“Koniec dzieciństwa”, powieść fantastyczno-naukowa Arthura C. Clarke’a wydana w 1953 roku, opowiada o kontakcie z obcą cywilizacją, która podporządkowuje sobie Ziemię i wprowadza na niej pokój.


Koniec dzieciństwaO losach Ziemi decydują wielkie mocarstwa, a ludzkość z napięciem śledzi wyścig programów kosmicznych USA i Rosji. Gdy jednak człowiek ma już ruszyć na podbój kosmosu, kosmos przybywa do niego – nad największymi miastami planety pojawiają się ogromne statki obcych.

Po okresie niepewności i daremnych próbach oporu sytuacja wygląda obiecująco: przybysze jednoczą państwa, eliminują ubóstwo i przestępczość, zaprowadzają powszechny pokój. Większość populacji jest zadowolona.

Tylko nieliczni już mają świadomość, że nadzorcy rodzaju ludzkiego muszą mieć jakiś cel. Pytanie tylko – jaki? I co to będzie oznaczać dla świata?

***

Arthur C. Clarke (1917-2008) – autor ponad 60 książek, klasyk literatury SF i wizjoner, który przewidział m.in. powstanie satelitów telekomunikacyjnych i stacji kosmicznych. Publikował od początku lat 50. XX wieku, a już w 1953 r. ukazał się jego bestsellerowy Koniec dzieciństwa. Zdobył wszystkie najważniejsze nagrody w dziedzinie literatury science fiction: Hugo, Nebula, Nagrodę Campbella, Nagrodę Locusa i Nagrodę Jupitera, a w 1998 r. otrzymał tytuł szlachecki. Jego prozę kilkakrotnie ekranizowano – najbardziej znany jest film 2001. Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka, za którego scenariusz Clarke i Kubrick byli nominowani do Oscara.

Arthur C. Clarke
Koniec dzieciństwa
Przekład: Zbigniew A. Królicki, Andrzej Sawicki
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 kwietnia 2019
 
 

