“Sen wioski Ding” to książka jednego z najbardziej utalentowanych i najbardziej cenzurowanych współczesnych autorów chińskich.


Sen wioski DingOparta na prawdziwych wydarzeniach z końca lat 90. – epidemii AIDS dziesiątkującej całe wsie, których mieszkańcy, zachęcani przez lokalnych aparatczyków, starali się wyjść ze skrajnej nędzy sprzedając osocze.

Książka o śmierci, odpowiedzialności, winie bez kary, bezduszności nowych Chin, które pogardę dla człowieka łączą z kultem pieniądza.

Proza urzekająca pięknem, na poły oniryczna, jednak na tyle mocna i wierna rzeczywistości, by trafić na listę książek w ChRL zakazanych.

Yan Lianke
Sen wioski Ding
Przekład: Joanna Krenz
Seria: „Proza Dalekiego Wschodu”
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 20 maja 2019
 
 

Sen wioski Ding


TOM I

Sen podczaszego

Widziałem we śnie krzew winny, który rósł przede mną. Na tym zaś krzewie były trzy gałązki. Krzew wypuścił pączki i zakwitł, a potem jego grona wydały dojrzałe jagody. W moim ręku był puchar faraona. Zerwałem te jagody, wycisnąłem je do pucharu faraona i wręczyłem ów puchar faraonowi.

Sen przełożonego piekarzy

Ja zaś miałem taki sen: Trzymałem na głowie trzy kosze białego pieczywa. W koszu, który był na wierzchu, znajdowało się wszelkie pieczywo, jakie wyrabia piekarz dla faraona. A ptactwo wydziobywało je z tego kosza, który był na mojej głowie.

Sen faraona

Śniło mu się, że stał nad Nilem. I oto z Nilu wyszło siedem krów pięknych i tłustych, które zaczęły się paść wśród sitowia. Ale oto siedem innych krów wyszło z Nilu, brzydkich i chudych, które stanęły obok tamtych nad brzegiem Nilu. Te brzydkie i chude krowy pożarły siedem owych krów pięknych i tłustych. Faraon przebudził się. A kiedy znów zasnął, miał drugi sen. Przyśniło mu się siedem kłosów wyrastających z jednej łodygi, zdrowych i pięknych. A oto po nich wyrosło siedem kłosów pustych i zniszczonych wiatrem wschodnim. I te puste kłosy pochłonęły owych siedem kłosów zdrowych i pełnych. 
(Biblia Tysiąclecia, Rdz 40–41)

