie, dzięki wrodzonej niekompetencji, napisałem nienadający się do opublikowania artykuł o stowarzyszeniu Sierra Club. W tym właśnie momencie Henry zasugerował, że mogę mieć pewne predyspozycje do pisania esejów. Słyszałem, jak mówi: „bo oczywiście jesteś żałosnym dziennikarzem”, i zaprzeczyłem, że mam takie predyspozycje.
Wychowałem się w typowej dla Środkowego Zachodu atmosferze lęku przed mówieniem zbyt dużo o sobie, a do tego miałem jeszcze inne uprzedzenie, wywodzące się z pewnych błędnych wyobrażeń o pisaniu powieści: do s t w i e r d z a n i a rzeczy, które lepiej o p i s y w a ć. Ale ponieważ nadal potrzebowałem pieniędzy, wydzwaniałem do Henry’ego z prośbą o zlecenia na recenzowanie książek. Podczas jednej z takich rozmów spytał, czy interesuję się przemysłem tytoniowym – tematem nowej ważnej opowieści Richarda Klugera. Szybko odparłem: „Papierosy to ostatnia rzecz, o której chcę myśleć”. Henry jeszcze szybciej odpowiedział na to: „I właśnie dlatego musisz o nich napisać”.
Była to pierwsza lekcja, której udzielił mi Henry, i wciąż pozostaje najważniejsza. Paliłem od dwudziestego do trzydziestego roku życia, a potem udało mi się rzucić na dwa lata. Kiedy jednak zlecono mi ten temat pocztowy, ja zaś z przerażeniem myślałem, że mam sięgnąć po słuchawkę i przedstawić się jako dziennikarz z „New Yorkera”, ponownie zacząłem palić. W kolejnych latach potrafiłem uważać się za niepalącego, a przynajmniej za kogoś, kto tak mocno jest zdecydowany rzucić palenie, że równie dobrze mógłbym już być niepalącym, chociaż wciąż paliłem. Stan mojego umysłu najlepiej byłoby porównać do funkcji falowej w mechanice kwantowej – mogłem być jednocześnie palaczem i niepalącym, dopóki nie próbowałem wyrobić opinii o samym sobie. I od razu było dla mnie jasne, że pisanie o papierosach siłą rzeczy zmusiłoby mnie do sformułowania zdania na własny temat. Oto do czego prowadzą eseje.
Miałem też problem z matką, której ojciec zmarł na raka płuc i która była wojującą przeciwniczką tytoniu. Od ponad piętnastu lat ukrywałem przed nią swój nałóg. Jednym z powodów, dla których musiałem utrzymywać ten swój nieokreślony status palacza i niepalącego, było to, że nie lubiłem jej okłamywać. Gdybym tylko zdołał ponownie rzucić palenie, definitywnie, funkcja falowa załamałaby się i stałbym się w stu procentach niepalącym, za którego zawsze się podawałem – ale tylko wówczas, gdybym wcześniej nie ujawnił się, w opublikowanym tekście, jako palacz.
Henry był dwudziestokilkuletnim cudownym dzieckiem, kiedy Tina Brown zatrudniła go w redakcji „The New Yorker”. Mówił w charakterystyczny sposób, jakby brakowało mu tchu, brzmiało to trochę jak wyjątkowo wyraźne mamrotanie, niczym proza doskonale zredagowana, ale prawie nieczytelna. Byłem zachwycony jego inteligencją oraz erudycją, więc też szybko opadły mnie obawy, że go zawiodę. Jego żarliwy nacisk w tym „Dlatego właśnie musisz o nich napisać” – jako jedyna znana mi osoba mógł sobie pozwolić na zaakcentowanie zarówno początkowego „Dlatego właśnie”, jak i rozkazującego „musisz” – dał mi nadzieję, że choć w niewielkim stopniu zapisałem się w jego świadomości.
