“Raj” to thriller psychologiczny, w którym nic ani nikt nie jest tym, czym się wydaje. Co zrobić, gdy raj zmieni się w piekło? Kiedy nie wiadomo, komu ufać? Kto dożyje poranka?


RajŚwiat nie składa się już z ulic i domów i drzew. Składa się z alejek w galerii handlowej, „słit foci” w nowych ciuchach wrzuconych na Insta story, postów na Facebooku i filmików na YouTube. I głodu: głodu uwagi i lajków. Pomiędzy tymi momentami wykreowanej rzeczywistości snują się zombie z telefonami w dłoniach, wypatrując nowych chwil, które mogą pokazać w social mediach. Co się stanie, kiedy ten misternie skonstruowany świat się zawali?

Ostatnia sobota przed długim majowym weekendem. Czy można sobie wyobrazić lepszy pomysł na spędzenie tego dnia, niż odwiedziny w centrum handlowym, zaprojektowanym przez słynnych dekoratorów wnętrz i pełnym wszystkiego, o czym się marzy – albo nie wiedziało, że marzy?

Matka, córka i jej przyjaciółka, dwóch dilerów, złodziej i pracownik korporacji. I czające się zagrożenie. Sześcioro z nich spędza noc w galerii handlowej, siódme ogląda wydarzenia z zewnątrz. Dwoje jest przekonanych, że ich życiu zagraża niebezpieczeństwo, jedno chce zdobyć jak najwięcej lajków, inne pieniądze, ktoś coraz lepiej się bawi, a kto inny chce tylko wypełniać porządnie obowiązki. Każde z nich jest gotowe na wszystko, żeby osiągnąć cel. Nawet zabić.

Co zrobić, gdy raj zmieni się w piekło? Kiedy nie wiadomo, komu ufać? Kto dożyje poranka? Czy istnieje jedna, prawdziwa wersja wydarzeń? I czym jest prawda, jeśli nie wersją wydarzeń, którą, za pomocą mediów społecznościowych, można oznajmić światu.

Co wydarzyło się tamtej nocy?

Marta Guzowska (ur. 1967) – od ponad dwudziestu lat jest archeologiem. Pracowała w Troi, w najbardziej prestiżowych wykopaliskach świata. Mieszkała w wielu miejscach na świecie, nie zawsze bezpiecznych. Współprowadzi portal „Zbrodnicze siostrzyczki” i wraz ze współautorkami napisała książkę “Mordercze miasta”. Laureatka Nagrody Wielkiego Kalibru w 2013 za debiut literacki – “Ofiarę Polikseny”, wyróżniona też nominacją do tej nagrody za “Głowę Niobe”, “Chciwość” i “Regułę nr 1”. Laureatka Nagrody Złotego Pocisku za “Regułę nr 1” (Marginesy 2017). Pozostałe jej książki także spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem: “Wszyscy ludzie przez cały czas” (2015), “Czarne światło” (2016), “Chciwość” (2016) i “Ślepy archeolog” (Marginesy 2018). “Raj” to jej pierwsza powieść bez wątku archeologicznego.

Marta Guzowska
Raj
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 3 kwietnia 2019
 
 

