Historia Fadi, bohaterki książki “Islamski łącznik”, chwyta za serce, dotyka, wkrada się pod skórę. Ale dopiero zanurzając się głębiej w fabułę, poczujemy prawdziwe napięcie.


Islamski łącznikYasmine Ajam zerwała wszelkie więzi z Bergort – przedmieściem Sztokholmu, w którym się wychowywała – i podjęła pracę w Nowym Jorku jako poszukiwaczka trendów. W Bergort pozostał jej młodszy brat, Fadi, który kiedyś był dla niej całym światem.

Pewnego dnia Yasmin otrzymuje wiadomość tekstową. Wynika z niej, że w Bergort doszło do zamieszek i aktów przemocy, na ścianach pojawiły się tajemnicze znaki, a Fadi zniknął bez śladu. Ludzie mówią, że się zradykalizował i zginął walcząc dla Państwa Islamskiego w Syrii. Yasmine postanawia wrócić do Szwecji, żeby ustalić, co się z nim stało.

Tymczasem Klara Waldeen rozpoczęła pracę w Londynie w instytucie zajmującym się prawami człowieka. Pracuje w ścisłej współpracy z szefem instytutu, aby przygotować raport na temat skutków ewentualnej prywatyzacji władz policyjnych, który ma być przedstawiony ważnym decydentom Unii Europejskiej na konferencji w Sztokholmie.

Kiedy któregoś dnia ginie jej komputer, Waldeen zaczyna badać sprawę, a tropy zaprowadzają ją do Sztokholmu.

Drogi Yasmin i Waldeen krzyżują się. Obie muszą stawić czoła pozbawionym skrupułów środowiskom, które w obronie swoich interesów gotowe są na wszystko…

***

To oczywiste, dlaczego książka została nominowana do nagrody Najlepsza szwedzka powieść kryminalna roku. Joakim Zander to zdecydowanie jedna z naszych wschodzących gwiazd i z pewnością jeszcze o nim usłyszymy.
DAST Magazine

Dzięki chłodnej technice narracyjnej, pisarzowi udało się utrzymać porządek w historii eksplodującej wydarzeniami. W rękach Joakima Zandera wszystko jest krystalicznie czyste, czego nie da się powiedzieć o jego poprzednikach piszących w tym gatunku.
Norrköpings Tidningar

Historia Fadi naprawdę chwyta za serce, dotyka, wkrada się pod skórę. Ale dopiero zanurzając się głębiej w fabułę, poczujemy prawdziwe napięcie.
Hallandsposten

“Islamski łącznik” to szalenie porywająca lektura, dramatycznie aktualna, absolutnie obowiązkowa.
Skånska Dagbladet

Nikt wcześniej nie napisał powieści o młodych wilkach pracujących dla międzynarodowych instytucji w Brukseli, a Joakim Zander poznał środowisko od podszewki. Interesują go też uchodźcy i relacje między światem islamu a Zachodem. Na tych filarach szwedzki pisarz oparł swoje znakomite i niebywale aktualne thrillery.
Harper’s Bazaar Polska

Joakim Zander urodził się w 1975 roku w Sztokholmie. Wychował się w miasteczku Söderköping, dorastał również w Syrii i Izraelu. W młodzieńczych latach przebywał w Stanach Zjednoczonych jako uczestnik programu wymiany edukacyjnej. Po odbyciu służby wojskowej w Królewskiej Szwedzkiej Marynarce Wojennej studiował prawo na Uniwersytecie w Uppsala. Następnie uzyskał doktorat z prawa na Uniwersytecie w Maastricht. Zander pracował dla Parlamentu Europejskiego oraz Komisji Europejskiej w Brukseli.