Zabrałem się więc do pracy nad esejem, codziennie przed wentylatorem skrzynkowym w oknie mojego salonu wypalałem pół tuzina papierosów o niskiej zawartości substancji smolistych, i na koniec oddałem jedyny napisany dla Henry’ego tekst niewymagający jego redakcji. Nie pamiętam, jak ten esej trafił do rąk mojej matki ani w jaki sposób zakomunikowała mi swoje głębokie poczucie zdrady, czy to było listownie, czy podczas rozmowy telefonicznej, doskonale natomiast pamiętam, że nie kontaktowała się wówczas ze mną przez sześć tygodni – był to zdecydowanie najdłuższy okres, kiedy się do mnie nie odzywała. Stało się dokładnie to, czego się obawiałem. Ale gdy już to przebolała i zaczęła wysyłać mi listy, poczułem, że teraz widzi mnie takim, jaki jestem, poczułem to tak jak nigdy wcześniej. Nie chodziło tylko o to, że moje „prawdziwe” ja wcześniej przed nią ukrywałem; wyglądało to tak, jakby naprawdę nie było żadnego ja do oglądania.
Kierkegaard w Albo, albo żartuje z „człowieka zajętego”, który unika rzetelnej samooceny, wymawiając się tym, że jest zapracowany. Możesz obudzić się w nocy i uświadomić sobie, że jesteś samotny w małżeństwie lub że powinieneś zastanowić się nad tym, jak twój poziom konsumpcji wpływa na naszą planetę, ale już następnego dnia masz milion małych spraw do załatwienia, a kolejnego dnia czeka cię następny milion spraw. Dopóki małe sprawy ciągną się bez końca, nigdy nie zatrzymasz się i nie zmierzysz z ważniejszymi pytaniami. Pisanie czy czytanie eseju nie jest jedynym sposobem na to, żeby się zatrzymać i zadać sobie pytanie, kim naprawdę jesteś i co może oznaczać twoje życie, ale z pewnością jest to sposób niezły. A jeśli wziąć pod uwagę, jak wolno w czasach Kierkegaarda toczyło się kopenhaskie życie w porównaniu z naszą epoką, to te subiektywne tweety i pośpiesznie wpisywane posty na blogach nie wydają się już tak eseistyczne. Wydają się raczej sposobem na uniknięcie tego, co prawdziwy esej może na nas wymusić. Spędzamy dni na czytaniu na ekranach tego, czego w życiu nie chciałoby nam się czytać w drukowanej książce, i psioczymy na to, jak bardzo jesteśmy zajęci.
Rzuciłem papierosy po raz drugi w 1997 roku. A potem, w 2002 roku, po raz ostatni. I jeszcze raz, w 2003 roku, po raz ostatni i ostateczny – jeśli nie liczyć bezdymnej nikotyny, która płynie przez mój krwiobieg, kiedy piszę te słowa. Próba napisania uczciwego eseju nie zmienia złożoności mojej osobowości; wciąż jestem jednocześnie nałogowcem z gadzim mózgiem, człowiekiem zamartwiającym się swoim zdrowiem, wiecznym nastolatkiem, samoleczącym się chorym na depresję. A jeśli zatrzymam się na chwilę i spróbuję wyrobić sobie opinię, wówczas moja wielojaźniowa tożsamość nabierze t r e ś c i.

Jedną z tajemnic literatury jest to, że treść dzieła, osobiście doświadczana zarówno przez pisarza, jak i czytelnika, znajduje się poza ciałem jednego i drugiego, gdzieś na jakiejś stronicy. Czy mogę bardziej odczuwać swoją rzeczywistość w czymś, co piszę, niż we własnym ciele? Czy mogę czuć się bliżej innej osoby, czytając jej słowa, niż kiedy siedzę obok niej? Rzecz w tym, częściowo, że zarówno pisanie, jak i czytanie wymagają pełnej uwagi. Ale z pewnością ma to również związek z u p o r z ą d k o w a n i e m, które jest możliwe tylko na stronicy.
W tym miejscu mógłbym wspomnieć o jeszcze dwóch lekcjach, których udzielił mi Henry Finder. Pierwsza brzmiała: „Każdy esej, nawet artykuł, opowiada historię”. A druga to: „Istnieją tylko dwa sposoby na uporządkowanie materiału: podobne z podobnymi i jedno wynika z drugiego”. I choć te zasady wydają się oczywiste, o tym, że oczywiste nie są, może powiedzieć każdy oceniający eseje w liceum czy college’u.
