“Polowanie na lisy” to dramatyczna historia ucieczki przed wojną i terroryzmem, którą udało się zorganizować czterem nieznajomym mającym do dyspozycji wyłącznie media społecznościowe.


Polowanie na lisyUrodzony w Jemenie, Muhammed Al Samawi został nauczony nienawiści do Żydów i świata Zachodu. Częściowo sparaliżowany z powodu dziecięcej choroby i wychowany w tradycyjnej rodzinie, dorastał całkowicie podporządkowany rodzicom.

Gdy w wieku dwudziestu jeden lat po kryjomu przeczytał Biblię, zrozumiał, jak wiele łączy ją z Koranem. Przez Internet nawiązał też kontakt z żydami i chrześcijanami z innych krajów, by wkrótce zacząć działać na rzecz pojednania trzech wielkich religii. W mediach społecznościowych i na międzynarodowych konferencjach poznawał kultury, które do tej pory były dla niego obce.

Te działania bardzo szybko obróciły się przeciwko Mohamedowi. Groźby śmierci ze strony Al-Kaidy zmusiły go do ucieczki z rodzinnego miasta. W trosce o swoje bezpieczeństwo przeprowadził się do Adenu, który wkrótce stał się areną trwającej do dziś wojny domowej. Uwięziony w wynajmowanym mieszkaniu, zagrożony przez terrorystów z południa i wojnę na północy Mohammed postanowił spróbować ostatniej szansy. Bez nadziei na przeżycie, wysłał apel o pomoc…

Mohammed Al Samawi – urodził się i wychował w Jemenie. Jako dwudziestolatek zaangażował się w działalność na rzecz dialogu i pojednania między muzułmanami, chrześcijanami a żydami. W 2015 roku, podczas wojny domowej w Jemenie, uciekł z Adenu do Stanów Zjednoczonych. Od początku swojego pobytu pracował w organizacjach promujących pokój i tolerancję religijną.

Mohammed al Samawi
Polowanie na lisy
Prawdziwa historia uciekiniera z Jemenu
Przekład: Magdalena Słysz
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 3 kwietnia 2019
 
 