TOM II
ROZDZIAŁ 1

1

Wieczór u schyłku jesieni. Równina wschodniego Henanu w świetle zachodzącego słońca okrywa się szkarłatem. Niebo i ziemia stają skąpane we krwi. Wszędzie rozpościera się czerwień. Jesienny zmierzch ma odcień czerwieni, czerwień ma odcień jesiennego zmierzchu. Z końcem jesieni chłód staje się coraz bardziej dokuczliwy. Pustoszeją drogi we wsi.
Psy chowają się do bud.
Kury sadowią się na żerdziach.
Krowy grzeją się w oborach.
Wieś pogrążona jest w gęstniejącej ciszy, milkną głosy i oddechy. Wioska Ding żyje, ale jakby umarła. W ciszy, w jesieni, w mroku, wieś więdnie i ludzie więdną. Dni usychają jak zwłoki pogrzebane w ziemi.
Dni jak trupy.
Trawa na równinie zmarniała.
Obumarły drzewa na równinie.
Po krwawym potopie uschły zboża na piaszczystych glebach równiny.
Ludzie skulili się w domach, przestali wychodzić na zewnątrz.
Gdy mój dziadek, Ding Shuiyang, wrócił z miasta, zmierzch na dobre rozgościł się już nad równiną. Autobus, który go przywiózł, przyjechał od strony miasteczka powiatowego Wei i pojechał dalej w kierunku odległego Kaifengu, wyrzucając dziadka przy drodze jak liść strącony z gałęzi. Betonowa droga do wioski Ding została zbudowana przez mieszkańców dziesięć lat temu, w czasach gdy sprzedawano tu krew. Dziadek stał tak sobie przy tej drodze, spoglądając na wioskę. Powiew wiatru otrzeźwił go nieco, wyrywając z otępienia znużony podróżą umysł. Sprawy, które próbował zrozumieć przez całą drogę, teraz stały się dlań oczywiste. Wyruszył z wioski wcześnie rano. Po całym dniu wysłuchiwania mętnych wyjaśnień urzędników w starostwie dopiero tutaj, stojąc na wiejskiej drodze, pojął, co się wydarzyło, jakby słońce nagle wzeszło nad jego myślami.
Zrozumiał, że jak po chmurach nadchodzi deszcz i jak wraz z jesienią nastają chłody, tak ludzie, którzy przed dziesięciu laty sprzedawali krew, teraz muszą zachorować na gorączkę. A zachorowawszy, muszą umrzeć, opaść z sił jak drzewa z liści i umrzeć.
Gorączka kryła się we krwi. Dziadek krył się w snach.
Gorączka kochała krew. Dziadek kochał sny.
Dziadek codziennie miał sny. Przez trzy dni z rzędu nawiedzał go ten sam obraz. Widział we śnie, jak w miasteczku powiatowym Wei i mieście Kaifeng kanałami biegnącymi pod ziemią niczym pajęcza sieć płynie krew. Z nieszczelnych rur wytryska w powietrze czerwoną fontanną i opada jak szkarłatny deszcz, zapachem drażniąc nozdrza. I zobaczył, że na równinie woda w studniach i rzekach stała się czerwona i unosił się od niej kwaśny zapach krwi. Wszyscy lekarze z miasta i wiosek płakali na myśl o tej gorączce, ale jeden doktor we wsi Ding co dzień z uśmiechem przechadzał się ulicami. Na ulicach, skąpanych w złotym słońcu, panowały spokój i cisza. Ludzie pozamykali się w domach, tylko ten doktor w średnim wieku, w długim, białym kitlu, jak gdyby nigdy nic, najpierw przystanął na drodze, odstawiając na moment apteczkę, po czym usiadł pod starym perełkowcem i śmiał się. Śmiał się, przycupnąwszy na kamieniu pod drzewem. Śmiał się w głos. Śmiał się do rozpuku. A śmiech jego, donośny i dźwięczny, niósł się jak jesienny wiatr, przemykający ulicami wioski, strącający pożółkłe liście z drzew.
Po tym śnie dziadek został wezwany na zebranie do powiatu. W wiosce Ding nie było sołtysa, w zastępstwie więc wzywano zwykle dziadka. Po powrocie dziadek nagle zrozumiał cały łańcuch wydarzeń.
Dotarło do niego, że po pierwsze, ta gorączka to nie żadna gorączka, lecz coś, co naukowo nazywa się AIDS. Po drugie, że ci, którzy wtedy sprzedawali krew, jeśli w okresie od dziesięciu do piętnastu dni od oddania krwi gorączkowali, teraz z pewnością są chorzy na AIDS. Po trzecie, że kolejne objawy, podobne do tych początkowych, pojawiają się po ośmiu czy nawet dziesięciu latach, przypominają przeziębienie i ustępują po lekach przeciwgorączkowych. Ale za parę miesięcy, może za pół roku, choroba znów atakuje z całą mocą. Wtedy człowiek traci siły, na skórze i języku robią się wrzody, życie usycha, jakby zostało pozbawione wody. Śmierć następuje zwykle po upływie kolejnych trzech do sześciu miesięcy. Niektórym udaje się wytrzymać osiem, ale roku nie przeżywa niemal nikt.
