Niecodzienne namiętności i sensacyjne wydarzenia na tle międzynarodowej intrygi politycznej. “Justyna” to jedna z powieści wchodząca w skład legendarnego „Kwartetu Aleksandryjskiego” Lawrence’a Durrella.


Kwartet aleksandryjski. Justyna„Kwartet Aleksandryjski to legendarne już dzieło Lawrence’a Durrella, na które składają się cztery kolejne powieści: „Justyna”, „Balthazar”, „Mountolive” i „Clea”. Wszystkie uzupełniają się wzajemnie, ale każda z osobna stanowi odrębną, samoistną całość.

O randze artystycznej tetralogii Durrella przesądza nie tylko nowatorski zabieg formalny, polegający na przedstawieniu w kolejnych częściach „Kwartetu” tych samych wydarzeń i uwikłanych w nie ludzi z różnych punktów widzenia, ale także barwna fabuła, wyrazistość postaci, wzbogacane z tomu na tom wątki – od miłosnych po polityczne – oraz fascynująca wizja Aleksandrii, z całym jej bliskowschodnim czarem i aurą tajemniczości.

Lawrence George Durrell (ur. 27 lutego 1912 w Dźalandhar, zm. 7 listopada 1990 w Sommières) – angielski powieściopisarz, starszy brat zoologa Geralda Durrella. Jego najsłynniejsze dzieło to tetralogia “Kwartet aleksandryjski” (The Alexandria Quartet, 1957-60). Po opublikowaniu pierwszych części, Durrella wymieniano wśród kandydatów do Literackiej Nagrody Nobla, do dziś zaś uchodzi za jednego z tych pisarzy, którzy nie otrzymali jej, mimo znacznego wkładu w światową literaturę.

Lawrence Durrell
Justyna. Kwartet aleksandryjski
Przekład: Maria Skibniewska
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera w tej edycji: 20 listopada 2017
 
 

Kwartet aleksandryjski. Justyna


Wszystkie postacie występujące w tej powieści — która jest pierwszą częścią cyklu — są fikcyjne, tak samo jak osoba narratora, i nie mają pierwowzorów wśród żyjących ludzi.
Tylko miasto jest prawdziwe.

Oswajam się z myślą, że każdy akt seksualny można uważać za proces, w którym zaangażowane są cztery osoby. Będziemy musieli to przedyskutować.
Z. Freud, „Korespondencja”

Mamy do wyboru dwie postawy: albo zbrodnię, która nas uszczęśliwia, albo pętlę, która chroni nas od nieszczęśliwego życia. Pytam, czy można się wahać, śliczna Tereso, i gdzie znajdziesz w swojej główce argument, który mógłby zbić moje rozumowanie?
D.A.F. de Sade, „Justine”

Część pierwsza

Morze jest dzisiaj znowu wzburzone i wiatr dmucha niepokojąco. W pełni zimy wyczuwa się kaprysy wiosny. Niebo do południa jak gorąca, naga perła, świerszcze w bezpiecznych kryjówkach, a teraz wiatr odsłania wielkie płaszczyzny, plądruje po wielkich płaszczyznach.
Uciekłem na tę wyspę, biorąc z sobą kilka książek i dziecko Melissy. Nie wiem, dlaczego użyłem słowa „ucieczka”. Mieszkańcy wioski żartują, że tylko chory człowiek mógł wybrać do odbudowy dom w tak zapadłym kącie. A więc przybyłem tutaj, żeby się wyleczyć, jeżeli wolicie tak to określić…
Nocą, gdy wiatr huczy, a dziecko śpi spokojnie w drewnianym łóżeczku przy kominku, po którym obija się echo, zapalam lampę, kusztykam po pokoju i myślę o moich przyjaciołach — o Justynie, o Nessimie, o Melissie i Balthazarze. Po żelaznym łańcuchu pamięci, ogniwo po ogniwie, wracam do miasta, gdzie tak krótko mieszkaliśmy razem; to miasto posługiwało się nami jak swoją florą i przyśpieszało w nas wybuch konfliktów, które były jego konfliktami, chociaż my braliśmy je błędnie za własne; wracam do ukochanej Aleksandrii.
Musiałem odejść od niej tak daleko, żeby ją w pełni zrozumieć. Tutaj, na tym nagim przylądku, który Arktur co noc wyrywa z ciemności, z dala od nasyconego wapnem pyłu tych letnich popołudni, nareszcie widzę, że nikt z nas nie powinien być sądzony za to, co się stało w przeszłości. To miasto trzeba postawić przed sądem, chociaż cenę musimy zapłacić my, jego dzieci.