Polowanie na lisy


ROZDZIAŁ 1
Słabe więzy, silne więzi

Liczyłem swoje kroki. Trzy od drzwi do przeciwległej ściany, dwa od sedesu do lustra. Moje nowe mieszkanie w Adenie było duże jak na jednego lokatora, więc nie przypuszczałem, że będę tkwił w łazience. Zielonoszare światło rzucane przez pojedynczą świetlówkę było rozproszone, odbijało się od lustra, barwiąc ściany, sufit, podłogę. Nie miałem gdzie się skryć.
Byłem w pułapce.
Oczy, przekrwione i podkrążone, zapadły mi się od niewyspania i stresu. Poddały się, wycofały z linii frontu, jakby nie chciały patrzeć na rozpad Jemenu. Zasłane gruzem ulice, żołnierze i zwykli obywatele krzyczący i strzelający do siebie, media społecznościowe pełne sloganów: „Bóg jest wielki! Śmierć Ameryce! Śmierć Izraelowi! Przeklęci Żydzi1! Islam zwycięży!”.
Wysiadł prąd. Spojrzałem na swój telefon i usiłowałem się uspokoić, analizując sytuację.
Był 22 marca 2015 roku. Siedem dni wcześniej uciekłem z domu w Sanie, stolicy Jemenu, przed groźbami i przemocą, która zapanowała już w pierwszych dniach wojny domowej. Po jednej stronie konfliktu znajdował się prezydent Abd Rabbuh Mansur Hadi2 i lojaliści, po drugiej – siły opozycyjne, Huti i ich Najwyższy Komitet Rewolucyjny, wspierani przez byłego prezydenta Alego Abd Allaha Saliha.
Sądziłem, że ratuję życie, ale przemoc podążała za mną.
Pierwsze było lotnisko, z którego wylatywałem – zostało opanowane przez Huti. Potem doszło do walk między zwolennikami Hadiego i rebeliantami Huti na tutejszym lotnisku. Czy bombardowania się rozszerzą? Wszyscy się modlili, żeby konflikt wygasł, ale starcia dopiero się zaczęły. Czy Jemen, najuboższe państwo w tym regionie, miał stać się terenem sowicie opłacanej wojny o wpływy między Iranem a Arabią Saudyjską?
Krążyły pogłoski. Mówiono, że Iran, państwo szyickie, wysyła broń swoim współwyznawcom, rebeliantom z północy – czyli Huti, a z kolei sunnicka Arabia Saudyjska wspiera prezydenta Hadiego, również sunnitę. Na domiar złego, sieć sunnicka obejmowała jeszcze Al-Kaidę Półwyspu Arabskiego (AQAP) oraz Państwo Islamskie w Iraku i Lewancie (ISIL) i obie te organizacje chciały zyskać kontrolę nad różnymi częściami Jemenu. Zmiana sunnicko-szyickiej równowagi sił w Jemenie mogła pchnąć Bliski Wschód w tym albo tamtym kierunku, wyglądało na to, że wszystkie te grupy interesów o bardzo luźnych afiliacjach politycznych robią wszystko, aby właśnie do tego doprowadzić.
Patrzyłem z okna, jak bojownicy patrolują ulice. Z miasta wychodziły tylko dwie drogi i obie biegły wokół lotniska, które stanowiło jeden z ośrodków walk, nie mogłem więc skorzystać z żadnej z nich. Sytuacja była trudna dla każdego, a dla tych, którzy mieli powiązania z Izraelem, żydami czy też działalnością międzywyznaniową – wręcz śmiertelnie niebezpieczna. A ja byłem winien wszystkich trzech zbrodni.
Jako działacz pokojowy na rzecz porozumienia między żydami, chrześcijanami i muzułmanami już od jakiegoś czasu znajdowałem się na celowniku. Teraz jednak to była zupełnie inna sprawa. Znacznie gorsza.
Gdyby ktoś się dowiedział, kim jestem, skąd pochodzę albo czym zajmuję się od kilku lat…
Groziło mi pojmanie.
Tortury.
I stracenie.
Jak długo jeszcze mogłem pociągnąć na adrenalinie, przerywanym dostępie do internetu i sieci komórkowej?
Zamknąłem oczy i oparłem obie dłonie na umywalce. Przytknąłem głowę do lustra, ale byłem tak spocony, że moje czoło ześliznęło się po jego powierzchni. Zwilżyłem językiem spękane usta, powstrzymując natrętne pragnienie rozerwania ich zębami. W żołądku skręcało mnie z głodu i ze strachu.