Koniec dzieciństwa

Przedmowa

Powieść Koniec dzieciństwa powstała w okresie od lutego do grudnia 1952 roku i w znacznej mierze została zmieniona na wiosnę 1953 roku. Pierwsza jej część była oparta na opowiadaniu Guardian Angel, opublikowanym w 1950 roku po gruntownym przeredagowaniu go przez Jamesa Blisha.
Podaję te daty, aby osadzić powieść w konkretnych ramach czasowych, ponieważ większości obecnych czytelników nie było jeszcze na świecie, gdy 24 sierpnia 1953 roku wydało ją wydawnictwo Ballantine. Pierwszy satelita okołoziemski miał znaleźć się na orbicie dopiero za cztery lata, chociaż nawet najwięksi optymiści entuzjazmujący się podbojem kosmosu nie wyobrażali sobie, że nastąpi to tak szybko; mieliśmy nadzieję, że w najlepszym razie stanie się to na przełomie XX i XXI wieku. Wyśmiałbym tego, kto powiedziałby mi wtedy, że nim skończy się następna dekada, znajdę się pięć kilometrów od miejsca, z którego wystartuje pierwsza rakieta na Księżyc.
A jednak ta książka powstała szesnaście lat przed tym, jak Armstrong i Aldrin wylądowali na Morzu Spokoju, zdecydowanie wygrywając wyścig pomiędzy USA i ZSRR, od którego rozpoczynała się pierwotna wersja Końca dzieciństwa. Postanowiłem wówczas przenieść akcję powieści do następnego stulecia i byłem w połowie tych zmian, gdy w dwudziestą rocznicę lotu Apollo 11 ogłoszono, że jednym z następnych celów amerykańskiego programu podboju kosmosu jest Mars. Dziękuję, prezydencie Bush, za zatwierdzenie tej decyzji.
Gdy książka ta powstawała w latach pięćdziesiątych, nadal byłem pod ogromnym wrażeniem zjawisk nadprzyrodzonych i uczyniłem je głównym wątkiem powieści. Po czterdziestu latach i wydaniu milionów z funduszy Yorkshire Television na programy Mysterious World i Strange Powers jestem niemal całkowitym sceptykiem. Słyszałem zbyt wiele niczym niepopartych twierdzeń i widziałem zbyt wiele sfingowanych dowodów. Proces nabywania tej wiedzy był długotrwały i czasem budzący zażenowanie. Oto przykład.
Chociaż trudno teraz przypomnieć sobie dokładny przebieg wydarzeń w 1974 roku w Birkbeck College, z udziałem Arthura Koestlera, Johna Taylera, Davida Bohma i Johna Hasteda, zapewne relacja Uriego Gellera w My Story jest aż nazbyt dokładna: „Do tego czasu Arthur Clarke chyba wyzbył się całego swego sceptycyzmu. Powiedział coś w rodzaju: »Mój Boże! To wszystko staje się prawdą! Tak napisałem w Końcu dzieciństwa… Magicy i dziennikarze, którzy to podważają, powinni się teraz pokajać lub zamilknąć. Jeśli nie potrafią powtórzyć tego, co Geller robi w ściśle kontrolowanych warunkach, nie mają już nic do powiedzenia«”.
Z uwagi na chaos pospiesznie zorganizowanego pokazu w Birkbeck wzmianka o „ściśle kontrolowanych warunkach” jest zabawna. Jednak ostatnie stwierdzenie jest trafne, ponieważ właśnie tak było. (Patrz książka Jamesa Randiego The Magic of Uri Geller). Mimo wszystko muszę przyznać, że darzę Uriego sympatią, bo chociaż pozostawił za sobą wiele pogiętych sztućców i nadszarpniętych reputacji, dostarczał bardzo potrzebnej w tych niespokojnych i nieszczęśliwych latach rozrywki.
Kiedy ukazał się Koniec dzieciństwa, wielu czytelników zaskoczyło zamieszczone zaraz po stronie tytułowej zastrzeżenie, że „opinie wyrażone w tej książce nie są poglądami autora”. To nie do końca był żart – rok wcześniej opublikowałem The Exploration of Space, w której nakreśliłem optymistyczny obraz naszej przyszłej ekspansji w kosmosie. Teraz napisałem książkę, której mottem było „Gwiazdy nie są dla człowieka”, i nie chciałem, żeby ktoś pomyślał, że nagle wyrzekam się swoich przekonań.
