“Glatz” to mistrzowsko skonstruowany kryminał retro, który trzyma w napięciu do ostatniej strony. Jego szczególnym bohaterem jest Glatz – dolnośląskie miasteczko, w którym wciąż pobrzmiewają echa minionej wojny.


GlatzW cieniu kłodzkiej twierdzy skrywa się wciąż wiele ponurych tajemnic…

Kłodzko, wiosna 1920 roku. Profesor miejscowego liceum znajduje na moście okaleczone zwłoki. Kilka dni wcześniej na ruchliwej ulicy zostaje zastrzelony wysoki rangą oficer.

Czy morderstwa coś łączy? Czy mieszkańcy Glatzu mogą się spodziewać kolejnych ofiar? I dlaczego do rozwiązania obu spraw sprowadzono z Berlina kapitana Wilhelma Kleina, wojskowego śledczego, którego przeszłość wydaje się równie zagadkowa jak popełnione zbrodnie?

Klein, przy wsparciu niepokornego wachmistrza Koschelli i asystenta policyjnego Jürgena Rotha, rozpoczyna dochodzenie. Wie, że na drodze staną mu zarówno miejscowi notable, jak i własne słabości.

Nie przypuszcza natomiast, że sam otrzyma zaproszenie do niebezpiecznej gry…

Tomasz Duszyński
Glatz
Wydawnictwo SQN
Premiera: 24 kwietnia 2019
 
 