Słysząc odgłosy strzelaniny, podniosłem głowę.
Rozstawiłem gołe stopy na wyłożonej kafelkami podłodze i zacząłem się zastanawiać, czy wystrzelony z ulicy pocisk dosięgnąłby mnie tu, na trzecim piętrze.
Wybiegłem z łazienki, przywarłem plecami do ściany przy oknie i wyjrzałem przez wąską szparę między zaciągniętymi zasłonami. Linie wysokiego napięcia tworzyły splątaną sieć. Przecznicę dalej, w punkcie kontrolnym, straż pełnili dwaj bojownicy. Mieli na twarzach kefie. Pod ich białymi szatami, przylegającymi do piersi w powiewach wiatru, rysowały się pasy z nabojami, a u stóp tworzyły się wiry z piasku. Lufy karabinów były skierowane w niebo.
W co się wpakowałem? – pomyślałem sobie. Po co wyjechałem z Sany?
Ana himar. Osioł ze mnie.
Pragnąłem być z siostrami, siedzieć bezpiecznie w swoim pokoju i oglądać jakiś stary hollywoodzki film. Tam dobrzy by zwyciężyli. Tu, niestety, pod tyloma warstwami brudu i krwi dobrzy i źli byli czasami nie do rozróżnienia. Oficjalnie wszystkie strony konfliktu głosiły słuszne postulaty, nieoficjalnie jednak każda uciekała się do przemocy. Dla jednych Huti byli bohaterami, powstańcami z północy, dla innych – terrorystami. Bojownicy Al-Kaidy, żołnierze z południa, mieli i własnych zwolenników, i wrogów. Dobrzy, źli. Prawicowi, lewicowi. Nic nie było takie, na jakie wyglądało.
Co by się stało, gdyby jedni i drudzy starli się ze sobą? Huti właśnie zajęli Ta’izz, trzecie co do wielkości miasto w Jemenie, strategiczny punkt między północą a południem. Znajdowali się w odległości około stu sześćdziesięciu kilometrów, przygotowując się do ofensywy wojskowej, maszerowali na Aden. Prosto na mnie.
Z zamkniętymi oczami, zaciskając szczęki, raczej usłyszałem, niż zobaczyłem, że ponownie włączyło się światło. Czy był to znak od Boga? Szkoda tracić czas na rozważania. Prąd jest rzadkim i cennym udogodnieniem.
Przykucnąłem przed ładującym się w salonie laptopem. Telefon komórkowy znajdował się w kuchni, podłączony do gniazdka.
Wszedłem na Facebooka. A potem na Twittera. Przejrzałem wiadomości na stronie Al-Masdar News. Wszyscy wiedzieli, że to tuba partii Al-Islah, czyli islamistów, ale tylko oni podawali informacje z samego frontu. Oni i niezależny amerykański dziennikarz Adam Baron. Kanały państwowe mogłem sobie darować. Według nich nie było żadnej wojny, żadnych ofiar.
Przytłoczony strachem i faktami zamknąłem laptopa. Rozglądając się po mieszkaniu, spojrzałem na zapasy żywności, jakie mi jeszcze zostały. Parę butelek wody, sok, batony czekoladowe, tuńczyk w puszkach, paczkowane ciastka i czipsy – to wszystko.
Zaburczało mi w brzuchu. Z głodu i pragnienia. Woda z kranu nie nadawała się do picia. Ponieważ nie miałem nic innego do roboty, znowu otworzyłem komputer, najbezpieczniejsze okno na świat.
Zajrzałem do poczty. Daremnie. Przez cały dzień tkwiłem przed laptopem zwinięty nad ekranem jak krewetka, przejrzałem swoje ostatnie połączenia, adresy e-mail i listę znajomych na Facebooku, po czym rozesłałem wiadomości do każdego, kto tylko przyszedł mi do głowy. „Pomocy. Proszę”. Nikt jednak nie wiedział, co robić. Ludzie musieli myśleć o sobie, ratować siebie i swoich bliskich. Nikt nie miał ochoty jechać samochodem przez strefę wojenną, aby ocalić nieznajomego – czy nawet przyjaciela. Wszyscy przesyłali wyrazy żalu, zapewnienia, że się o mnie modlą. Doceniałem to, ale modlitwa nie była środkiem lokomocji, który umożliwiłby mi ucieczkę.
A musiałem uciekać.
Tuż przed północą wysłałem jeszcze jedną wiadomość.