Dzisiaj chciałbym zmienić to zastrzeżenie tak, aby obejmowało 99 procent „zjawisk nadprzyrodzonych” (wszystkie nie mogą być bzdurą) oraz 100 procent „spotkań z UFO”. Byłbym bardzo przygnębiony, gdyby ta książka przyczyniła się do dalszego zwodzenia naiwnych, tak cynicznie wykorzystywanych teraz przez media. Księgarnie, kioski z gazetami i fale radiowe są skażone ogłupiającym bełkotem o UFO, parapsychologii, astrologii, energii piramid i spirytyzmie – cokolwiek bowiem człowiekowi przyjdzie do głowy, ktoś wykorzysta to w ostatnich podrygach findesieclowej dekadencji…
Czy to oznacza, że powieść Koniec dzieciństwa – mówiąca zarówno o zjawiskach paranormalnych, jak i gościach z kosmosu – już się zdezaktualizowała? Bynajmniej; przecież to fikcja literacka! Nadal zajmuje nas Wojna światów, chociaż Marsjanie nie usmażyli Woking w 1898 roku… ani New Jersey w 1938. Ponadto, o czym mówiłem częściej, niż chciałbym pamiętać, raczej nie wątpię, że Wszechświat tętni życiem. SETI, czyli poszukiwania pozaziemskich form życia, są obecnie w pełni uznanym działem astronomii. Fakt, że nadal jest to nauka czysto teoretyczna, nie powinien budzić niczyjego zdziwienia ani rozczarowania. W końcu dopiero od kilkudziesięciu lat dysponujemy przyrządami umożliwiającymi nasłuch kosmosu.
Koniec dzieciństwa zarezerwowano z myślą o ekranizacji wkrótce po opublikowaniu i od tego czasu powieść przeszła przez mnóstwo rąk oraz została zaadaptowana przez niezliczonych scenarzystów*. Jednym z nich był mój stary znajomy Howard Koch, który – o czym z zadowoleniem się dowiedziałem – niedawno sprzedał za okrągłą sześciocyfrową sumkę osławiony scenariusz (patrz wyżej) napisany dla Orsona Wellesa.
Według informacji, którą właśnie otrzymałem z gułagów Hollywoodu, obecna cena wywoławcza Końca dzieciństwa jest ponad dwieście razy wyższa od całkowicie satysfakcjonującego honorarium, które dostałem za tę powieść w 1956 roku. A chociaż jakoś nie trafia na ekrany kin, miliony ludzi widziały robiącą duże wrażenie ekranizację jej drugiego rozdziału, którą był telewizyjny serial V**.
Muszę przyznać, że gdy oglądałem pierwsze odcinki V, byłem tylko trochę udobruchany wzmianką o mnie w jednym dialogu. Potem przypomniałem sobie, że Ted Sturgeon już dawno temu objął tę sytuację notą copyright. Jeszcze w 1947 roku – tak, tak, w 1947! – napisał opowiadanie o niezapomnianym tytule (i ostatnim zdaniu) Niebo było pełne statków.
Właśnie przerabiałem ten akapit, gdy nieoczekiwanie przypomniało mi się jeszcze coś. Ponad piętnaście lat przed powstaniem opowiadania Teda sam byłem świadkiem takiej sceny. Nie, nie postradałem zmysłów od pisania zbyt wielu dzieł science fiction…
Był piękny letni wieczór 1941 roku, gdy wiózł mnie do Londynu mój dobry przyjaciel, nieodżałowany Val Cleaver, podobnie jak ja entuzjastyczny członek Brytyjskiego Towarzystwa Międzyplanetarnego, a w powojennych latach główny inżynier działu silników rakietowych Rolls-Royce’a.
Słońce zachodziło za naszymi plecami, a do stolicy pozostawało dwadzieścia mil. Wjechaliśmy na szczyt wzgórza i ujrzeliśmy coś tak niewiarygodnego, że Val zatrzymał samochód. Widok był jednocześnie piękny i budzący nabożny podziw, lecz mam nadzieję, że żadne z przyszłych pokoleń już go nie zobaczy.
Mnóstwo – setki – lśniących srebrnych balonów zaporowych unosiło się na niebie nad Londynem. Gdy ich obłe, wydłużone jak torpedy kształty błyszczały w promieniach zachodzącego słońca, wydawało się, że nad miastem istotnie zawisła flota statków kosmicznych. Przez długą chwilę marzyliśmy o odległej przyszłości, odsuwając od siebie wszelkie myśli o obecnym zagrożeniu, dla obrony przed którym została postawiona ta zapora.
Być może w tym właśnie momencie zrodził się Koniec dzieciństwa.
Arthur C. Clarke
Kolombo, Sri Lanka, 27 lipca 1989 r.