Glatz


Gustaw Taube, dyrektor i nauczyciel w miejscowym liceum, opuścił zamglony rynek i skręcił obok nowego gmachu Banku Rzeszy w Brücktorberg prowadzącą przez kamienny most na Wyspę Piasek. Był poniedziałek 12 kwietnia 1920 roku, piąta nad ranem. Zaledwie kilka minut temu Taube opuścił przyjęcie urodzinowe wydane na jego cześć przez przyjaciół i znajomych w restauracji hotelowej Pod Czarnym Niedźwiedziem. Świętował sześćdziesiąte drugie urodziny. Zaczął kolejny rok długiego życia. Uważał je za przeżyte uczciwie i z godnością. Wypełniało go uczucie, które śmiało mógł nazwać spełnieniem. Poświęcił się pracy zawodowej, odnalazł powołanie w pracy z młodzieżą. Czerpał energię ze spotkań i rozmów z młodymi ludźmi. Do domu wracał pełen nadziei, siadał w gabinecie czytał, studiował, poszerzał wiedzę, by następnego dnia dzielić się nią z tymi, których miał przez lata pod opieką.
Wieczór był ciepły, wręcz parny. Dość niezwykłe zjawisko jak na tę porę roku. W nocy temperatura nieco spadła, powodując pojawienie się mgły. W kolejnych godzinach wodna zawiesina zgęstniała jak kisiel. Widoczność pogorszyła się tak mocno, że profesor nie był w stanie dostrzec własnej wyprostowanej ręki.
Szedł niemal po omacku, mając za punkty orientacyjne jedynie przytłumione światła lamp gazowych. Nie stanowiło to dla niego większej przeszkody – nawet z zawiązanymi oczami był w stanie przejść to miasto wzdłuż i wszerz. Znał tu każdy budynek i każdą uliczkę. Często przystawał przy kamienicach, wpatrując się w renesansową, secesyjną czy też barokową fasadę. Studiował zdobienia portali, wykusze, korynckie pilastry. Potem, już w domu, odwzorowywał na papierze każdy szczegół, który wrył mu się w pamięć. A pamięć profesor miał fotograficzną.
– Drodzy państwo – Taube przemówił dosyć głośno, choć dźwięk wydawany przez struny głosowe wznosił się i opadał kierowany niewidocznymi falami przyboju. Profesor uniósł dłonie, jakby oczekując od skrytego we mgle audytorium zachowania ciszy i uwagi. – Scho… schozimy właśnie z Dolnego Rynku. Stamtąd przejziemy na Wyspę Piasek na rozciągnięty nad Młynówką kamienny, gotycki most… Ten most, który kojarzy się z przepięknym praskim Mostem Karola, jest w istocie niezwykły… hyk.
Taube okręcił się wokół własnej osi, wykonując piruet niczym podczas jazdy na łyżwach. Potem powrócił na kurs, wyczuwając nachylenie terenu i obierając azymut na dolinę. Być może spodziewał się w tym miejscu dawnej bramy mostowej, którą zburzono jakiś czas temu, by dać miejsce na oddech pęczniejącemu miastu. Zamiast tego zatoczył się w stronę witryny sklepu S. Loewy z damskimi kapeluszami. To przypomniało mu o jego własnym nakryciu głowy, jednak dłoń, którą przesunął po rzadkich włosach, napotkała pustkę. Melonik musiał zostać w restauracji hotelowej Pod Czarnym Niedźwiedziem.
Profesor zaśmiał się i zupełnie niezrażony tym przykrym odkryciem kontynuował nocną eskapadę.
– Wspaniałe barokowe figury, które ukażą się wam… albo i nie ukażą przez ową diabelską mgłę… – Profesor ponownie czknął. Szybko jednak, poprosiwszy o wybaczenie ukrywającą się we mgle grupę turystów, powrócił do przerwanego wątku: – …wzbudzą wasz niemały i niekłamany zachwyt. Zwłaszcza dwie z nich ufu… ufundowane przez możnych, zasłużonych, ba!, znakomitych mieszkańców tego miasta!
– Zamknij mordę! – Nad profesorską głową, w ciemności, trzasnęła okiennica. Ten dźwięk, podobnie jak głos nieznajomej, zaraz został wchłonięty przez lepkie echo nocy. We mgle rozpłynął się także chichot profesora. Taube przytknął palec do ust i pochyliwszy się, nieznacznie przyspieszył kroku.