Joakim Zander
Islamski łącznik
Przekład: Wojciech Łygaś
Wydawnictwo Sonia Draga
wydanie 2
Premiera w tej edycji: 25 marca 2019
 
 

Islamski łącznik

1. Przedmieście Sztokholmu, Bergort – 2011 rok

Jest zwykła zimowa noc. Lecimy nad Bergort na niskiej wysokości. Lot jest perfekcyjnie wytyczony, nasza formacja silna i zgrana. Lecimy bezdźwięcznie, nasze oczy przypominają wąskie kreski i kropki. Jesteśmy jednostką X-Men, Band of Brothers. Jesteśmy elitą.
Na ulicy Drivvedsvägen płonie samochód, od żaru pękają w nim szyby. Porozrzucane na śniegu szkło – przezroczyste okruchy frustracji i zniszczenia – przypomina lód. Chłopaki obserwujący to zdarzenie nawet nie myślą, żeby cofnąć się na kładkę dla pieszych nad torami. Stoją tak blisko samochodu, że płomienie odbijają się w ich szeroko otwartych oczach i prawie liżą im skórę. Dobrze wiedzą, że za kilka minut usłyszą dźwięk syren. Tym razem nie muszą się spieszyć, bać ani uciekać.
Nie zatrzymujemy się, bo przyświeca nam wyższy cel. Nie jesteśmy już nowicjuszami, którzy podpalają samochody, tylko orłami i jastrzębiami, drapieżnikami z ostrzejszymi niż dawniej szponami i dziobami, z większym apetytem. Odwracam głowę i patrzę na moich braci. W blasku ognia ich sylwetki przypominają cienie. Czuję, jak w moim sercu dokonuje się przemiana. Przestałem cię szukać. Od kiedy zaczęłaś się odsuwać od takich spraw, upłynęło wiele czasu. I chociaż każdego wieczoru, gdy kładę się spać, twój cień nadal pada na szarą ścianę mojego pokoju, to tylko oni – moi przyjaciele i bracia – są mi bliscy. Nieświadomi swoich dążeń, nieświadomi niczego. Równie zmęczeni i puści w środku, jak ja.
– Fadi?
Głos Bounty’ego brzmi pusto, jak gdyby nie miał siły ani powietrza w płucach.
– Zamknij gębę, palancie – syczy Lis i uderza go w ramię z taką siłą, że Bounty wpada w głęboką zaspę śnieżną.
– Opanujcie się – mówię. – Sytuacja jest poważna, nie rozumiecie tego?
– Ale… – chce zaprotestować Bounty.
– Żadnego „ale”, pieprzony palancie.
Lis unosi rękę i znowu syczy.
– Jesteś pewien, że masz właściwy kod? – nie ustępuje Bounty i na wszelki wypadek, żeby uniknąć ciosu, od razu cofa się o krok. – Na pewno go nie zmienili?
Betonowe ściany otaczają nas ze wszystkich stron, zamykają, trzymają w garści. Temperatura spadła do minus dziesięciu stopni, w powietrzu czuć zapach benzyny. Wzruszam ramionami, czuję, jak kurczą mi się płuca. Doznaję tego samego uczucia co zawsze: niczego nie wiem, niczego nie jestem pewien.
– Tak, jestem pewien – odpowiadam. – A teraz naprawdę się zamknij.

Stoimy ukryci w cieniu po drugiej stronie placu Piratów, chociaż o wpół do drugiej w nocy jest pusty. Czekamy tak długo, aż słyszymy dźwięk syren na autostradzie, a niebo nad placem zabaw rozjaśniają niebieskie światła. W tym samym momencie Mehdi przechodzi chwiejnym krokiem po oblodzonych płytach chodnikowych koło kebabu Samiego. Syreny cichną i teraz słychać już tylko pokrzykiwania chłopaków, którzy idą kładką w przeciwnym kierunku.
– Spokojnie – mówi zdyszanym głosem Mehdi. Cierpi na astmę, jego płuca świszczą i piszczą. Pochyla się, stęka i jęczy.
– Przyjechała tylko straż pożarna, już nawet nie wysyłają glin.
Kiwamy w milczeniu głową, uroczyście, jak na pogrzebie. Staramy się zachować absolutną powagę. Klucz pali mnie w kieszeni, kod dostępu zżera pamięć. Odchylam się i patrzę na brudne od dotyku dziecięcych palców okienne szyby w budynku po drugiej stronie placu. Przyglądam się górnej części fasady, zniszczonym żaluzjom, prześcieradłom, które udają firanki, antenom satelitarnym i somalijskim flagom. Mój wzrok wędruje aż po dach, a potem wyżej. Niebo jest czarne i mroźne, nie ma na nim gwiazd ani księżyca – są tylko ciemne chmury. Śledzę je spojrzeniem. Jestem tak samo przemarznięty jak ta noc, skostniały jak moje palce. To się nazywa prawdziwy wybór: ja albo bracia.
Zmuszam się, żeby oderwać wzrok od nieba. Czuję się przy tym tak, jakbym odrywał język od lodowatego słupa.
– Na co jeszcze czekacie? – pytam. – Dalej, do roboty!