* * *

Przez sieć sieci przepłynęły pakiety danych. Odbijając się od kolejnych ruterów, dotarły do miejsca przeznaczenia. W ciągu zaledwie kilku sekund obiegły pół świata.
 
MOHAMMED AL SAMAWI: Danielu, mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze!
Nie jestem pewien, czy mnie pamiętasz. […] Pomyślałem, że spytam, czy nie mógłbyś czegoś dla mnie zrobić. Jeśli oglądasz wiadomości, pewnie wiesz, co się dzieje w Jemenie. Dlatego właśnie do Ciebie piszę. Jeżeli znasz kogoś, kto mógłby mi pomóc, daj znać.
 
Daniel Pincus stał sam podczas koktajlu na żydowskim weselu na Brooklynie. Wysoki i energiczny, ze skłonnością do pakowania się w najdziwniejsze sytuacje. Przesunął palcami po włosach. Dryfując w tłumie nieznajomych, między serem a kanapeczkami, wszedł na Facebooka. Tam zobaczył krótką, rozpaczliwą wiadomość od faceta, którego ledwie pamiętał. Zadowolony, że ma wymówkę, aby opuścić przyjęcie, wystukał odpowiedź i wyszedł do holu, chcąc połączyć się przez Skype’a z Jemenem.
W tym samym czasie Megan Hallahan, Amerykanka o dużych oczach i szopie ciemnych, kręconych włosów, siedziała przed laptopem w swoim mieszkaniu w Tel Awiwie. Młody mężczyzna, którego poznała na Facebooku przed trzema laty, utknął w Jemenie, w środku wojny. Od dwóch tygodni usiłowała znaleźć sposób, żeby pomóc wydostać mu się stamtąd, ale kończyły się jej pomysły i już traciła nadzieję. Napisała nową wiadomość i puściła ją w obieg w jeszcze innym kręgu znajomych. A potem poszła spać.
Natasha Westheimer, Amerykanka australijskiego pochodzenia mieszkająca w Izraelu, jeszcze nie spała, odpowiadała na e-maile w imieniu EcoPeace Middle East, kiedy ujrzała wiadomość od Megan, dziewczyny poznanej trzy tygodnie wcześniej w Jordanii podczas zjazdu poświęconego działalności społecznej. Temat brzmiał: „Pilne; mój znajomy w Jemenie”. Poprawiła okulary i założyła za uszy gęste, rude włosy. Jesienią Natasha miała wstąpić na uniwersytet w Oksfordzie, żeby robić dyplom z nauki o wodzie. Znała się na filtracji, ale nie eksfiltracji3. Jednak po krótkiej chwili odpisała.
Justin Hefter, który właśnie ukończył Stanford, był akurat na nartach w Utah. Wykończony po weekendzie z kumplami, mając przed sobą poranny lot powrotny o nieludzkiej porze, wstał wcześnie. O czwartej nad ranem wsiadł do ubera, żeby pojechać na lotnisko, i zajrzał do skrzynki odbiorczej w poczcie.
 