– Dwie z nich zasługują na sze… szczególną uwagę – mówił teraz szeptem, bezskutecznie próbując zachować powagę. – Pieta, której fundatorami w siedemnastym wieku byli ówczesny starosta kłodzki hrabia Johann Georg von Götzen i jego żona Maria Elżbieta… oraz rzeźba Chrystusa, z Marią Magdaleną u jego stóp… którą to rzeźbę ufu… ufundował kolejny wspaniały przestawiciel naszego regionu hrabia… hyk… Herberstein wraz z małżonką.
Brukowa kostka na Brücktorberg była śliska. Profesor niemal stracił równowagę, gdy marcujące koty wyskoczyły mu pod nogi, a potem zniknęły w jednym z okienek sutereny.
Taube parsknął śmiechem i teatralnie dotknął klatki piersiowej. Zakręciło mu się w głowie, lekki poszum w uszach był przyjemny. Równie przyjemny jak posmak w ustach, pozostawiony przez magiczny trunek arak batavia sprowadzany z Jawy przez destylatornię Louisa Schotta. Był to ulubiony napój profesora, trunek, który w ostatnim czasie zyskał w mieście sporą popularność.
Profesor wykonał kolejny krok, ale w tym momencie poszum w głowie stał się jeszcze bardziej intensywny. Taube uderzył otwartą dłonią w ucho, jakby chciał wytrząsnąć z niego wodę. Po chwili dopiero zlokalizował źródło dźwięku i jego przyczynę. Znalazł się na moście, płynąca pod nim Młynówka z małej malowniczej strugi przerodziła się w nocy w ryczącą i huczącą bestię, nienażartą poczwarę. Początkowo profesor zdziwił się tak dużą ilością wody w kanale, szybko jednak przeszedł nad tym do porządku. Rzęsiste deszcze i roztopy w kłodzkim hrabstwie budziły niepokój co roku. Poziom wód Nysy w ostatnich dniach znacznie się podniósł i w ciągu dnia na wałach widać było coraz więcej zatrzymujących się spacerowiczów. Z szacunkiem patrzyli na żywioł.
Taube potrząsnął głową, by odegnać myśli o kataklizmach. Ostatnie lata wojny, jej niewysłowione okrucieństwo, wystarczająco zburzyły pokój jego ducha. Odezwał się dopiero po chwili, choć jego słowa tym razem ginęły w szumie wody płynącej pod kamiennym mostem:
– I posąg, który powinniście państwo poznać. Święty Franciszek Ksawery, patron naszego kochanego miasta…
Taube zachwiał się i w końcu zatrzymał. Uniósł dłoń i pokiwał palcem nieobecnym słuchaczom. Dopiero teraz przypomniał sobie, że posąg nie oparł się upływowi czasu ze względu na słaby materiał, piaskowiec, z którego został wykonany. Na moście został jedynie cokół, czekający na osadzenie repliki posągu świętego patrona Kłodzka dłuta Brunona Tschötschela.
– Wierna kopia naszego świętego powróci do nas w glorii i chwale już w przeciągu tygodnia… – Profesor czknął. Chwilę walczył ze sobą i z treścią żołądkową, która podeszła mu do gardła: na wpół przetrawionym pasztetem z gęsich wątróbek i znakomicie przygotowanym miejscowym przysmakiem: śląskim niebem…
Taube, zbliżył się do kamiennej balustrady i nagle zamarł. Odgłos płynącej Młynówki został zagłuszony przez huk, który odezwał się w profesorskich skroniach. Zabrakło mu tchu, głowę ścisnęło bolesne imadło. Profesor był pewny, że dotknęło go pomieszanie zmysłów. Tuż nad nim pochylał się bowiem posąg, biały niczym śnieg. Z mgły wyłaniała się podłużna głowa z kępami posklejanych siwych włosów. Nagie ciało pokryte było brunatnymi żłobieniami, z których spływała wilgoć.
Profesor zachwiał się i cofnął o krok, nie mogąc oderwać oczu od twarzy, która wydała mu się znajoma, a jednocześnie tak dojmująco obca. Serce Taubego zacisnęło się z trwogi, gdy ciemna otchłań ust mężczyzny rozwarła się, jakby ten chciał przemówić. Zamiast tego z bezzębnego mięsistego otworu wysunęło się coś miękkiego, co spadło pod nogi profesora, uderzając z mlaśnięciem o bruk.
W odpowiedzi treść żołądka profesora, niczym winda z kłodzkiej fabryki Thiele & Maiwald, podjechała do góry, a boczek i suszone owoce utworzyły pejzaż, którego profesor nawet przy dobrych chęciach nie byłby w stanie nazwać malowniczym.