* Pierwszym zainteresowanym ekranizacją Końca dzieciństwa był Stanley Kubrick, ale uprzedził go inny reżyser, Abraham Polonsky, który zarezerwował prawa do ekranizacji. Dopiero w 2015 roku, dla stacji Syfy Channel, powstał składający się z trzech odcinków miniserial z Charlesem Dance’em w roli Karellena (przyp. red.).
** Oczywiście Clarke miał na myśli pierwszą wersję serialu, wyprodukowaną w latach 1983–1985, a nie remake z lat 2009–2011 emitowany w Polsce przez stację TVN pod tytułem Goście (przyp. red.).

Uwaga: Poza tym nowym wstępem w tekście nie dokonano żadnych zmian. Od rozdziału drugiego Koniec dzieciństwa pozostaje dokładnie taki sam jak w 1953 roku.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ZIEMIA I ZWIERZCHNICY

Rozdział 1

Przed wylotem na kosmodrom Helena Liachow zawsze przechodziła ten sam rytuał. Nie była jedyną, która to robiła, chociaż niewielu kosmonautów o tym mówiło.
Było już ciemno, gdy opuściła budynek administracji i przeszła między sosnami do słynnego posągu. Niebo było krystalicznie czyste i właśnie wzeszedł jasny Księżyc w pełni. Helena odruchowo skupiła wzrok na Mare Imbrium i wróciła myślami do tygodni treningów w Bazie Armstrong, obecnie lepiej znanej jako Mały Mars.
„Umarłeś, zanim się narodziłam, Jurij… w czasach zimnej wojny, gdy nasz kraj nadal był pogrążony w mroku stalinizmu. Co byś pomyślał, gdybyś usłyszał dziś tylu ludzi mówiących obcymi językami w Gwiezdnej Wiosce? Myślę, że byłbyś uszczęśliwiony… Wiem, że byłbyś szczęśliwy, gdybyś mógł nas teraz widzieć.
Wprawdzie byłbyś starcem, ale wciąż mógłbyś żyć. Cóż to za tragedia, że ty – który pierwszy podróżowałeś w kosmosie – nie zdążyłeś zobaczyć, jak ludzie spacerują po Księżycu! Ty też z pewnością marzyłeś o Marsie… A teraz jesteśmy gotowi tam polecieć i rozpocząć nową erę, o której sto lat temu marzył Konstantin Ciołkowski. Kiedy się spotkamy, będę ci miała wiele do powiedzenia…”
Była w połowie drogi powrotnej do biura, gdy w pobliżu nagle zatrzymał się autobus pełen spóźnionych turystów. Otworzyły się drzwi i wyległ z nich tłum pasażerów z aparatami w rękach. Zastępczyni dowódcy ekspedycji marsjańskiej nie pozostało nic innego, jak przywołać na usta oficjalny uśmiech.
Nagle, nim ktokolwiek zdołał zrobić choć jedno zdjęcie, wszyscy zaczęli krzyczeć i wskazywać w górę. Helena odwróciła się i zobaczyła, jak Księżyc znika, przesłonięty przez gigantyczny cień sunący po niebie. I po raz pierwszy w życiu poczuła strach.