Biegniemy przez plac w szyku, wszystko odbywa się w zupełnej ciszy. Stanowimy jedność, jesteśmy przestępcami, elitą. Nie wydajemy z siebie żadnych dźwięków, z ust wydobywają się nam tylko kłęby pary, w uszach szumi powietrze, krew krąży szybciej w żyłach. Jesteśmy tylko my i robota, którą mamy do wykonania.
Zadanie jest proste. Wkładam klucz do zamka i robię to bez chwili wahania. Teraz wystarczy wejść do środka. Mam zrobić tylko to, co zawsze robiłaś ty – jak najszybciej przebiec od drzwi do białej skrzynki. Czuję, jak bije mi serce, w głowie mam jedynie kod i to, co pojawi się na wyświetlaczu. Potem już tylko chwila oczekiwania, aż rozlegnie się długi pisk, który oznacza, że system alarmowy został wyłączony i możemy wejść do środka. Cisi i szybcy jak High 5s. Oświetlamy sobie drogę latarkami, biegniemy korytarzem i wpadamy do studia.
W pomieszczeniu, w którym stoi konsola miksera, na stoliku leżą dwa MacBooki. Szast-prast i już są nasze. Dwa samsungi w trakcie ładowania. Szast-prast i one też są nasze. Trzy małe deski do surfingu. Nasze! Mikrofony i gitary. Patrzymy na siebie z wahaniem. Po co nam taki sprzęt? Jest za ciężki. Pochylam się, zaglądam pod konsolę miksera, szukam po omacku i po chwili znajduję to, co chciałem znaleźć. Powoli wyciągam pudełko po butach marki Nike. Otwieram je, pociągam nosem i czuję słodkawy zapach marychy.
– Ey!
Pokazuję braciom gotowego skręta, a oni robią wielkie oczy i w geście triumfu unoszą kciuki. Towaru jest więcej. Kiedy ostatnim razem byłem tutaj z tobą, widziałem, jak Czarne Oko wyjął z niego dwa tysiące koron i dał je jednemu ze swoich przydupasów, żeby kupił mu wódki. To wtedy wpadłem na ten pomysł.

Przechodzę do drugiego pokoju, w którym mieści się biuro. Próbuję wysunąć górną szufladę, ale coś się zakleszczyło. Jackpot!
– Lis! – rzucam szeptem przez ramię. – Śrubokręt!
Lis jest specjalistą od śrubokrętów, dłut i łomów. Nie ma takiego okna i drzwi, których nie potrafiłby otworzyć. Tutaj sprawa jest prosta. Podważa tylko blat biurka i wysuwa szufladę. W środku leży ciężka zielona kasetka. Powstrzymuję Lisa, bo zaczyna się do niej dobierać, próbuje wyłamać pokrywę.
– Daj spokój! – mówię. – Później się tym zajmiemy.
Wkrótce jest już po wszystkim. Wybiegamy na dwór obładowani łupem, biegniemy na plac zabaw i dzielimy się zdobyczą. Wybieram kasetkę i MacBooka.
– Teraz musimy się przyczaić. Spotkamy się w czwartek.
Już po wszystkim. Noc jest chłodna i cicha. Nie słychać nawet, żeby ktoś grzał silnik samochodu. Ogarnia mnie zmęczenie – jest jak morze, ciemność albo śnieg. W milczeniu, przepełniony pustką wlokę się z powrotem do domu. Nie jestem w najlepszym humorze, nie sądzę, żebym zrobił coś złego, nie czuję się ani zadowolony, ani silny. Jest zupełnie inaczej, niż się spodziewałem.