Dla mnie nie było oczywiste szczególnie to, że artykuł powinien trzymać się zasad dramatu. A jednak: czyż dobra argumentacja nie zaczyna się od sformułowania trudnego problemu? I czyż potem nie proponuje ucieczki od problemu poprzez jakieś śmiałe twierdzenie, nie stawia przeszkód w formie zastrzeżeń i kontrargumentów, aby na koniec poprzez serię zwrotów o 180 stopni doprowadzić nas do nieprzewidzianego, ale satysfakcjonującego wniosku?
Jeśli zaakceptować tezę Henry’ego, że udany kawałek prozy składa się z materiału ułożonego w formie opowiadania, i jeśli zgodzić się z moim przekonaniem, że nasza tożsamość składa się z historii, które o sobie opowiadamy, wówczas możemy dojść do wniosku, że trud pisania i przyjemność czytania wzbogaca nas o osobiście doświadczaną treść dzieła. Czy jestem sam w lesie, czy jem obiad z przyjacielem, przytłacza mnie ilość napływających do mnie przypadkowych danych sensorycznych. Akt pisania usuwa prawie wszystko inne, pozostawiając tylko alfabet i znaki interpunkcyjne, i zmierza w kierunku nieprzypadkowości. Czasami, porządkując elementy znanej historii, odkrywamy, że może oznaczać coś zupełnie innego, niż nam się wydawało. Czasami, szczególnie przy argumentowaniu („jedno wynika z drugiego”) potrzeba zupełnie nowej narracji. Dyscyplina tworzenia interesującej opowieści może doprowadzić do skrystalizowania naszych myśli i uczuć, o których istnieniu mieliśmy tylko mgliste pojęcie.
W wypadku ogromu materiału, który sprawia wrażenie nienadającego się do opowiadania historii, Henry podsunąłby, że jedyną opcją jest podzielenie go na kategorie, grupowanie podobnych elementów razem: podobne z podobnymi. Jest to przynajmniej uporządkowany sposób pisania. Ale również wzorce potrafią przeobrazić się w opowieści. Aby wyjaśnić zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach, w których powszechnie oczekiwano jego przegranej, kuszące jest skonstruowanie historii na zasadzie „jedno wynika z drugiego”: Hillary Clinton nie zachowała odpowiedniej ostrożności w swoich mailach, Departament Sprawiedliwości zdecydował się nie wnosić przeciw niej oskarżenia, następnie na jaw wyszły maile Anthony’ego Weinera, a potem James Comey poinformował Kongres, że Clinton jednak może mieć kłopoty, i na koniec Trump wygrał wybory. W rzeczywistości jednak może bardziej skuteczne jest grupowanie podobnego z podobnym: zwycięstwo Trumpa było jak referendum w sprawie brexitu i jak antyimigrancki nacjonalizm w Europie. Z kolei arogancka niechlujność Clinton w zarządzaniu mailami przypominała jej nieprzekonującą kampanię i decyzję, żeby nie intensyfikować działań w Michigan i Pensylwanii.

W dniu wyborów byłem w Ghanie, wraz z bratem i dwójką przyjaciół obserwowałem ptaki. Raport Jamesa Comeya do Kongresu zakłócił kampanię jeszcze przed moim wyjazdem do Afryki, ale zajmująca się badaniem opinii publicznej, czerpiąca dane z wiarygodnych źródeł strona Nate’a Silvera, FiveThirtyEight, wciąż dawała Trumpowi trzydzieści procent szans na wygraną. Oddawszy wcześniej głos na Clinton, przybyłem do Akry tylko nieznacznie przejęty samymi wyborami i gratulując sobie decyzji, by ostatniego tygodnia kampanii nie spędzić na sprawdzaniu dziesięć razy dziennie strony FiveThirtyEight.