Drodzy Przyjaciele!
Przepraszam, że zawracam Wam głowę, ale mój znajomy znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie i musi wydostać się z Jemenu, potrzebuje jedynie podkładki – jest gotów pojechać wszędzie i robić wszystko, żeby tylko mieć na utrzymanie. Pomocne będą wszelkie pomysły i kontakty, proszę, roześlijcie tę wiadomość, gdzie się da, i zawiadomcie mnie, jeśli coś wymyślicie. Dzięki z góry, Megan.
 
Justin pogrzebał w portfelu, szukając wizytówki pewnego dwudziestokilkuletniego Jemeńczyka, którego poznał na tym samym zjeździe w Jordanii. Wysłał krótkiego e-maila:
 
Hej, Megan, w Jemenie mieszka Mohammed Al Samawi, który był na konferencji. Może on będzie miał jakieś sugestie […]. Skontaktujesz się z nim na Facebooku (tu link).
 
W ciągu godziny Megan odpowiedziała krótko:
 
Cześć, Justin, chodzi właśnie o Mohammeda […]

* * *

Mieli na myśli mnie. To ja jestem Mohammed.
A oto moja historia.
Zaczyna się od książki i na niej kończy.

ROZDZIAŁ 2
Sprzeczności

Odkąd tylko pamiętam, różniłem się od innych. Rodzice mówili mi, że jestem błogosławiony przez Boga, ale także przeklęty przez diabła. Byłem wyjątkowy, byłem dziwny. Kochano mnie i nienawidzono.
Spotykałem się ze współczuciem, ale i z pogardą. A wszystko z powodu jednego zdarzenia, na które nie miałem wpływu, o którym moja rodzina rzadko wspomniała, a jeśli już, to najogólniej jak się dało.
Wychowywałem się, nie zachowawszy żadnych wspomnień z wcześniejszego okresu, czasu, kiedy było normalnie. Gdy większość dzieciaków uczyła się chodzić, ja leżałem na brzuchu. Dopiero w wieku czterech lat niepewnie okrążyłem chodzik, chwiejąc się i potykając, patrząc z ciekawością i ze złością na prawą nogę, kiedy odmawiała posłuszeństwa. Dlaczego jedna moja strona jest taka uległa, taka chętna? A druga taka uparta, zawzięta? Dlaczego nie mogłem sprawnie się poruszać?
Gdy podrosłem na tyle, żeby mówić, zapytałem mamę, dlaczego moje ciało jest inne, dlaczego prawa ręka wygląda jak ptasi dziób.
– Co jest ze mną nie tak?
– Nic nie jest z tobą nie tak. Miałeś wypadek i już. Wyjdziesz z tego.
– Kiedy?
– Niedługo.
– To znaczy kiedy?
– Mohammedzie, powinieneś cieszyć się z tego, jaki jesteś. Stałeś się wyjątkowy.
Nie widziałem w tym sensu. Byłem mniej sprawny od innych i to miał być powód do radości? Jeśliby mi się poprawiło, przestałbym być wyjątkowy? Ponieważ byłem za młody na takie filozoficzne rozważania, nie poddawałem się, wierząc, że pewnego dnia wszystko się zmieni. Był rok 1990. Miałem rodziców lekarzy. Medycyna rozwija się w szybkim tempie i w pełni z tego korzystaliśmy.
Gdybym nie urodził się w dobrze sytuowanej rodzinie, nie miałbym takich możliwości. Jemen był najuboższym krajem na Bliskim Wschodzie, ale nam powodziło się całkiem dobrze. Mój dziadek ze strony ojca był w społeczności szanowanym członkiem starszyzny, kimś w rodzaju sędziego, który rozstrzygał spory. Miał na tyle dochodową pracę i zyski z ziemi, że mógł posłać synów na uniwersytet. Studiowali tam prawo. Mój ojciec jednak, człowiek niezależny, został lekarzem. Z jego zarobkami stać nas by było na dom w najzamożniejszej dzielnicy Sany, ale ojcu na tym nie zależało. Mieszkaliśmy więc w bardziej demokratycznej okolicy, niedaleko Starego Miasta.
Stare Miasto, leżące w dolinie u podnóża wysokiej góry, z charakterystycznymi budynkami i wieżami z ubijanej ziemi, powstało przed ponad dwoma tysiącami lat. W siódmym i ósmym wieku stanowiło regionalny ośrodek kultury muzułmańskiej, a historyczne tereny z jedenastego wieku zostały w 1986 roku – tym samym, w którym się urodziłem – wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Kiedy byłem mały i niemal cały czas siedziałem w domu, w myślach błądziłem tamtymi wąskimi uliczkami, wśród straganów na targu, między kopcami ziaren kawy i egzotycznych przypraw.
Ledwie sięgałem kolan matki, gdy ta pakowała mnie do samolotu i lecieliśmy do Indii, Egiptu oraz Jordanii na konsultacje medyczne i operacje. Za każdym razem wracałem do łóżka, żeby dojść do siebie, licząc, że wkrótce dołączę do dzieci biegających po okolicy, jak słyszałem. Ich krzyki dochodziły do mojego pokoju, na parterze czteropiętrowego domu, ale gdy tak spoczywałem na materacu, z igłami w całym ciele i twarzy, specjalista od akupunktury mamrotał: „Leż spokojnie. Leż spokojnie”. Byłem przyszpilonym, wijącym się egzemplarzem gatunku, znieczulonym, lecz w pełni świadomym.
Jedyne, czego pragnąłem, to wstać i pobiec uliczkami w stronę słońca. Jednak po tym cichym poleceniu nieruchomiałem – nie chciałem, żeby cokolwiek kolidowało z kuracją, która, jak modliłem się co wieczór, miała przywrócić mnie do życia. Ale Bóg musiał kierować ucho w inną stronę. Matka, zamiast kupić mi rower, którym jeździłbym po ulicy przed bramą, kupiła mi książkę o chłopcu z rowerem.
– To będzie równie dobre – orzekła.
Ona – Nawal – i ojciec – Chalid – zaczęli pracować ze mną wieczorami, uczyli mnie rozpoznawać, wymawiać i pisać dwadzieścia osiem liter składających się na abdżad, arabski alfabet. Wkrótce umiałem już czytać. Słowa otworzyły przede mną nowy świat, chociaż ten za drzwiami domu był dla mnie wciąż niedostępny.
Matka mówiła mi, że z tego wyjdę.
Niedługo.
A niedługo to kiedy?
Pierwszego dnia w szkole stanąłem na parkingu, uginając się pod plecakiem pełnym strachu. Nie miałem żadnych kolegów i do tej pory nie stykałem się z innymi dziećmi poza starszym bratem Husajnem, starszą siostrą Lajal, młodszym bratem Sajfem i siostrzyczką Nuhą. Denerwowałem się w mundurku – granatowych, bawełnianych spodniach, koszulce i białej, zapinanej na guziki koszuli – gdy inni uczniowie wyskakiwali z samochodów. Gdy zbliżaliśmy się z matką do budynku, przechodziliśmy obok ochroniarzy, opartych o limuzyny i land cruisery marki Toyota, jakimi jeździli bogacze. Spojrzałem na matkę. Była jedynym rodzicem w zasięgu wzroku.
Szkoła, położona w odległości czterdziestu pięciu minut jazdy od naszego domu, znajdowała się w zamożnej dzielnicy Sany o nazwie As-Sittin. Choć do szkoły publicznej miałbym znacznie bliżej, nie stwarzała takich możliwości jak Azal al-Wadi. W publicznym systemie kształcenia główny nacisk kładziono na wpajanie zasad islamskich. To oczywiście obowiązywało w każdym programie. Ale tu były też inne przedmioty, jak nauka o Ziemi, geografia, historia czy matematyka. Moi rodzice, lekarze, jak wspomniałem, zdawali sobie sprawę ze znaczenia wszechstronnej edukacji.
Zanim weszliśmy do klasy, matka z uśmiechem zapewniała mnie, że nie mam się czego bać, ale kiedy się pochyliła, żeby poprawić mi krawat na gumce, drżała jej dłoń. Była zdenerwowana, w końcu miała chodzić do tej nowej szkoły razem ze mną. Postanowiła, że pierwszego dnia usiądzie z tyłu klasy, żeby obserwować, jak odnoszą się do mnie inni uczniowie.

 
Wesprzyj nas