*

Pierwsi na kamiennym moście, zaalarmowani przez profesora Taube i mieszkańców kamieniczek przy Ross Strasse, znaleźli się wachmistrz Paul Seipelt i Lothar Schulz. Wkrótce na moście Świętego Jana pojawił się niemal cały stan osobowy kłodzkiej policji. Tymczasowe dowodzenie przejął wachmistrz Ernst Puder, którego żołądek okazał się bardziej odporny na zastane widoki niż żołądki młodszych stażem policjantów.
Puder, jeśli miał jakiekolwiek dolegliwości, to wyłącznie spowodowane rozkazami burmistrza, zwierzchnika kłodzkiej policji. Polecenia Franza Ludwiga wydawały się wachmistrzowi niemożliwymi do spełnienia. Pocił się teraz, wydając kolejne komendy nakazujące zamknięcie dojścia do kamiennego mostu od strony Rossmarkt i Brücktorberg na wysokości Der Zwinger.
Przejaśniało się, a to powodowało u wachmistrza coraz większą nerwowość. Przesunął wzrokiem po kamienicach. Mgła unosiła się powoli, odsłaniając coraz to nowe kondygnacje i okna. Widać w nich było głowy ciekawskich. Od strony rynku dobiegał gwar, coraz to kolejni gapie zatrzymywali się przy prowizorycznych barierkach ustawionych przez policjantów. Puder miał wrażenie, że ten budzący się do życia ul otacza go ze wszystkich stron, a on sam tkwi niczym ciało obce w jego centrum. Narożne kamienice na rogu z Der Zwinger zaczęły przeżywać prawdziwe oblężenie. Obok kiosku z papierosami utworzyła się kolejka. Właściciel musiał wyjść naprzeciw zapotrzebowaniom ciekawskich i otworzył witrynę wcześniej niż zwykle. Nawet pod mostem słychać było nawoływania. Lada chwila wszyscy zobaczą to, co dwa kwadranse temu zobaczył profesor Taube.
– Szybciej z tym stelażem – wachmistrz pogonił Paula Francke, stolarza, którego w trybie pilnym wciągnięto z domu, by postawił konstrukcję wokół postumentu, na którym stał do niedawna posąg świętego Franciszka. – Plandeki macie?
– Mamy, zaraz zakryjemy nieszczęśnika.
Francke nie wyglądał na przejętego porannym widokiem i Puder złośliwie pomyślał, że w sumie nie powinien się temu dziwić, wszak stolarz nawykł do równie makabrycznych widoków, gdy budził się rankiem obok swojej mało urodziwej żony Gertrudy.
– Nie zaraz, tylko już! Żeby ludzie nie widzieli…
– Tak jest, wachmistrzu!
Puder podążył za Francke w stronę drewnianej konstrukcji. Pomocnik stolarza rozciągał właśnie plandekę na deskach. Na szczęście nie było wiatru, bo niezgrabna, przysadzista konstrukcja mogła zadziałać niczym żagiel. Teraz wysoka, rozpięta nad ciałem zasłona wydawała się zwykłym zabezpieczeniem, jakie stawiano przy okazji różnego rodzaju prac budowlanych.
Wachmistrz wreszcie odetchnął i zdejmując czapkę, otarł rękawem pot z czoła.
Burmistrz zakazał ruszania ciała do przyjazdu niejakiego Wilhelma Kleina. To imię i nazwisko nic Puderowi nie mówiło, jednak nacisk, z jakim przełożony wymówił swoje życzenie, świadczył o tym, że jest to ktoś znaczący. Puder nie miał zamiaru wychodzić przed szereg. Zezwolił jedynie policyjnemu fotografowi na zrobienie zdjęć miejsca zbrodni i samego trupa. Teraz w błyskach magnezji doznawał uczucia, że zapanował nad sytuacją i wykonał swoją robotę jak należy. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że wpatruje się w rzecz leżącą pod postumentem. Nie ulegało wątpliwości, że jest to męskie przyrodzenie. Puder skojarzył teraz chaotyczne słowa profesora Taube, który odnalazł ciało. Mówił, że z ust trupa wypadło coś, co przypominało długiego robaka.
– Nie nadepnijcie na to – wskazał palcem odcięte prącie. Fotograf cofnął się o krok, nachylił i znów błysnął magnezją, uwieczniając część ciała nieszczęśnika.
Puder wyciągnął z kieszeni zegarek i odczytał godzinę. Kapitan Wilhelm Klein musiał być kimś cholernie ważnym, skoro nie spieszył się na miejsce zbrodni, mimo że burmistrz znany był z tego, że wyrzucał za drzwi osoby, które spóźniły się choćby kilka sekund.