Przede wszystkim, czym jest to nasze miasto? Co streszcza się w nazwie Aleksandria? Przed oczyma mojej duszy przemyka wizja tysiąca ulic, owianych kłębami kurzu. Dziś władają nimi muchy i żebracy, i ci, którzy lubią egzystencję pośrednią między muchą a żebrakiem.
Pięć ras, pięć języków, kilkanaście wyznań, pięć flot, poruszających się wśród własnych odbić w tłustej wodzie za redą. Ale płci jest więcej niż pięć i myślę, że tylko rodowity Grek potrafi je odróżnić. Strawa seksualna, którą tu każdy ma pod ręką, oszałamia różnorodnością i obfitością. Nikogo nie oszukają pozory szczęśliwego miasta. Symbolicznych kochanków wolnego helleńskiego świata zastąpiło tu coś innego, istoty subtelnie obojniacze, z natury swojej zboczone. Orient nie może radować się słodką anarchią ciała, bo prześcignął ciało. Pamiętam, jak Nessim kiedyś powiedział — cytując kogoś, jak mi się zdaje — że Aleksandria jest dla miłości tym, czym tłocznia dla wina; kto z niej się wydostanie, jest chory, jak pustelnicy i prorocy, to znaczy ci wszyscy, którzy są głęboko w swoim życiu seksualnym okaleczeni.

Notatki do palety krajobrazu… Długie sekwencje tempery. Światło przesączone przez cytrynową esencję. Powietrze pełne ceglanego pyłu, pachnącego słodko ceglanego pyłu i woni rozprażonych bruków gaszonych wodą. Jasne, wilgotne chmury ciążą ku ziemi, ale rzadko przynoszą deszcz. Wszystko to zbryzgane zakurzoną czerwienią, zakurzoną zielenią, liliową bielą wapienną i rozcieńczonym szkarłatem laki. Latem opary morza powlekają atmosferę delikatnym pokostem. Wszystko jest trochę lepkie.
Ale jesienią powietrze jest suche, rozedrgane, ostre od statycznej elektryczności, rozpłomienia ciało pod lekką odzieżą. Krew upomina się o swoje prawa, jak więzień szarpiący kraty celi. Pijana prostytutka błądzi ciemnymi ulicami, rozsypując strzępy piosenki jak płatki kwiatu. Czy to w tej pieśni Antoniusz usłyszał obezwładniającą serce melodię, która skłoniła go do skapitulowania raz na zawsze przed ukochanym miastem?
Niezaspokojone młodzieńcze ciała szukały przyjaznej nagości i w małych kawiarenkach, gdzie Balthazar często bywał w towarzystwie starego poety tego miasta, chłopcy kręcili się niespokojnie, grając pod lampą naftową w trik-traka: wytrącał ich z równowagi suchy pustynny wiatr — tak nieromantyczny, tak nieufny — więc kręcili się i odwracali głowy, śledząc każdego cudzoziemca. Walczą o oddech i w każdym pocałunku lata wykrywają smak niegaszonego wapna…