Kiedy jestem już w moim pokoju, w zaśnięciu przeszkadza mi żółte światło ulicznej latarni. Wpada do środka, wdziera mi się pod powieki i atakuje źrenice, chociaż oczy mam zamknięte, a głowę wbijam w poduszkę. Staram się zasnąć, ale ostatnie wydarzenia nie dają mi spokoju. W końcu się poddaję; otwieram oczy, siadam na łóżku, ale nie zapalam światła. Czas wlecze się niemiłosiernie, zmienia kształt, wreszcie całkiem się kończy. Nagle słyszę skrzypienie drzwi i trzeszczenie podłogi w moim pokoju. Nie odwracam się, siedzę ze wzrokiem wbitym w ścianę.
Otwierasz drzwi i wpuszczasz do środka zimę. Siadasz na końcu łóżka. Powietrze stoi nieruchomo.
– Pamiętasz, jak byliśmy mali? – pytasz. – Miałeś wtedy z dziesięć lat. To wtedy zapowiedziałam, że stąd wyjadę.
Wiem, co chcesz powiedzieć – to jedna z naszych historii, część wspólnej mitologii. Mimo to się nie odzywam. Siedzę wyprostowany i milczę.
– Tamtego dnia znowu się pokłóciliśmy. Nie pamiętam, o co poszło. Pewnie o jakieś  b z d u r y…  Sama nie wiem. Postanowiłam wyjść i wróciłam do domu dość późno. Byłeś wtedy za duży, żeby bawić się swoimi starymi, brudnymi klockami Lego, ale po powrocie zobaczyłam, że wszystkie niebieskie klocki zgromadziłeś na zielonej płycie, dodałeś trochę białych i zanim zasnąłeś, położyłeś to wszystko na moim łóżku. Pamiętasz?
Kiwam potakująco głową. Nie zapominam niczego.
– Pamiętasz, co to było?
Nie odpowiadam. To było dawno temu. Od tamtej pory wydarzyło się wiele rzeczy.
– Powiedziałeś mi, że to morze i że zbudowałeś je dla nas, abyśmy mogli po nim żeglować. Obiecałeś, że naprawisz łódź, którą popłyniemy.
Czuję pieczenie pod powiekami i kłucie w klatce piersiowej. Wszystko się we mnie kurczy, zatapia mnie przeszłość, zatapia mnie przyszłość. Żeby utonąć, nie potrzeba wody.
– Ale nigdy nie naprawiłeś tej łodzi, Fadi. Zrobiłeś tylko morze.
Chcę coś powiedzieć, wyjaśnić albo poprosić o wybaczenie, przepraszam, znowu przepraszam… Wiem jednak, że umiem tylko narzekać, że w efekcie pojawi się tylko chaos i stres. Siedzimy więc w milczeniu, aż w końcu słyszę:
– A może jednak naprawiłeś tę łódź? Tyle że ona i tak może zabrać tylko jedną osobę.
W końcu się odwracam i patrzę na ciebie. Jesteś zmęczona i chuda, twoja skóra lśni blado w słabym świetle. Kiedyś, gdy byłem mały, widziałem, jak prawie umarłaś, ale jeszcze nigdy nie widziałem cię w takim stanie.
– O co ci chodzi? – pytam.
Patrzysz na mnie zatroskanym wzrokiem. Nie jesteś rozczarowana ani zła, tylko po prostu zmartwiona.
– Czy naprawdę myślałeś, że się nie domyślą, do kogo należał klucz? Że nie dojdą, skąd wziąłeś kod dostępu? W studiu każdy ma swój własny kod, dzięki czemu od razu można ustalić, kto tam wchodził i o której godzinie. Pierwszą rzeczą, jaką rano po przyjściu do studia zrobi Jorge, będzie sprawdzenie zapisów. Od razu się zorientuje, że użyto mojego kodu. Prawda?