*

Jürgen Roth wyciskał z maszyny audi type C, ile fabryka dała. Mimo ciemności i wciąż gęstej mgły wędrującej od żywego nurtu Nysy chwilami przekraczał maksymalną prędkość pojazdu określoną na dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Automobil, zwany Pogromcą Alp, zasłużył na swe miano, sprawdził się bowiem także w warunkach sudeckich, tym samym pozwalając Jürgenowi na dotarcie do pałacu w Gorzanowie w niecałe dwa kwadranse.
Kierowca przejechał przez bramę wjazdową i znalazł się przed pałacem. Wysiadłszy, natknął się na niespodziewaną przeszkodę w postaci potężnego kamerdynera, który zatrzymał go w progu.
– Telefon! Wciąż nie odebraliście telefonu z ratusza?! – zawołał. – Przyjechałem po kapitana Wilhelma Kleina! Prowadź mnie do niego natychmiast!
Przysadzisty mężczyzna wpuścił przybysza do pałacu, lecz wciąż odgradzał mu drogę, w milczeniu wpatrując się w gogle, których kierowca alpensiegera nie raczył zdjąć.
– Na co czekasz? Rusz się, człowieku!
– Chwileczkę…
Kamerdyner ruszył w stronę schodów prowadzących na piętro. W tym właśnie momencie rozdzwonił się telefon. Mężczyzna się zawahał, na sekundę czy dwie zastygł z uniesioną nogą, potem wykonał półobrót i ruszył w stronę źródła irytującego dźwięku.
Jürgen wykorzystał ten moment, by przemknąć ku schodom i ruszyć na piętro. Miał świadomość, że pałac jest ogromny i szukanie Kleina może zająć mu wieki. Dostrzegł na szczęście przemykającą korytarzem służącą. Zatrzymał ją obcesowo, łapiąc za rękę i zwracając ku sobie.
– Klein, kapitan Wilhelm Klein, wczoraj przybył pociągiem do Kłodzka, został odebrany przez waszego człowieka ze stacji i przywieziony tutaj.
Kobieta potrząsnęła głową.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię? – Jürgen tracił cierpliwość. Nie wyobrażał sobie, że powróci do Kłodzka, by stanąć naprzeciw burmistrza i tłumaczyć mu, dlaczego tak długo trwała jego wyprawa do Gorzanowa. – Jestem z policji! Gdzie znajdę Herr Kleina?
Roth musiał naprawdę mocno zacisnąć palce na zgięciu łokcia służącej, bo skrzywiła się z bólu.
– Prosto, potem w lewo, w bawialni za tymi drzwiami ze szkłem!
Jürgen nawet nie przeprosił. Podbiegł we wskazaną stronę, nie przejmując się, że gumowe podeszwy piszczą na marmurowych podłogach.
W końcu dopadł drzwi, za którymi widać było migoczące plamy światła. Zapukał, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, nacisnął klamkę i pociągnął skrzydło w swoją stronę.
Stanął jak wmurowany. Wszechobecne lustra, kryształowe kandelabry i ściany zdobione złotem… Na wielkim łożu kotłowało się kilka ciał.
Roth miał wrażenie, jakby patrzył na renesansowe płótno. Pośród licznych głów i kończyn ciał splecionych w jakiejś niebotycznie karkołomnej figurze w końcu dostrzegł twarz kapitana.
– Herr Klein! – Jego głos zabrzmiał piskliwie, a wręcz płochliwie. Jürgen odkaszlnął i zawołał ponownie: – Kapitanie Klein!
– Czego chcesz, człowieku?
Roth znów poczuł zmieszanie. Wpatrywał się w twarz, której usta nie poruszyły się nawet na milimetr. Mimo to słyszał chrapliwy głos. Dopiero po upływie kilku długich sekund zdał sobie sprawę, że choć istotnie wpatruje się w ludzkie oblicze, nie należy ono do Kleina, a kobiety, której policzek spoczywa na męskim przyrodzeniu.
– Herr Klein… – Spojrzenie Jürgena powędrowało wyżej i zatrzymało się na szeroko otwartych oczach kapitana. – Musimy jechać. W nocy doszło do zabójstwa w Kłodzku, na moście świętego Jana. Burmistrz Franz Ludwig kazał panu przekazać, że to druga ofiara…
– Druga ofiara – powtórzył Klein ni to na własny użytek, ni to na użytek Rotha. Być może jedynie chciał, żeby jego słowa wybrzmiały w pomieszczeniu, pozwalając mu się upewnić, że już nie śpi. Zsunął z siebie głowę śpiącej kobiety, po czym wyswobodził się z plątaniny rąk i nóg innych dam, których liczby Roth wciąż nie był w stanie określić. – Pięć minut… proszę poczekać na zewnątrz.
– Oczywi… – Jürgen zająknął się, gdy jego wzrok spoczął na ciele stojącego przed nim Wilhelma Kleina. W pierwszej chwili myślał, że kapitan okryty jest jakimś materiałem przypominającym rybią łuskę, po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że ciało mężczyzny pokrywają blizny, zapewne pozostałość po rozległych poparzeniach. – Oczywiście, na zewnątrz…
Roth opuścił wzrok i wpatrując się w wypolerowany parkiet, okręcił się na pięcie, po czym wyszedł na korytarz.
Dopiero tam był w stanie wziąć głębszy oddech. Zrobiło mu się gorąco, czuł się tak, jakby utkwił w nierzeczywistym śnie. Uszczypnął się nawet, by sprawdzić, czy na pewno nie ma jakichś majaków. Potrząsnął głową i ucisnął skronie. W tym dniu nic nie było takie, jak mu się wydawało. Wilhelm Klein. Jürgen był pewny, że począwszy od dnia, w którym poznał tego mężczyznę, wrażenie to będzie mu towarzyszyć nader często.

 
Wesprzyj nas