W Ghanie mogłem rzucić się w szpony innego rodzaju uzależnienia. Przyznaję ze wstydem, że należę do osób, o których w świecie miłośników ptaków mówi się, że zaliczają listy ptaków. Bynajmniej nie chodzi o to, że nie uwielbiam ptaków jako takich. Jeżdżę je obserwować, żeby cieszyć się ich pięknem i różnorodnością, dowiedzieć się więcej na temat ich zachowań oraz ekosystemów, w których żyją, i udawać się na długie, uważne spacery w nowych miejscach. Ale poza tym sporządzam też zbyt wiele list. Liczę nie tylko te gatunki ptaków, które widziałem na całym świecie, ale też te widziane w każdym kraju i każdym stanie USA, w których miałem sposobność je obserwować, również na rozmaitych mniejszych terenach, między innymi na moim podwórku, a także w każdym roku kalendarzowym od dwa tysiące trzeciego począwszy. Mógłbym starać się wytłumaczyć swoje nałogowe liczenie tym, że daje mi to dodatkową małą uciechę w powiązaniu z moją namiętnością. Ale ja naprawdę jestem maniakiem. A to czyni mnie moralnie gorszym od ptasiarzy, którzy obserwują ptaki wyłącznie dla samej radości, jaką im to daje.
Tak się złożyło, że udając się do Ghany, stworzyłem sobie możliwość pobicia mojego zeszłorocznego rekordu 1286 gatunków. W 2016 roku miałem już zaliczonych ponad 800 gatunków i na podstawie poszukiwań w Internecie wiedziałem, że na takich wycieczkach jak nasza można spotkać prawie 500 gatunków, z których tylko garstka jest powszechna w Ameryce. Gdyby udało mi się zobaczyć 460 unikatowych gatunków w Afryce, a następnie wykorzystać siedmiogodzinny postój w Londynie na zaliczenie dwudziestu łatwych do zaobserwowania europejskich ptaków w parku niedaleko Heathrow, rok 2016 byłby moim najlepszym.
W Ghanie oglądaliśmy wspaniałe okazy, spektakularne turaki i żołny, które można spotkać tylko w Afryce Zachodniej. Ale tych kilka pozostałych jeszcze w tym kraju lasów jest obecnie bardzo intensywnie eksploatowanych zarówno pod kątem polowań, jak i wyrębu, więc podczas spacerów więcej się napociliśmy, niż odnieśliśmy pożytku. Zanim nadszedł wieczór wyborów, zdążyliśmy stracić już jedyną szansę zaobserwowania kilku z upatrzonych gatunków. Nazajutrz, bardzo wcześnie, kiedy na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych wciąż jeszcze otwarte były lokale wyborcze, włączyłem telefon, by przeczytać, że nowym prezydentem będzie Clinton. Tymczasem ujrzałem markotne wiadomości od przyjaciół z Kalifornii oraz zdjęcia, na których znajomi wpatrują się ponuro w telewizor, a moja dziewczyna leży zwinięta na kanapie w pozycji embrionalnej. W tym momencie nagłówek w „The Times” brzmiał: „Trump podbija Karolinę Północną, nabiera rozmachu; topnieją szanse Clinton na zwycięstwo”.
Nie pozostało mi nic prócz obserwowania ptaków. Na drodze w lesie Nsuta, gdzie musiałem uskakiwać przed ciężarówkami z drewnem, których impet kojarzył mi się z osobą Trumpa, ale jednocześnie kurczowo trzymałem się myśli, że Clinton ma jeszcze jakieś szanse, zobaczyłem dzioborożca białobrewego, czubaka afrykańskiego i dzięcioła czarnouchego. To był duszny, ale udany poranek, który jednak zakończył się, gdy ponownie zaczęliśmy sprawdzać relacje w sieci i dowiedzieliśmy się, że „prostak z krótkimi paluszkami” (pamiętny epitet magazynu „Spy”) został nowym prezydentem mojego kraju. W tym momencie uzmysłowiłem sobie, jak mój umysł traktował tę przewidywaną przez Nate’a Silvera liczbę trzydziestu procent szans dla Trumpa. Jakimś cudem w moim odbiorze ta liczba oznaczała, że w najgorszym wypadku po wyborach świat może być trzydzieści procent bardziej zasrany. A w rzeczywistości ta liczba reprezentowała trzydzieści procent szans na to, że świat będzie stuprocentowo bardziej zasrany.

 
Wesprzyj nas