Musiałem przyjechać tutaj, żeby odbudować całkowicie w swojej wyobraźni to miasto, melancholijne prowincje, które stary człowiek1 widział wypełnione „czarnymi ruinami” swojego życia. Szczęk tramwajów, które wzdrygają się, dzwoniąc metalowymi żyłami, gdy przejeżdżają przez midan Mazerita, brunatny jak jodyna. Złoto, fosfor, papier magnezjowy. Często spotykaliśmy się tutaj. Był tam latem mały kolorowy kiosk, gdzie sprzedawano plastry arbuzów i jej ulubione sorbety. Przychodziła oczywiście z kilkuminutowym spóźnieniem — może prosto z jakiejś schadzki w mrocznym pokoju, o czym wolałem nie myśleć — ale tak świeża, tak młoda, z rozchylonymi płatkami ust, spadającymi na moje wargi jak rosa na skwar lata. Mężczyzna, z którym rozstała się dopiero co, może jeszcze przeżywał wciąż na nowo jej wspomnienie, może była jeszcze oproszona pyłkiem jego pocałunków. Nie miało to wielkiego znaczenia, kiedy czułem giętki ciężar żywej istoty opartej o moje ramię, gdy uśmiechaliśmy się do siebie z niesamolubną szczerością dwojga ludzi, którzy wyrzekli się sekretów. Było nam dobrze, gdy staliśmy tak niezręcznie, trochę nieśmiało oddychając w przyspieszonym rytmie, bo wiedzieliśmy, czego nawzajem od siebie chcemy. Porozumienie nawiązywało się poza świadomością, bezpośrednio, cieleśnie: przez wargi, oczy, sorbety i kolorowy kiosk. Staliśmy, lekko sczepieni z sobą małymi palcami, chłonęliśmy aż do dna to popołudnie pachnące kamforą. Byliśmy cząstką miasta…

Dziś wieczorem przeglądałem papiery. Trochę ich poszło na kuchenny użytek, trochę zniszczyło dziecko. Podoba mi się taka forma cenzury, bo jest w niej obojętność świata przyrody wobec konstrukcji artystycznych, obojętność, którą sam zaczynam podzielać. Na cóż się w końcu przyda piękna metafora poświęcona Melissie, gdy ona leży pogrzebana jak mumia w płytkim ciepłym piachu czarnej delty?
Ale wśród tych papierów przechowuję starannie trzy zeszyty dzienników Justyny i foliał, zawierający historię obłędu Nessima. Dał mi je wszystkie Nessim, gdy się rozstawaliśmy, i powiedział:
— Weź to i przeczytaj. Dowiesz się wielu rzeczy o nas wszystkich. Może dzięki temu będziesz mógł znieść wspomnienie o Justynie i nie załamiesz się, tak jak ja.
Było to w Letnim Pałacu po śmierci Melissy, kiedy Nessim jeszcze wierzył, że Justyna do niego wróci. Często myślę, i zawsze z pewnym lękiem, o jego miłości do Justyny. Czy może istnieć uczucie bardziej pełne, mocniej w sobie ugruntowane? Ta miłość zabarwiała jego nieszczęście jakąś ekstazą, nosił stygmaty z radością, której można by się spodziewać raczej u świętych niż u kochanków. Ale odrobina zmysłu humoru ocaliłaby go od tak okropnych, wszystko ogarniających cierpień. Łatwo krytykować, wiem, wiem…