Opadają jak liście z drzew.
Gaśnie światło. Człowiek znika z ziemi.
Po czwarte, dziadek uświadomił sobie, że w ciągu ostatnich dwóch lat nie było w wiosce miesiąca bez pogrzebu. Praktycznie w każdym domu ktoś umarł. Łącznie ponad czterdziestu ludzi. Na wiejskim cmentarzu zrobiło się gęsto od mogił jak na polu po żniwach od snopków. Niektórzy chorzy myśleli, że to zapalenie wątroby, inni nazywali to cieniem na płucach, jeszcze inni nie mieli żadnych problemów z wątrobą ani płucami, ale nie byli w stanie nic przełknąć. Po dwóch tygodniach głodówki, wychudzeni jak gałązki chrustu, zaczynali kasłać, wypluwając po pół miski krwi. I tak umierali. Opadali jak liście z drzew. Gasło światło, człowiek znikał z ziemi. Ludzie mówili wtedy, że on czy ona umarła na żołądek albo na wątrobę, albo na płuca, podczas gdy tak naprawdę to wszystko była gorączka. Wszystko to było AIDS.
Po piąte, dziadek zdał sobie sprawę, że oto gorączka, która zdawała się dotąd chorobą zagraniczną, chorobą ludzi z miasta, chorobą odszczepieńców, pojawiła się także w Chinach, pojawiła się na wsi, i że dotknęła porządnych obywateli. Zaatakowała jak niszcząca plony plaga szarańczy, która gdy tylko się zjawi, pożera wszystko. Po szóste, każdy, kto zachoruje, musi umrzeć. Na świecie rozpanoszyła się nowa nieuleczalna choroba. Choćby ktoś wydał fortunę na leczenie, nie wyrwie się z jej objęć. Po siódme, właściwie choroba dopiero się zaczęła, naprawdę zaatakuje w przyszłym roku albo nawet za dwa lata. Wtedy ludzie będą padać jak wróble, jak ćmy, jak mrówki. Ci, którzy umierają teraz, umierają jak psy. W porównaniu z wróblem, ćmą czy mrówką, pies zajmuje na tym świecie stosunkowo wysoką pozycję. Po ósme, ja, jego wnuk, którego pochował za swoim domkiem, kiedy umarłem, miałem zaledwie dwanaście lat, byłem w piątej klasie. Zjadłem pomidora i umarłem. Idąc drogą, podniosłem pomidora z ziemi, zjadłem i umarłem. Pomidor był zatruty. Pół roku wcześniej ktoś otruł nasze kury. Miesiąc później świnia hodowana przez mamę zjadła kawałek marchewki, który ktoś rzucił na drogę, i zdechła. Kolejnych kilka miesięcy później ja podniosłem pomidora, którego ktoś zostawił, i umarłem. To był zatruty pomidor, jakiś człowiek zostawił go na kamieniu przy drodze, którą wracałem do domu ze szkoły. Jak tylko zjadłem, rozbolał mnie brzuch, jakby mi wycinano nożyczkami wnętrzności. Po paru krokach upadłem na ziemię. Kiedy ojciec przyniósł mnie na rękach do domu i położył na łóżku, z ust zaczęła mi lecieć biała piana i umarłem.
Umarłem, ale nie od gorączki czy od AIDS. Umarłem od wielkiego handlu krwią, który mój ojciec rozpoczął dziesięć lat temu w wiosce Ding. Od kupowania i sprzedawania krwi. Umarłem od tego, że mój ojciec był największym dostawcą krwi w obrębie Ding, Liu, Li’er, Huangshui i kilkunastu innych okolicznych wiosek. Był królem. Potentatem rynku krwi. Gdy umarłem, ojciec nie płakał. Usiadł koło mnie i zapalił papierosa. A potem on i wujek, jeden z ostrą łopatą w ręku, a drugi z połyskującym tasakiem, wyszli na główne skrzyżowanie we wsi, wrzeszcząc i klnąc na całe gardło.
Wujek wygrażał:
– Jak masz jaja, to wyłaź, a nie będziesz mi tu, kurwa, po kryjomu rozrzucał truciznę! Pokaż no mi się. Nie nazywam się Ding Liang, jeśli cię na miejscu nie pokroję na kawałki!
Ojciec, wymachując łopatą, krzyczał:
– Nie podoba wam się, że ja, Ding Hui, mam pieniądze i nie mam gorączki? Zazdrościcie, prawda? Pierdolę waszą rodzinę osiem pokoleń wstecz. Otruliście mi kury, otruliście świnie, a teraz jeszcze śmieliście otruć dzieciaka?
I tak krzyczeli i klęli, od południa do późnej nocy, ale nikt nie wyszedł, nikt nie zareagował na obelgi ojca i wujka.
W końcu nie pozostało im nic innego, jak pochować mnie.
No i pochowali. Zakopali w ziemi.
Ponieważ miałem dopiero dwanaście lat, czyli nie byłem pełnoletni, zgodnie z tradycją nie można mnie było złożyć w rodzinnym grobowcu. Dlatego dziadek wziął moje malutkie ciałko i pogrzebał za swoim domkiem, który znajdował się na terenie wiejskiej podstawówki, w małej, białej trumience, do trumienki zaś włożył razem ze mną podręczniki, zeszyty i przybory do pisania.
Dziadek był wykształcony. Ponieważ dzwonił szkolnym dzwonkiem, a właściwie gongiem, w który uderzało się gałęzią lub prętem, i wyglądał na intelektualistę, ludzie we wsi nazywali go profesorem Ding. Dlatego właśnie do trumny dołożył także książki. Wybór baśni. Do tego mity i legendy. I dwa słowniki.
A potem – potem dziadek, nie mając nic innego do roboty, stawał nad moim grobem i rozmyślał, czy ludzie ze wsi dalej będą truć naszą rodzinę. Czy otrują jego wnuczkę, a moją młodszą siostrzyczkę, Yingzi? Czy otrują jedynego wnuka, który mu pozostał, syna wujka Lianga, małego Juna? Toteż umyślił sobie, żeby ojciec i wujek obeszli wszystkie domy we wsi i złożyli mieszkańcom tradycyjny pokłon na znak przeprosin, błagając, żeby więcej nie truli naszej rodziny. Żeby nie pozostawili rodziny Ding bez potomków. Kiedy tak rozmyślał, okazało się, że wujek też dostał gorączki. Dziadek doszedł do wniosku, że to zemsta losu, bo wujek zachorował, pomagając ojcu w handlu krwią. Uznał to za wystarczające zadośćuczynienie ze strony wujka. Porzucił odtąd myśl, by ojciec z wujkiem chodzili po domach oddawać pokłon, chciał, żeby ojciec sam chodził.
Wreszcie, po dziewiąte, dziadek uświadomił sobie, że za rok czy dwa na równinie wybuchnie potężna epidemia gorączki. Gorączka jak potop zaleje wioski Ding, Liu, Huangshui, Li’er i setki innych osad. Przetoczy się jak Żółta Rzeka, która przerwała wały. Wtedy ludzie będą umierać jak mrówki, ziemia będzie usłana trupami niczym liśćmi strąconymi z drzew. Pogasną jak światła, opadną jak liście. Wtedy wymrą właściwie wszyscy mieszkańcy wioski Ding. Wioska Ding zniknie z tego świata. Ludzie z Ding, jak liście z wiekowego drzewa, najpierw zmarnieją, potem pożółkną, wreszcie z szelestem jeden po drugim opadną na ziemię. Wystarczy podmuch wiatru, by zdmuchnąć liść jak wioskę Ding.
By zdmuchnąć wioskę Ding jak liść.
Ach, no i jeszcze po dziesiąte. Po dziesiąte, w starostwie postanowiono wszystkich chorych zgromadzić w jednym miejscu, żeby nie pozarażali tych, którzy nigdy nie sprzedawali krwi. Powiedzieli dziadkowi:
– Profesorze Ding, w okresie handlu krwią pana starszy syn był potentatem rynku krwi. Dziś czas, by pan zadziałał. Zbierzcie wszystkich chorych w jednym miejscu, niech zamieszkają razem.
Usłyszawszy to, dziadek długo milczał. Do teraz zresztą w sercu kłębią mu się emocje, których nie sposób wyrazić słowami. Po dziś dzień, gdy tylko wspomina moją śmierć i sukcesy mojego ojca w krwawym biznesie, przychodzi mu do głowy, że czas skłonić ojca, by poszedł i pokajał się przed mieszkańcami wioski, i najlepiej, żeby po tym, jak już się pokaja, umarł. Żeby się rzucił do studni, połknął truciznę, powiesił się – wszystko jedno.
Byleby tylko umarł co prędzej.
Byleby tylko umarł na oczach mieszkańców wioski.
Myśl o tym, by ojciec pokajał się i umarł, wstrząsnęła dziadkiem. Wstrząśnięty tą myślą dziadek ruszył w kierunku wsi.
Ruszył w kierunku naszego domu.
Naprawdę ruszył.
Zamierzał powiedzieć ojcu, żeby się pokajał i umarł.