Raj

TERESA

Teresa widzi przed blokiem śmierć.
Wychodzi z domu tylko na chwilę, do spożywczaka za rogiem, po croissanty i mleko. Dzień jest piękny, na coś się przydaje globalne ocieplenie. Maj dopiero jutro, a pogoda jak w lipcu: niebo błękitne po horyzont, bez ani jednej chmurki, a wiaterek tylko dla dekoracji, żeby mogły szumieć liście na drzewach. Rano, koło ósmej, potrzebny jest jeszcze sweter, ale wszystko wskazuje na to, że w południe da się chodzić w samej bluzce. Złota polska wiosna.
Teresa jest zbyt zaspana, żeby delektować się pięknem przyrody. Dopóki nie wypije drugiej kawy, przyroda może dla niej w ogóle nie istnieć. Ale kawa musi być z cholernym mlekiem i dlatego w ogóle Teresa wychodzi z domu. Bo Doroty nie da się obudzić w sobotę rano i posłać do sklepu, Teresa może sobie tylko pomarzyć.
Teresa ledwo widzi na oczy, ma potargane włosy i nie jest tak do końca pewna, czy nie włożyła swetra na lewą stronę. Ale na widok śmierci budzi się natychmiast.
Naprzeciwko klatki schodowej parkuje garbus, nowy model w pięknym kawowym kolorze. Samochód, o którym Teresa też może sobie tylko pomarzyć, tak samo jak o obudzeniu córki z samego rana. Garbus ma tablicę rejestracyjną DEATH1.
Teresa czuje, że drętwieje. Nagle w ogóle przestaje być śpiąca, a sweter wilgotnieje pod pachami wcale nie dlatego, że na dworze upał. Właściwie nie jest przesądna, nie ruszają jej czarne koty, ustawione na chodniku drabiny, zakonnice ani kominiarze. Ale wstać w taki piękny, prawie majowy poranek i od razu zobaczyć śmierć? To nie może być zapowiedź dobrego dnia.
Od razu myśli o Dorocie, chociaż Dorota jakoś sobie radzi. Jednak Teresa ma takie dni, kiedy dławi ją strach o dziecko. Chociaż właściwie częściej są to noce, kiedy nie może zasnąć. Dzisiaj na widok tej idiotycznej tablicy rejestracyjnej wszystkie czarne myśli powracają. Wszystkie lęki.
Przede wszystkim lęk o Dorotę. Że coś jej się stanie, że – o to Teresa boi się najczęściej – ktoś ją skrzywdzi. Że ktoś poda ładnej szesnastolatce pigułkę gwałtu (chociaż, na litość boską, szesnastolatek chyba nie wpuszczają do barów!), że ją zgwałci na imprezie, że gdzieś zwabi i zamorduje (a przedtem zgwałci).
Ten lęk jest czasem tak silny, że wyrywa Teresę ze snu w środku nocy i każe jej godzinami gapić się w ciemny sufit.
Oczywiście nie ma żadnych podstaw, by się bać, a Teresa jest psycholożką, więc wie to najlepiej. Dorota jest normalną nastolatką, w tym mieście znajdą się pewnie dziesiątki tysięcy takich samych. Przeciętną w każdym calu. Uczy się przeciętnie, wygląda przeciętnie (zresztą teraz wszystkie dziewczyny w tym wieku wyglądają tak samo). Więc dlaczego akurat jej miałoby się przytrafić coś złego? To tłumaczy sobie mądra, racjonalna i profesjonalna Teresa. Ale wylękniona Teresa matka chce tylko chronić swoje dziecko. I do szału doprowadza ją, że nawet nie wie przed czym.
