Takiej książki jeszcze nie było: wspomnienia powstańca warszawskiego i aktora, panicza z dworu i dyrektora teatru, komedianta i inteligenta.


Pamiętnik inteligentaKilkadziesiąt lat XX-wiecznej polskiej historii, w której mieszają się melancholia i satyra, patriotyzm i kpina, okupacja hitlerowska, stalinizm i stan wojenny.

A nade wszystko parada największych sław teatralnych – Kazimierza Dejmka i Leona Schillera, Elżbiety Barszczewskiej i Romana Wilhelmiego, Tadeusza Łomnickiego i Niny Andrycz – widzianych z bliska, opisanych bez pardonu, z ich tajemnicami, słabościami i kulisami ich sławy.

W sumie: Polska wielka i śmieszna, Polacy wspaniali i mali. A refleksje zaskakująco współczesne.

Jerzy Rakowiecki urodził się w 1920 roku w Warszawie. Był reżyserem teatralnym i aktor. W latach 1945-53 był aktorem w teatrach Łodzi, Torunia, Poznania, Krakowa i Warszawy. Po ukończeniu studiów pracował jako reżyser w teatrach stołecznych, natomiast w latach 1960-69 był dyrektorem i kierownikiem artystycznym Teatru Ludowego.

Jerzy Rakowiecki
Pamiętnik inteligenta
Historie wesołe, a ogromnie przez to smutne
Wydawnictwo Edipresse Książki
Premiera: 27 lutego 2019
 
 

Pamiętnik inteligenta

Spis treści

Synowski wstęp

Część pierwsza
Moje szpargały

1. Ziemianie bez ziemi
2. Tryptyk stangrecki
3. Epizody, epizody…
4. Dzień Kobiet
5. Pamiętniki dwóch pokoleń
6. Adalek
7. Dwa miasteczka w Widłach Napoleońskich

Część druga
Zapis z powstania warszawskiego

1. Nasz dom
2. Godzina „W”. Dygresje
3. Wiadukt
4. Wielkie słowa
5. Notatki ewidencyjne
6. Ulica 3 Maja
7. Muzeum Narodowe
8. Zupa jarzynowa
9. Czerwony dom
10. Akcent optymistyczny
11. Mój Czerniaków
12. Ech, Wania…
13. Szczęśliwa trzynastka
14. Stop-klatka
15. Zakończenie

Część trzecia
Facecje teatralne i nie tylko

1. Rozbrat – panieńska ulica
2. Poznań stoma sposobami
3. Śluby panieńskie i mężowskie
4. Toruń: o jajkach kukułczych i innych
5. Teatralne korzenie i tajemnice
6. Szkoło, gdy cię wspominam
7. Od Oki do Mokki. Łódzki kogel-mogel alfabetyczny
8. Wehikuł dyrechtora
9. Potrącona nuta
10. Nie ten Rakowiecki
11. Wiersz o rzucaniu palenia
12. Hejnał mariacki
13. Solski zakrwawiony
14. Wszystko przez Maszyńskiego
15. Proszę wstać, sąd idzie
16. Arcykulturalne kurwy
17. Axer, Bardini, Korzeniewski
18. Igoraszki z ulicy Miodowej
20. Jak reżyser rzeźbił w Bułce!
21. Niezwykła Szesnastka
22. Do SPATiF-u na dzioba
23. Narzeczona Pana Paska
24. Z wódką od Węgrzyna do Wilhelmiego
25. Jak zniszczono „Miasto nieujarzmione”
26. Dyrygent Teatru Polskiego Radia

Część czwarta
Małe szkice do wielkich portretów

1. Eichlerówna – Barszczewska – Andrycz
2. Mrozowska – Śląska – Mikołajska
3. Brydzio, czyli Brydziński
4. Zelwer, czyli Zelwerowicz
5. Szkatuła, czyli Łomnicki
6. Leon Schiller. Poniekąd
7. Trzy miesiące z Dejmkiem
8. Chińczyki trzymają się mocno
Finał, czyli „Idiot!”