Dowódca ekspedycji marsjańskiej Mohan Kaleer stał na krawędzi krateru, spoglądając nad morzem zastygłej lawy na drugi brzeg kaldery. Trudno było ogarnąć skalę tego widoku lub wyobrazić sobie siły szalejące tutaj, gdy fale stopionej skały wezbrały i popłynęły, tworząc rozpościerające się teraz przed nim ganki i tarasy. Jednak to wszystko, na co patrzył, było niczym wobec ogromu wulkanu, który miał zobaczyć za niecały rok; Kīlauea była zaledwie miniaturą Olympus Mons i pomimo długotrwałego treningu mogli być kompletnie nieprzygotowani na to, co ich czeka.
Pamiętał, jak w przemówieniu inauguracyjnym w 2001 roku prezydent Stanów Zjednoczonych zapowiedział, że będzie to „Wiek Układu Słonecznego”, podobnie jak czterdzieści lat wcześniej Kennedy oznajmił: „Musimy polecieć na Księżyc!”. Z przekonaniem przewidywał, że do 2100 roku człowiek odwiedzi wszystkie najważniejsze ciała niebieskie krążące wokół Słońca… i zamieszka na stałe przynajmniej na jednym z nich.
Promienie właśnie wschodzącego słońca podświetlały pasemka pary unoszącej się ze szczelin w lawie, co przypominało doktorowi Kaleerowi poranne mgły zbierające się w marsjańskim Labiryncie Nocy. Tak, łatwo było mu uwierzyć, że już jest na Marsie wraz z kolegami z pół tuzina krajów. Tym razem żaden naród nie miał – i naprawdę nie mógł – wyruszyć tam samotnie.
Wracał do helikoptera, gdy zatrzymał się tknięty jakimś przeczuciem, dostrzegłszy coś kątem oka. Zaskoczony, znów spojrzał na krater. Dopiero po chwili pomyślał o tym, żeby spojrzeć w niebo.
Wtedy zrozumiał, tak jak w tym samym momencie zrozumiała Helena Liachow, że znana ludziom historia dobiegła kresu. Przy tych lśniących monstrach unoszących się nad chmurami, nie wiedzieć ile kilometrów nad jego głową, statki kosmiczne stojące na kosmodromie Lagrange wydawały się równie prymitywne jak dłubanki. Przez długą jak wieczność chwilę Mohan Kaleer patrzył, podobnie jak cały świat, na te wielkie statki opadające w swym obezwładniającym majestacie.
Nie czuł żalu z powodu tego, że praca całego jego życia poszła właśnie na marne. Trudził się, by zabrać człowieka do gwiazd, a tymczasem gwiazdy – te zimne, obojętne gwiazdy – przybyły do niego.
Była to chwila, w której historia wstrzymała oddech, a teraźniejszość oddzieliła się od przeszłości jak góra lodowa odrywa się od lodowca, aby samotnie i dumnie wypłynąć w morze. Wszystkie osiągnięcia minionych wieków były teraz niczym. Tylko jedna myśl bez końca tłukła się w głowie Mohana:
„Człowiek nie jest już sam”.