W wielkiej ciszy zimowych wieczorów jest tylko jeden zegar: morze. Jego stłumiony miarowy szum jest w moim umyśle fugą, i w nią wplatam swoje zapiski. Puste kadencje morskich fal, które liżą własne rany. Kapryszą w ujściach delty, kipią na tych bezludnych plażach — pustych, wiecznie pustych pod skrzydłami mew: białe zygzaki na szarości powygryzanej przez obłoki. Jeśli zjawiają się czasem żagle, nikną, zanim padnie na nie cień lądu. Wraki znoszone na przyczółki wyspy, ostatnie skorupy przeżarte erozją, wchłonięte w niebieską paszczę wody… stracone!
Co dzień rano stara pomarszczona chłopka przyjeżdża z wioski na mule, żeby posprzątać w domu, ale poza tym jesteśmy tutaj zupełnie sami — ja i dziecko. Dziecko jest wesołe i stale czymś zajęte w nieznajomym otoczeniu. Jeszcze nie nadałem mu imienia. Oczywiście będzie nazywało się Justyna, jakżeby inaczej?
Co do mnie, nie czuję się ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy; jestem zawieszony jak włos, czy też jak piórko w mglistej plątaninie wspomnień. Mówiłem o bezużyteczności sztuki, ale nie powiedziałem prawdy o pociechach, którymi ona darzy. Praca taka, jaką teraz wykonuję mózgiem i sercem, przynosi pociechę, bo tylko w ciszy pracowni malarza lub pisarza można uporządkować, odtworzyć i ukazać rzeczywistość od jej sensownej strony. Nasze zwykłe uczynki w rzeczywistym świecie to jakby zgrzebny worek, ukrywający złotą tkaninę — jej znaczący coś deseń. Nam, artystom, sztuka umożliwia radosny kompromis z tym wszystkim, co w powszednim życiu zadaje nam rany i porażki; w ten sposób nie uciekamy od przeznaczenia, jak starają się robić zwykli ludzie, ale odsuwamy się, żeby mogło urzeczywistnić istotne swoje możliwości — w naszej wyobraźni. Gdyby nie to, po cóż ranilibyśmy się nawzajem? Nie, pocieszenia, którego szukam i które może będzie mi dane, nie znalazłbym nigdy w jasnych, przyjaznych oczach Melissy ani w chmurnym ciemnym spojrzeniu Justyny. Dziś każde z nas odeszło własną drogą, ale po tej pierwszej wielkiej katastrofie mojego wieku dojrzałego czuję, jak dzięki wspomnieniom o nich pogłębiają się niezmiernie granice mojej sztuki i mojego życia. W myślach na nowo dosięgam utraconych przyjaciół, jak gdybym jedynie tutaj — przy drewnianym stole, nad morzem, pod oliwnym drzewem — mógł ich oceniać tak, jak na to zasługują. Tak więc te moje zapiski powinny by mieć w swoim smaku coś z żywych osób, o których mówią, ich oddech, karnację, głosy, wplecione w elastyczną tkankę ludzkiej pamięci. Chcę, aby moi przyjaciele ożyli znów i osiągnęli moment, w którym ból staje się sztuką…
Może podejmuję próbę daremną, nie wiem. Muszę jednak spróbować.
Dzisiaj we dwoje ukończyliśmy podmurowywanie kuchennego paleniska, rozmawiając przy pracy spokojnie. Mówię do małej dziewczynki tak, jakbym był sam, a ona odpowiada w heroicznym języku własnego pomysłu. W ziemi pod kamieniami paleniska zagrzebaliśmy obrączki, które Cohen kupił dla Melissy; taki jest zwyczaj na wyspie. Ma to zapewnić pomyślność mieszkańcom domu.

Kiedy poznałem Justynę, byłem prawie szczęśliwy. Nagle otwarły się przede mną jakieś drzwi, dzięki serdecznemu zbliżeniu z Melissą — które było tym bardziej cudowne, że nieoczekiwane i całkowicie niezasłużone. Jak wszyscy egoiści nie znoszę życia samotnego; ostatni rok kawalerstwa dał mi się mocno we znaki, a brak umiejętności gospodarskich, bezradność w sprawach ubrania, kuchni i pieniędzy doprowadziły mnie niemal do rozpaczy. Obrzydły mi także pokoje pełne karaluchów, gdzie mieszkałem obsługiwany przez Hamida, jednookiego berberyjskiego służącego.
Melissa zdobyła tę moją obdrapaną fortecę nie dzięki zaletom, które można by wyliczać, mówiąc o kochance, jak wdzięk, wyjątkowa uroda, inteligencja; nie, stało się to dzięki sile, którą mogę nazwać tylko jej miłosierdziem, tym, co Grecy rozumieli pod słowem „charitas”. Pamiętam, że widywałem ją w zimie na ulicy, bladą, dość szczupłą, w marnym fokowym futrze, z małym pieskiem na smyczy. Porysowane niebieskimi żyłami ręce gruźliczki itd. Brwi sztucznie podniesione ku górze podkreślały piękność nieustraszonych, szczerych oczu. Spotykałem ją codziennie przez kilka miesięcy z rzędu, lecz jej chmurna anilinowa uroda nie budziła we mnie oddźwięku. Dzień po dniu mijałem ją w drodze do Café Al Aktar, gdzie czekał Balthazar w czarnym kapeluszu, żeby udzielić mi swoich nauk. Nie śniło mi się nawet, że będę kiedykolwiek jej kochankiem.
Wiedziałem, że była przez jakiś czas modelką w Studio — zajęcie nie do pozazdroszczenia — a teraz jest tancerką; wiedziałem poza tym, że była na utrzymaniu u pewnego niemłodego już kuśnierza, grubego, ordynarnego kupca ze śródmieścia. Notuję tę garstkę faktów, po prostu żeby upamiętnić kawał mojego życia, który zapadł się w morze. Melissa! Melissa!