Potem dochodzi lęk o nią samą. Że dostanie zawału albo udaru, ze stresu albo po prostu dlatego, że nie jest już nastolatką i jej ciało na pewno nie działa już tak, jak trzeba. Że umrze i zostawi Dorotę. Że nie będzie mogła pilnować córki, pomagać, wspierać. Że nie będzie jej mogła zrekompensować braku ojca. Że nie pomoże wystartować w świat. Że nie dopilnuje, by wszystko dobrze się skończyło.
I jest jeszcze trzeci lęk, do którego Teresa przyznaje się najmniej chętnie. No bo tamte dwa można wytłumaczyć. Może świadczą o tym, że Teresa jest nadopiekuńcza i za bardzo się przejmuje, ale w sumie nie ma w tym nic złego, nie? Społeczeństwo poważa nadopiekuńcze matki, uchodzą powszechnie za bohaterki. Nadopiekuńczość to coś, do czego można się spokojnie przyznać w rozmowach z koleżankami, a nawet czasem pożartować z tego przy kawie.
A jak wytłumaczyć paniczny, irracjonalny, atawistyczny lęk przed pożarem? Jak z tego żartować w przerwie na lunch albo w drodze z pracy na parking?
Teresa boi się ognia i sama nie wie dlaczego. Nigdy nie straciła w pożarze nikogo ani niczego. Nigdy nie spaliło jej się mieszkanie, żadnemu z bliższych i dalszych znajomych też nie. Doświadczenia Teresy z ogniem ograniczają się do harcerskich ognisk jeszcze w podstawówce.
Ale boi się ognia, panicznie, niewytłumaczalnie. Nie pozwala trzymać w domu świec i regularnie sprawdza przydatność do użytku trzech gaśnic w mieszkaniu i dwóch, które wozi w samochodzie (chociaż przepisy mówią tylko o jednej). W każdym pomieszczeniu ma zamontowany czujnik dymu. A i tak często budzi się w nocy i obchodzi wszystkie pokoje, wącha, czy nie poczuje spalenizny, zagląda do Doroty, wyjmuje wtyczki z kontaktów, żeby nie poszła iskra.
Wie, że to głupie. Wie, że to nie ma nic wspólnego z prawami fizyki, chemii pewnie też nie. Ale spróbujcie wytłumaczyć to komuś, kto się boi!
To wszystko przychodzi do niej w chwili, kiedy patrzy na głupią tablicę rejestracyjną DEATH1, efekt czyjegoś debilnego żartu. Teresa kuli się w sobie. Najchętniej obróciłaby się na pięcie i pognała do domu. Weszła pod kołdrę i zaszyła się tam na cały dzień. I w ogóle nie wychodziła, co najwyżej zadzwoniła po pizzę. Ale nie może.
Nie może, bo właśnie ten dzień wybrała, żeby stać się dorosłym, odpowiedzialnym człowiekiem. Żeby dorosnąć wreszcie do tego, że jest matką nastolatki i kobietą, która sama może kierować swoim życiem. Żeby przestać się wreszcie zachowywać jak mała przestraszona dziewczynka.
Więc nie wraca do domu. Omija dużym łukiem garbusa z rejestracją DEATH1 i idzie do tego cholernego sklepu po te cholerne croissanty i mleko. Kiedy wraca, wpatruje się w okna domu po przeciwnej stronie ulicy, nie patrzy na ciąg samochodów. Ale w końcu nie wytrzymuje i zerka. Garbusa nie ma. Musiał odjechać przed chwilą, bo miejsce parkingowe jest jeszcze puste.
Teresie wydaje się, że zaparkował tu specjalnie, żeby przekazać jej wiadomość. I znowu zaczyna się martwić o swoją jedyną córkę. Te czarne myśli nie pasują do nowego wizerunku Teresy, pozbawionej przesądów dorosłej kobiety, która bierze życie w swoje ręce, ale Teresa nic nie może na to poradzić. Bo jak każda matka chce tylko chronić swoje dziecko. Tylko tyle!