Rozdział 2

Sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych stał nieruchomo przy wielkim oknie, patrząc w dół na ożywiony ruch na Czterdziestej Trzeciej Ulicy. Czasami zastanawiał się, czy to słuszne, by jakikolwiek człowiek pracował tak wysoko nad innymi ludźmi. Odrobina dystansu to rzecz pożądana, lecz łatwo może się przerodzić w obojętność. A może po prostu usiłował znaleźć racjonalne wytłumaczenie swojej niechęci do drapaczy chmur, która nie wygasła mimo dwudziestu lat pracy w Nowym Jorku.
Za plecami usłyszał odgłos otwierających się drzwi, ale nie odwrócił głowy, gdy do pokoju wszedł Pieter van Ryberg. Nastąpiła nieunikniona pauza, w czasie której Pieter z dezaprobatą spoglądał na termostat; mówiono żartobliwie, że sekretarz generalny lubi żyć w lodówce. Stormgren zaczekał, aż jego zastępca dołączy do niego przy oknie, po czym oderwał wzrok od znajomego, lecz zawsze pasjonującego widoku w dole.
– Spóźniają się – powiedział. – Wainwright powinien tu być już pięć minut temu.
– Właśnie otrzymałem wiadomość od policji. Ciągnie za sobą całą procesję i utykają w korkach. Powinien się zjawić lada chwila. – Van Ryberg przerwał, po czym dorzucił: – Nadal jest pan pewien, że spotkanie z nim to dobry pomysł?
– Obawiam się, że jest już trochę za późno, żeby się z tego wycofać. Mimo wszystko wyraziłem zgodę, chociaż wie pan, że to nie był wcale mój pomysł.
Stormgren podszedł do biurka i zaczął się bawić swoim słynnym uranowym przyciskiem do papieru. Nie był zdenerwowany, tylko niezdecydowany. Był nawet zadowolony, że Wainwright się spóźnia, dzięki temu bowiem od samego początku będzie miał nad nim przewagę. Takie drobiazgi odgrywają w ludzkich sprawach ważniejszą rolę, niż mógłby sobie tego życzyć ktoś, kto kieruje się jedynie logiką i rozsądkiem.
– Są! – powiedział nagle van Ryberg, przyciskając twarz do szyby. – Nadchodzą aleją i jest ich chyba ze trzy tysiące.
Stormgren wziął notatnik i dołączył do swego zastępcy. Oddalony o osiemset metrów mały, lecz zdecydowany tłum wolno podążał w kierunku gmachu Sekretariatu. Nad tłumem powiewały nieczytelne jeszcze z tej odległości transparenty, lecz sekretarz dobrze wiedział, jaka jest ich treść. W końcu usłyszał górującą nad ulicznym zgiełkiem złowrogą melodię pieśni śpiewanej przez demonstrantów. Poczuł, jak wzbiera w nim fala niesmaku. Świat na pewno widział już dość maszerujących tłumów i gniewnych sloganów!
Pochód dotarł już do budynku. Musieli wiedzieć, że na nich patrzy, bo tu i tam, chociaż bez przesadnego zacietrzewienia, wygrażali pięściami. Gesty te nie były skierowane przeciw Stormgrenowi, choć niewątpliwie miał je zobaczyć. Jak krasnale grożący olbrzymowi, gniewnie kierowali kułaki w niebo, tam, gdzie na wysokości pięćdziesięciu kilometrów niczym lśniąca, srebrna chmura wisiał flagowy statek floty Zwierzchników.
„I bardzo prawdopodobne – pomyślał Stormgren – że Karellen przygląda się całemu zajściu i pęka ze śmiechu, bo taka demonstracja nie mogłaby się odbyć bez cichego poparcia Kontrolera”.
Stormgren po raz pierwszy spotykał się z przywódcą Ligi Wolności. Przestał się zastanawiać, czy mądrze robi, gdyż plany Karellena były często zbyt subtelne, aby mógł je pojąć mózg zwykłego człowieka. Ale sekretarz nie dostrzegał żadnego zagrożenia związanego z tym spotkaniem. Gdyby natomiast odmówił Wainwrightowi, liga ukręciłaby z tego faktu powróz na jego szyję.
Alexander Wainwright był wysokim, przystojnym mężczyzną pod pięćdziesiątkę. Stormgren wiedział, że jest kryształowo uczciwy, a przez to podwójnie niebezpieczny. A jednak oczywista szczerość jego intencji sprawiała, że trudno było nie darzyć go sympatią, niezależnie od tego, jaki miało się stosunek do jego poglądów i niektórych jego zwolenników.
Gdy van Ryberg nieco zbyt ceremonialnie przedstawił ich sobie, Stormgren nie tracił czasu.
– Sądzę – zaczął – iż głównym powodem pańskiej wizyty jest złożenie formalnego protestu przeciw planowi federacji. Czy mam rację?
Wainwright poważnie skinął głową.
– To główny powód, panie sekretarzu. Jak pan wie, od pięciu lat próbujemy uświadomić rodzajowi ludzkiemu niebezpieczeństwo, jakie mu zagraża. Zadanie nie należy do łatwych, ponieważ większość ludzi wydaje się zadowolona z tego, że Zwierzchnicy rządzą światem wedle swojej woli. Mimo to w każdym kraju znaleźli się patrioci, łącznie pięć milionów, którzy podpisali naszą petycję.
– W porównaniu z dwoma i pół miliarda liczba ta nie robi specjalnego wrażenia.
– To liczba, której nie można zignorować. A na każdego, który podpisał, przypada wielu żywiących poważne wątpliwości co do słuszności, nie mówiąc już o legalności, planu federacji. Nawet Kontroler Karellen, mimo całej swej potęgi, nie jest w stanie jednym pociągnięciem pióra przekreślić tysiąca lat historii.
– A któż może cokolwiek wiedzieć o potędze Karellena? – odparował Stormgren. – Kiedy byłem chłopcem, Federacja Europejska była tylko marzeniem, a nim dorosłem, stała się rzeczywistością. I doszło do tego przed przybyciem Zwierzchników. Karellen po prostu kończy dzieło, które sami zaczęliśmy.

 
Wesprzyj nas