Wracam myślą do okresu, gdy dla nas czworga zewnętrzny świat prawie nie istniał. Dni stały się tylko pauzami między jednym a drugim snem, przerwą między przesuwającymi się płaszczyznami czasu, wypełnionego działaniem, prawdziwym życiem… Fala nic nieznaczących spraw, snująca się po martwej powierzchni rzeczy, nie przenikała do atmosfery, nie prowadziła do żadnego celu, nie żądała od nas niczego prócz niemożliwości; abyśmy byli obecni. Justyna powiedziałaby, że zostaliśmy schwytani w potrzask zastawiony z woli zbyt potężnej i zbyt celowej, aby mogła być wolą ludzką — wciągnięci na pole magnetyczne, jakie Aleksandria roztacza wokół tych, których wybrała na swoje typowe okazy.

Szósta godzina… Człapanie biało ubranych postaci w okolicy dworca. Przy rue des Soeurs sklepy to wypełniają się, to opróżniają, jak płuca. Blade wydłużające się wiązki popołudniowego słońca padają na długie łuki Esplanady, a olśnione gołębie niby rozsypane strzępki papieru wzlatują nad minarety, żeby złowić skrzydłami ostatnie promienie gasnącego światła. Srebro dzwoni na ladach w kantorach wymiany pieniędzy. Żelazne kraty przed bankiem są jeszcze tak gorące, że nie sposób ich dotknąć. Stukają kopyta koni ciągnących pojazdy, w których urzędnicy, każdy z głową nakrytą czerwonym fezem jak odwróconą doniczką, spieszą do nadmorskich kawiarni. O tej porze, najtrudniejszej do zniesienia, zobaczyłem z mojego balkonu niespodziewanie jej sylwetkę; bez pośpiechu, na pół jeszcze senna, w białych sandałkach szła ulicą. Miasto rozprostowuje zmarszczki jak stary żółw i rozgląda się dokoła. Na chwilę odwraca się od poszarpanych ochłapów mięsa, gdy z ukrytego zaułka obok rzeźni, górując nad rykiem i skargami bydła, dolatują nosowe dźwięki damasceńskiej piosenki miłosnej, przenikliwe, zgrzytliwe ćwierćtony.
Zmęczeni mężczyźni otwierają okiennice balkonów i mrużąc oczy, wychodzą na blade, gorące światło — anemiczne kwiaty popołudni spędzonych w udręce, na szamotaniu się w odrażającej pościeli, w bandażach snów. Stałem się jednym z tych biednych sumiennych urzędników, obywatelem Aleksandrii. Ona przechodzi pod moim oknem z uśmiechem jakiegoś intymnego zadowolenia i lekko chłodzi policzki małym czerwonym wachlarzem. Nigdy więcej nie zobaczę chyba tego uśmiechu, bo na zebraniach towarzyskich Justyna tylko śmieje się, ukazując wspaniałe białe zęby. Ale ten smutny i zarazem żywy uśmiech zdradzał coś, czego nie podejrzewałbym w niej, gdybym nie widział wtedy wyrazu jej twarzy: zdolność do żartów. A przecież zdawała się raczej postacią tragiczną i pozbawioną zwykłego zmysłu humoru. Tylko uporczywe wspomnienie tego uśmiechu kazało mi żywić pewne wątpliwości w dniach, które później nastąpiły.