DOROTA

Dorota wstaje tak, żeby sprężyny łóżka nie skrzypnęły, szafę z ubraniami otwiera milimetr po milimetrze, bo nie ma komu naoliwić drzwiczek. Stara się ubierać jak najciszej i postanawia, że wysika się tuż przed samym wyjściem, chociaż bardzo jej się chce. Makijaż też sobie odpuszcza, w tej nowej galerii handlowej pójdzie do jakiejś perfumerii i wypróbuje fajne kosmetyki, na które jej nie stać. Włoży tylko ciuchy i wyjdzie po cichu. Jeśli będzie miała szczęście, okaże się, że matka jeszcze śpi albo siedzi przed tym swoim głupim laptopem. Jeśli Dorota będzie miała szczęście, wymknie się z domu niezauważona. Bo inaczej znowu będzie: „Zjadłaś śniadanie?”, „Dokąd idziesz?”, „Czy ty nie masz nic lepszego do roboty?”, i miliony innych debilnych pytań, na które szkoda w ogóle wymyślać odpowiedzi.
Dorota sięga po spódniczkę, T-shirt i bluzę. Zerka za okno. Niebo jest błękitne jak w lecie i na pewno nie będzie dzisiaj padać. Zresztą to i tak wszystko jedno, bo mają zamiar, razem z Ce, spędzić w galerii handlowej cały dzień, więc jeśli o nią, Dorotę, chodzi, może być nawet burza z piorunami.
Schyla się pod biurko, żeby wyciągnąć adidasy, i niechcący strąca zeszyt. Kiedy ten plaska o dywan, Dorota zamiera, a potem cicho pod nosem rzuca kurwą, której ciągle nie ma odwagi głośno wymówić. Jednak z pokoju obok nie dobiega żaden dźwięk, może matka rzeczywiście śpi.
Dorocie już naprawdę bardzo chce się siusiu, ale siada jeszcze na chwilę przed małą pudełkową toaletką ustawioną na biurku. Poprawia włosy, które ostatnio obcięła prawie tak samo jak Ce, i przysuwa twarz do tafli lustra. Podciąga skórę na skroniach, wydyma usta.
Drzwi za jej plecami lekko skrzypią, Dorota odwraca się gwałtownie. Drzwi otwierają się tylko na kilka centymetrów i do pokoju wkracza kotka. Podchodzi do nogi Doroty, wskakuje dziewczynie na kolana, a potem na biurko. Przysuwa pyszczek do lustra, obwąchuje je. Dorota całuje ją w łepek.
– Przynajmniej ty jesteś śliczna – szepcze.
Bo sama wygląda okropnie i nawet makijaż, który planuje zrobić w perfumerii, nic tu nie da. Okropnie. Ma taką pospolitą twarz. Okrągłe oczy. Wąskie wargi. Po matce. Co by to szkodziło, żeby urodziła się jakiejś kobiecie z ładniejszymi ustami, no co? Dlaczego, na przykład, nie jest córką nowej narzeczonej taty? Chociaż ta chyba używa botoksu albo przynajmniej kwasu hialuronowego. Dorota też planuje sobie wstrzyknąć kwas, jak tylko będzie miała własne pieniądze i jak skończy osiemnastkę, żeby matka nie mogła się przyczepić. Wtedy będzie chociaż trochę wyglądać jak Ce.
Ce! Kotka mruczy i chce się popieścić, ale Dorota odsuwa ją, rzuca się na łóżko i wyciąga spod poduszki telefon wyciszony na noc, żeby matka nie jazgotała. Tak jak myślała, ma wiadomość na WhatsAppie. „Wstałaś już? Zbierasz się?”
Dorota przez chwilę wpatruje się w selfika na wygaszaczu ekranu, na którym razem z Ce robią dziubki. Najlepsze przyjaciółki, Ce i Dory. Zawsze razem. Tylko że Ce zawsze na pierwszym miejscu, jak w alfabecie, a Dorota nosi przezwisko po tej mało rozgarniętej rybce z filmu dla dzieci.
Ale Dorota nawet nie uważa, że to niesprawiedliwe. Bo Ce jest wspaniała. Pracuje. Zarabia. Ma własną kasę. Jest modową wideoblogerką, więc to najfajniejsza praca z możliwych, a do tego na YouTubie subskrybuje ją pięćdziesiąt siedem tysięcy osób, a na Insta prawie siedemdziesiąt! Dorota też by tak chciała, tylko matka się nie zgadza. Bo nawet nie wie, że Ce zarabia w ten sposób mnóstwo kasy. Co prawda większość firm nie przysyła jej gotówki, tylko ubrania, które Ce musi przed kamerką rozpakować i przymierzyć, a potem puszcza te ciuchy na Allegro albo na Olksie i cash płynie.
Matka Doroty się nie zgadza, bo mówi, że Dorota ma się uczyć. Czy ona nie wie, że ta głupia szkoła do niczego się Dorocie nie przyda? Że za parę lat w ogóle będą inne zawody, a i tak wszystko przejmą roboty? I zostaną tylko jutuberzy, tacy jak Ce, bo robot nie będzie przecież przymierzał ubrań przed kamerą. To ma przyszłość, a nie jakaś głupia nauka!
Dorota i tak by spróbowała robić to co Ce, a matka w życiu by się nie dowiedziała, bo nie zagląda na YouTube’a, ale na rozkręcenie biznesu potrzeba forsy. Firmy zaczynają przysyłać ciuchy, dopiero gdy ma się już sporo oglądających, a wcześniej trzeba samemu kupować, rozpakowywać i wrzucać. Oczywiście potem można oddawać do sklepu, ale i tak na początek warto mieć parę tysięcy, przecież filmiki trzeba wrzucać nawet kilka razy dziennie, a zanim przyjdzie paczka, mija kilka dni. No, jednym słowem potrzeba kasy, a matka jej nie da, bo nawet sama nie ma, o czym Dorota bardzo dobrze wie. Ojciec też nie da, daje tej swojej lasce na ostrzykiwanie kwasem. Ślepa uliczka.
Telefon znowu wydaje cichy pisk. „O której będziesz?”, pyta Ce. „Już lecę”, odpowiada Dorota. Wsuwa telefon do kieszeni, przewiesza torebkę przez ramię. Strasznie, ale to po prostu strasznie chce się jej sikać. Prześlizguje się na palcach do przedpokoju, zamyka na chwilę w łazience i stara się siusiać na ścianki toalety, żeby nie pluskało. A potem szybko spuszcza wodę, łapie kurtkę z wieszaka i jednym szarpnięciem otwiera drzwi na klatkę. I zderza się z matką.