Co mogę odpowiedzieć? Pali mnie wstyd. Co za cholerna głupota. Jestem zdrajcą – khain. W końcu pojawia się strach.
– Jorge i Czarne Oko mnie zabiją – mówię.
– Nie oni. Zrobi to Biz, Mahmud albo Rusek.
Czuję, jak łzy płyną mi po twarzy. Wstydzę się nie tylko ich, ale także tego, że paraliżuje mnie strach.
– Fadi, habibi, jak mogłeś być aż tak głupi? Przecież wiesz, że nie zadowolą się samym odebraniem skradzionych rzeczy. Ktoś, kto robi coś takiego ludziom z Pirate Tapes, jest zdrajcą. Swoim czynem rzucił wyzwanie całemu Przedmieściu. Nikt im nie przeszkodzi w wymierzeniu kary.
Widzę przez łzy, jak wstajesz z łóżka i idziesz do szafy z ubraniami. Prawie nigdy tu nie bywasz, czasem tylko – raz na tydzień – wpadasz na noc. Wiem jednak, że trzymasz tutaj szkicowniki. Leżą na najwyższej półce. Stajesz na palcach, żeby po nie sięgnąć, zabierasz szkicownik, książki, encyklopedię i wsuwasz je do torby z napisem „Pirate Tapes”. Encyklopedia jest sfatygowana od częstego używania, ma pozaginane rogi. Oglądaliśmy ją dniami i nocami.
Wydaje mi się, że to było dawno temu. Myśleliśmy, że wystarczy nauczyć się wszystkich haseł i będziemy mogli wypowiadać się tak samo płynnie jak wszyscy inni. Przestaniemy w końcu dukać i stękać. Przez chwilę się wahasz, a potem wyjmujesz encyklopedię i kładziesz ją na łóżku.
– Lepiej ją zatrzymaj. Mnie nie będzie już potrzebna.
– Skąd wiedziałaś o Pirate Tapes? – pytam cichym głosem.
Wzruszasz ramionami i kręcisz głową.
– Widziałam was po południu, staliście podenerwowani na kładce i coś paliliście. Domyśliłam się, że coś knujecie. Nie jesteście aż tak smooth, Fadi. Potem usłyszałam o włamaniu. Nie jestem głupia.
– Co zamierzasz zrobić? Dokąd wyjedziesz?
– To bez znaczenia. Lepiej, żebyś nie wiedział. Odezwę się jeszcze.
Kucasz przede mną, odsuwasz moje ręce od twarzy i zmuszasz mnie, żebym na ciebie spojrzał.
– Sprawa jest prosta – mówisz tak poważnym głosem, że powietrze w pokoju aż drży. – Będą przekonani, że to ja byłam w nocy w studiu. Wystarczy, że sprawdzą mój kod. Jeśli więc zniknę bez słowa wyjaśnienia, nie będą mieli podstaw, żeby podejrzewać kogoś innego.
Trzymasz mnie za nadgarstki, patrzysz mi prosto w oczy, przez łzy i wstyd, przez mgliste miraże i przez ból zęba zaglądasz w głąb tego, czym być może jestem, na samo dno. Nie wiem, co odpowiedzieć. Otwieram i zamykam usta, próbuję unikać twojego przenikliwego wzroku, ale mnie nie puszczasz.
– Nic z tego nie rozumiem – mówię.
– To proste, habibi. W końcu zbudowałeś mi tę łódź.
Głaszczesz mnie po głowie.
– Przepraszam – mówię. – Naprawdę przepraszam.
Zamykam oczy i czuję twoje suche wargi na moim policzku. Kiedy je otwieram, już cię nie ma.