Wiele razy migała mi tak przed oczyma w różnych okolicznościach i znałem ją, naturalnie, z widzenia dużo wcześniej, nim spotkaliśmy się oficjalnie. Nasze miasto nie pozwala na anonimowość osobom, których dochód przekracza dwieście funtów rocznie. Pamiętam ją siedzącą samotnie nad morzem, czytającą gazetę i jedzącą jabłko; widzę ją tak, jak ją kiedyś zobaczyłem w holu hotelu Cecil, między zakurzonymi palmami, ubraną w obcisłą suknię ze srebrnych łusek, w niedbale zarzuconym na ramię luksusowym futrze, które przytrzymywała, wsunąwszy smukły palec za tasiemkę wieszaka takim gestem, jakim chłopak wiejski zwykle trzyma kurtkę. Nessim stoi w drzwiach sali balowej, tonącej w blasku i muzyce. Nie wie, gdzie znikła Justyna. Pod palmami, w głębokiej niszy dwóch starszych panów siedzi nad szachownicą. Justyna zatrzymała się, żeby na nich popatrzeć. Nie ma pojęcia o szachach, ale fascynuje ją aura ciszy i skupienia, wypełniająca niszę po brzegi. Stoi między głuchymi graczami a strefą muzyki przez długą chwilę, jakby niezdecydowana, w który świat się zanurzyć. Wreszcie Nessim podchodzi bezszelestnie i ujmuje ją pod rękę; stoją teraz czas jakiś razem, ona patrzy na szachistów, on na nią. W końcu Justyna odwraca się cicho i niechętnie, ostrożnie, z lekkim westchnieniem wchodzi w krąg świateł.
Pamiętam ją także w innych okolicznościach, bez wątpienia mniej chlubnych dla niej i dla nas wszystkich, ale jakże wtedy była wzruszająca, jak miękko kobieca ta najbardziej męska i zaradna z kobiet. Nieodparcie przypominała mi rasę straszliwych władczyń, które zostawiły w tym mieście po sobie amoniakalną woń swoich kazirodczych miłości, unoszącą się niby chmura nad podświadomością Aleksandrii. Prawdziwymi jej siostrami były te olbrzymie ludożercze kocice, takie jak Arsinoe2. Lecz u podłoża uczynków Justyny kryło się też coś innego, wypływającego z późniejszej tragicznej filozofii, wedle której, ważąc moralność, trzeba na drugiej szali kłaść wyjątkową osobowość. Była ofiarą prawdziwie heroicznych wątpliwości. Mimo wszystko po dziś dzień dostrzegam bezpośredni związek między obrazem Justyny, pochylonej nad brudnym zlewem, w którym leży płód ludzki, a biedną Sofią Walentyna, umarłą z winy miłości jednocześnie doskonałej i źle skierowanej3.

Przypisy

1 Stary poeta i stary człowiek — Konstandinos Kawafis, grecki poeta zmarły w roku 1933.
2 Arsinoe — siostra i jednocześnie żona faraona Ptolemeusza II, dumna i despotyczna; zaślubiając o 7 lat młodszego brata wypędziła swoimi intrygami z Aleksandrii jego pierwszą żonę (przyp. tłum. wg E. M. Forstera „Alexandria”).
3 Sofia Walentyna… — Gnostyk Walentyn, Egipcjanin, wykształcony w Aleksandrii, działał głównie w Rzymie w latach 135-165. Jak inni gnostycy głosił, że stworzenie świata było pomyłką, i starał się wyjaśnić, jak do niej doszło. Pierwotny Bóg, ośrodek boskiej harmonii, zsyłał na świat swoje emanacje parami, przy czym każda para była mniej doskonała od poprzedniej, a Sofia — „Mądrość” — żeńska połowa trzydziestej pary, ze wszystkich najmniej doskonała. Przejawiło się to nie jak u Lucyfera buntem przeciw Bogu, lecz zbyt gorącą tęsknotą do zjednoczenia się z nim. Zgrzeszyła nadmiarem miłości. Wypadła ze strefy boskiej harmonii w materię, a z jej cierpień i wyrzutów sumienia powstał świat. Pierwszy z Chrystusów zbawił ją, lecz przedtem urodziła syna, Demiurga, który rządzi naszym padołem smutku i zamętu. Istnieją trzy rodzaje ludzi — choć nie różnią się zewnętrznie: ludzie ciała, ludzie ducha i ludzie duszy. Dwa pierwsze należą do Demiurga, ale trzeci rodzaj, ukochany przez Sofię, nie chce go słuchać. Dla tego trzeciego rodzaju ludzkiego przyszedł Chrystus i przekazał dwunastu uczniom tajemnicę Gnozy (przyp. tłum. wg E. M. Forstera „Alexandria” ).

 
Wesprzyj nas