RUDY

Budzik dzwoni o ósmej. Rudy chętnie by jeszcze pospał, zwłaszcza że znowu siedział do nie wiadomo której i po raz setny szlifował swój plan. I właśnie dlatego nie może teraz dłużej zostać w łóżku, chociaż jest sobota.
Rudy wyskakuje z pościeli i idzie do łazienki. Sika pod prysznicem, bo trzeba chronić planetę, a jak się dziennie zaoszczędzi dziesięć litrów spuszczanej wody, to rocznie wychodzi trzy tysiące sześćset pięćdziesiąt. A w lata przestępne trzy tysiące sześćset sześćdziesiąt. Gdyby wszyscy tak robili, Ziemia byłaby lepszym miejscem.
Na śniadanie zjada muesli z rodzynkami, miodem i kozim mlekiem. Krowiego nie kupuje po tym, jak przeczytał artykuł o cielętach. Nie jest naiwny, wie, że w pojedynkę świata nie zmieni, ale każdy powinien zacząć od siebie i Rudy właśnie to robi.
Potem jeszcze trzydzieści pompek i trzydzieści przysiadów (powinien przed śniadaniem, ale zapomniał) i Rudy poświęca kilka minut na ważną kwestię wyboru ubrania. Bo: a) nie może się rzucać w oczy, b) musi się wtapiać w tłum, a nigdy nie wiadomo, jak tłum się akurat ubierze, c) nie może mu być za gorąco, d) nie może mu być za zimno, e) musi mu być wygodnie, konieczna pełna swoboda ruchów. Dzisiaj będzie działał w sztucznym środowisku, nie na zewnątrz, więc przynajmniej nie musi uwzględniać dobowych wahań temperatury. Klima w galeriach handlowych w taki piękny wiosenny dzień będzie zapewne ustawiona na dwadzieścia do dwudziestu dwóch stopni, Rudy odrobił swoją lekcję. Więc dżinsy, adidasy, szary T-shirt. W tym kolorze zawsze widuje się Zuckerberga (ludzie podświadomie kojarzą ten odcień pozytywnie, a w ogóle nie widać brudu). Ma jeszcze wielką chęć dobrać do stroju kaszkiet, wie, że nieźle w nim wygląda. Ale jaki jest sens posiadania rudych włosów, jeśli człowiek zasłania je czapką?
Weźmie jeszcze wiatrówkę, bo kiedy siedzi się kilka godzin bez ruchu w dwudziestu stopniach, robi się chłodno. A Rudy ma być sprawny i elastyczny, a nie skostniały z zimna. Od tego zależy powodzenie planu.
Plecak musi być niewielki, to podstawa. Z dużym w galeriach handlowych zawsze są kwasy, każą go zostawiać w specjalnych schowkach, a to by położyło plan Rudego. Więc musi mieć coś na tyle małego, żeby nikt się nie przyczepił, niewiele większego od damskiej torebki.
Rudy jest mistrzem pakowania. Do dwunastolitrowego plecaczka wkłada komplet wytrychów, trzy pary rękawiczek, cienkich, lateksowych (ze zwykłego supermarketu, w ohydnym cielistym kolorze), wielofunkcyjny scyzoryk, zestaw do farbowania włosów, zestaw do umycia zlewu, zwiniętą w rulon dużą i przy tym cienką (choć wyglądającą na grubą) płócienną torbę, zapalniczkę i paczkę papierosów. I kilka batonów energetycznych na wypadek, gdyby złapał go głód. No i jeszcze telefon. Ale nie ten, którego używa na co dzień, zarejestrowany na jego, Rudego, prawdziwe nazwisko. Ten zostawia w domu, a ze sobą bierze aparat na kartę kupiony od słupa pod Biedronką. Serio, ktoś przez sekundę miał nadzieję, że obowiązkowe rejestrowanie kart telefonicznych utrudni życie przestępcom?
Rzecz jasna Rudy nie bierze żadnych dokumentów ani kart. Ani kluczy. Klucze chowa pod doniczką obok drzwi jednej starszej pani, która pół klatki schodowej zastawiła roślinami. A co do transportu, to w obie strony pojedzie autobusem. Do kieszeni dżinsów wkłada dwa bilety na komunikację miejską.
I kilka banknotów. To wszystko.
Porównuje zawartość z listą, którą wczoraj zrobił, upycha rzeczy w plecaczku. Zarzuca go na ramię i ogląda się w lustrze w łazience. Nieźle, wpuściliby go nawet do biblioteki.
Zdejmuje plecak z ramienia, sprawdza godzinę na zegarku, który też zostawia w łazience, na pralce. Ma jeszcze strasznie dużo czasu. Nie powinien pojawić się w galerii przed dwunastą, nawet lepiej byłoby o trzynastej. Właściwie to nie wiadomo, po co tak rano wstał. Mógł pospać przynajmniej do dziesiątej, a i tak byłoby za wcześnie. Ale dobra, przynajmniej zdąży jeszcze raz przejrzeć swój plan i sprawdzić, czy nie przeoczył żadnego słabego punktu. Nie żeby Rudy spodziewał się jakieś znaleźć. Tylko jak mówi jego ulubiony literacki bohater: Hope for the best, but prepare for the worst. I Rudy tego się trzyma.

 
Wesprzyj nas