2. Brooklyn, Nowy Jork – czwartek, 13 sierpnia 2015 roku

Betonowa podłoga pod cienkim materacem i ciężarówka na ulicy, która wywołuje brzęczenie zabrudzonych szyb, głosy nielicznych przechodniów i stukot butów o asfalt, dźwięki syren na Atlantic Avenue i duszący, wibrujący upał, puls bijący między ceglanymi ścianami mieszkania i klucz w drzwiach.
Yasmine podnosi się z łóżka. Oczy ma szeroko otwarte, od razu wraca do rzeczywistości. Jest przygotowana na wszystko, a właściwie prawie na wszystko: na dźwięki i światło odbijające się od podłogi, na ciemność, migotanie świateł i impulsy, których nie potrafi od razu zidentyfikować, bo trwają zbyt krótko. Słyszy tylko chrzęst klucza przekręcanego w zamku. Rozgląda się wokół, wciąga przez głowę czarną bluzkę, którą miała na sobie poprzedniego dnia, wciska się w dżinsy, przeciąga rękami po gęstych ciemnych włosach i wstaje. Szorstka podłoga pod jej stopami jest zadziwiająco chłodna.
Zamek chrzęści i zgrzyta, klucz z trudem się w nim przekręca. Dźwięki rozchodzą się echem po pustym mieszkaniu. Z ulicy wpada przez okna niebieskie światło, jego blask pada na niedokończone płótna oparte o ścianę.
Jest środek nocy. Jak długo spała? Czy w ogóle spała? Różnica czasu ciągle daje jej się mocno we znaki. Czuje się tak, jak gdyby wszystkie jej zmysły zostały przefiltrowane przez nieużywaną częstotliwość radiową, która ją hamuje i sprawia, że czuje się zmęczona i spowolniona. Po raz kolejny potrząsa głową, żeby osłabić szum i zacząć trzeźwo myśleć. Idzie miękko w stronę drzwi, robi to instynktownie i odruchowo, jak zwierzę. Milkną syreny samochodów, pozostawiając po sobie coś, co przypomina spokój. Słychać tylko chrzęst klucza w zamku.
Yasmine podchodzi do drzwi, jej wargi prawie dotykają blachy, gdy szepcze po szwedzku:
– To ty?
Resztka powietrza, którego nawdychała się w samolocie, sprawia, że jej głos jest suchy i ochrypły. Chrzęst klucza w zamku ustaje.
– Yasmine? – słyszy głos zza drzwi.
David wypowiada jej imię w inny sposób niż zwykle. Intonacja jest przerywana, melodia głosu niecierpliwa. Agresja i chaos. Wszystko, co zbudowali, zawaliło się w jednej chwili. Yasmine naciska klamkę i drzwi się otwierają.
David wygląda prawie tak, jak przed tygodniem. Ma te same miękkie, wykrzywione usta, głębokie bruzdy na czole, ten sam dołek w lewym policzku, tak samo ogoloną głowę, ten sam szary T-shirt z plamami po spreju i tuszu i te same dżinsy z grubego, starego denimu, które kupiła mu w dzielnicy Shibuya podczas ich pierwszego wspólnego wyjazdu do Tokio. Ma też taki sam zarost na brodzie, brudne paznokcie i bystry wzrok.
– Yasmine, kochanie!
David rozkłada ramiona i wchodzi do mieszkania. Światło wpadające z ulicy do pokoju nadaje jego zębom żółty odcień. Yasmine robi krok do tyłu, wymyka mu się, nie chce, żeby ją objął.
– Baby, I didn’t realize… What time is it?
David zerka na nadgarstek, jak gdyby chciał spojrzeć na zegarek, którego tam nie ma, a potem uderza dłońmi po kieszeniach w poszukiwaniu telefonu. W końcu go wyjmuje i ze złością próbuje wybrać jakiś numer. Niestety, aparat nie reaguje.
– What the fuck? I’m outta battery, baby! What time is it?
Rzuca telefon, który z donośnym trzaskiem spada na betonową podłogę, i wykonuje ruch, jakby chciał wziąć jej twarz w dłonie. Yasmine się cofa i zatrzymuje dopiero na środku pomieszczenia, które on nazywa loftem, chociaż jest nie większe od studenckiego pokoju i stoi w nim tylko szafa na ubrania. Mieszkanie jest wysokie, przez okno wpada czasem trochę światła.
– Dlaczego mówisz do mnie po angielsku?
David zatrzymuje się w pół kroku i patrzy na nią, jakby nie zauważył, że przed chwilą też tu była.
– Jak się tu dostałaś? – pyta oskarżycielskim, agresywnym tonem. Jak jakiś paranoik.
– A co się stało? – odpowiada Yasmine, przekrzywiając głowę jak dziecko. Stoi na betonowej podłodze ze skrzyżowanymi rękami na piersiach i czuje, jak ból i zmieszanie odchodzą, a narasta w niej złość.

 
Wesprzyj nas