2

W wiosce Ding zaszły wypadki nie do pomyślenia. W miejscowości liczącej nie więcej niż ośmiuset mieszkańców, mniej niż dwieście gospodarstw, w przeciągu niespełna dwóch lat zmarło ponad czterdziestu ludzi. Z rachunków wynika, że to średnio jedna śmierć na dziesięć do piętnastu dni. Około trzy śmierci na miesiąc. Co więcej, to przecież dopiero początek sezonu umierania. W przyszłym roku trupów będzie tyle, co ziarna po żniwach. Mogiły wznosić się będą jak snopki pszenicy na polach. Najstarsi ze zmarłych mieli po pięćdziesiąt parę lat, najmłodsi zaledwie kilka. Z zasady każdy z nich przed głównym atakiem choroby przez dziesięć do piętnastu dni zmagał się z wysoką temperaturą. Stąd też chorobę przyjęło się nazywać gorączką. Gorączka rozprzestrzeniała się stopniowo, zaciskając pętlę na gardle wioski Ding. Zabierała kolejnych mieszkańców. Żałobie nie było końca.
Stolarze zajmujący się wyrobem trumien zdążyli już zużyć po trzy czy cztery komplety narzędzi.
Śmierć jak najczarniejsza noc przykryła swym mrocznym cieniem wioskę Ding i okoliczne przysiółki. Czarne wieści krążyły między ludźmi jak kruki. To ktoś dostał gorączki, to znów ktoś umarł wczoraj o północy. W którejś rodzinie na przykład zmarło się mężczyźnie, żona szykuje się do wyprowadzki, wyjdzie za kogoś z daleka, gdzieś tam w górach, opuści to przeklęte gniazdo chorób i nieszczęść.
Życie stało się nie do zniesienia. Śmierć co dzień przemykała między domami jak komar. Do którego domu wpadła, w tym domu ktoś dostawał gorączki i w ciągu paru miesięcy miał umrzeć złożony chorobą.
Umierało tak wielu. W niektórych rodzinach opłakiwano zmarłego przez dzień czy pół, po czym za resztki oszczędności chowano nieboszczyka w czarnej trumnie. W innych domach wcale nie było łez, tylko czuwanie godzinami w ciszy i smutku przy zwłokach, parę westchnień i pochówek.
Paulownie, z których drewna zwykle wykonywano trumny, dawno wycięto w pień.
Z trzech wiejskich stolarzy, z powodu nadmiaru pracy przy trumnach, dwóch nabawiło się lumbago.
Panu Wangowi, który zajmował się robieniem kwiatów z bibuły, na dłoniach powyskakiwały od nożyczek wielkie bąble, które później popękały. Pęknięta skóra zaschła, pozostawiając na rękach kilkanaście dodatkowych żółtych pęcherzy.
Żywi przestali interesować się życiem. Śmierć warowała na progach domostw. Nikomu nie chciało się uprawiać pola ani wyjeżdżać ze wsi za chlebem. Siedzieli całymi dniami w domach, za zamkniętymi drzwiami, odgrodzeni od świata, ze strachu, by śmierć nie wemknęła się do środka. Dzień w dzień czekali. Dzień w dzień czuwali. Ktoś powiedział, że od teraz po chorych na gorączkę rząd ma przysyłać ciężarówki wojskowe i wywozić wszystkich na pustynię w Gansu, gdzie będą ich grzebać żywcem, tak jak podobno niegdyś grzebało się zadżumionych. Niby wiadomo było, że to tylko plotka, ale jednak gdzieś głęboko w sercach zasiała ona wśród ludzi wątpliwość. Czekali i czuwali więc w domach, za zamkniętymi drzwiami, a gorączka i tak przychodziła, i umierali.
Wraz z mieszkańcami umierała wioska.
Ziemia jałowiała, nieorana.
Pola wyschły, nienawadniane.
W niektórych domach, gdy ktoś umarł, rodzina, co prawda, nadal spożywała posiłki, ale nie myto garnków ani miseczek. Jadano brudnymi pałeczkami z brudnych naczyń.
Gdy kogoś od dziesięciu do piętnastu dni nie widywano na ulicach, nie trzeba było pytać – rozumiało się samo przez się, że umarł.
I zwykle tak właśnie było.
Jeśli po jakimś czasie ktoś natknął się na niego na przykład w drodze do studni, patrzyli na siebie w osłupieniu. Jeden pytał: „To ty jeszcze żyjesz?”. Drugi odpowiadał: „Przez kilka dni bolała mnie głowa, myślałem, że to gorączka, ale okazało się, że nie”. I uśmiechali się do siebie radośnie, po czym, minąwszy się, jeden odchodził z wiadrem pełnym wody, a drugi szedł dalej z nosidłem w kierunku studni.

 
Wesprzyj nas