Synowski wstęp

„To fascynująca historia, niezwykła i barwnie opisana panorama losów polskiego inteligenta w XX wieku – napisał mi jeden ze znajomych wydawców – i w zasadzie idealnie mieszcząca się w naszej misji. Ale niestety, nazwisko jest za mało rozpoznawalne i nie zarobilibyśmy na niej. A na to nas nie stać”.
Dlaczego więc tak długo szukałem, aż odkryłem wydawnictwo, które misję przedkłada jednak nad gwarancję zarobku? Przede wszystkim, mówiąc uczciwie, to ono – Edipresse – mnie znalazło, kiedy fragmenty poświęcone powstaniu warszawskiemu opublikowałem na Facebooku. A szukałem, bo uważam, że pewne długi trzeba spłacać, do najważniejszych z nich zaś należą te, dzięki którym możemy zrozumieć, skąd przyszliśmy. Oczywiście, jeśli ciekawi nas, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. I po co.
Historia spisana przez mojego ojca faktycznie jest panoramą losów: od malutkiego majątku na Mazowszu, przez powstanie warszawskie po powojenny polski teatr z jego blaskami i cieniami oraz plejadą największych gwiazd. W tle zaś (a może raczej: za kulisami…) ma jeszcze genealogiczny polski galimatias. Z jednej strony – od Rakowieckich – kolejne pokolenia hreczkosiejów, insurgentów, mieszczan i artystów, z drugiej – od strony mojej mamy, z domu Lejman (a właściwie – Leman) – nadbużańskich chłopów, których protoplastą był niemiecki, a może holenderski lub szwajcarski guwerner z dworu hrabiostwa Orsettich w Świerżach nad Bugiem. Ta część rodzinnej polskiej historii nie jest tu opisana, ale warto wspomnieć, że z rodzinnej wioski mój dziadek wyszedł w „wielki świat” w jakimś stopniu dzięki pomocy młodej hrabianki, która finansowała naukę zdolniejszych dzieci chłopskich, a sama przeszła drogę od pozytywizmu przez anarchizm i feminizm po kooperatyzm i pionierstwo w ruchu spółdzielczym. A jak już wyszedł, to wylądował aż w Warszawie, gdzie jego firma budowlana postawiła m.in. istniejący do dziś wielki budynek poczty przy Poznańskiej, on sam zaś – mieszkaniec Saskiej Kępy – został nawet prezesem Towarzystwa Przyjaciół Pragi. A potem go Niemcy w powstaniu rozstrzelali.
Równie emblematyczny jest dla mnie opisany tu drugi z moich dziadków: dobrze zapowiadający się śpiewak operowy, który rezygnuje z kariery, by zająć się podupadającym mająteczkiem. I choć haruje jak wół, musi wyprzedawać ojcowiznę po kawałku, bo jako chyba jedyny ziemianin w powiecie, oburzony na Marszałka po przewrocie majowym, nie zapisuje się do BBWR-u (czyli Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem), mimo że to dałoby mu ulgę w spłacie kredytów… Zarazem jednak nie jest ani za grosz endekiem: jego kontakty z żydowskim kupcem Aronem należą do jednych z najbardziej przejmujących fragmentów wspomnień ojca, a z kolei po którejś z ostrych zim obwołany zostaje drugim po Kwieku „królem cygańskim”, bo decyduje się wyrżnąć wszystkie świnie w majątku, by uratować tabor od głodowej śmierci. Umiera krótko po wojnie na raka, ale tak naprawdę – z tęsknoty za pracą na roli (jakby nie przypadkiem pieczętował się herbem Rola…) i ukochanym młodszym synem, który zginął w powstaniu.
Ale wróćmy do Rakowieckich en masse – w gruncie rzeczy bardzo przeciętnej rodziny drobnoszlacheckiej, pierwotnie spod Łęczycy, której szczytem zaszczytów było raz burgrabiostwo w tym miasteczku i dwu- lub trzykrotne posłowanie na sejmy elekcyjne: Augusta II Mocnego i Stanisława Augusta, a wszystkie jej związki małżeńskie były do końca XVIII wieku aranżowane w promieniu kilkunastu kilometrów od rodzinnego gniazda. Zmieniło się to dopiero wraz z upadkiem I Rzeczpospolitej, małżeństwa sięgnęły aż Warszawy, dzięki czemu do zaściankowej domieszała się na przykład ormiańska, ale uszlachcona przez Sejm Wielki, krew. A potem już poszłooo… dzięki czemu mam wśród przodków i posła na Sejm Wielki, i napoleońskiego generała, i wiceprezesa Rządu Narodowego w powstaniu listopadowym oraz wszelkich powstańców: od kościuszkowskich, przez spisek ks. Ściegiennego, po warszawskich. I w dodatku żadna w tym moja zasługa. I ojciec, i ja po nim, i każdy zresztą, sami piszemy swoje życiorysy i najzacniejsi przodkowie nic nie pomogą, jeśli w nich coś napsujemy.
Wracam więc do wspomnień ojca, które sam spisywał w ponurych latach stanu wojennego i pierwszych latach odzyskanej suwerenności. Robił to może jako trochę niespełniony literat, ale dzięki temu zachował do wspomnień dystans, łącząc go z normalną w takich wypadkach melancholią i smutkiem („Ach, gdzież są niegdysiejsze śniegi” – powtarza często za François Villonem i bynajmniej nie tylko o dawne mroźne zimy mu idzie).
Jeśli jest coś w jego życiu, czego może dobrze nie widać z fragmentarycznych wspomnień, to jakieś ogromne niespełnienie. Zaczynał bowiem karierę artystyczną jako niemal dziecko szczęścia: rozrywany jako aktor, chwalony jako początkujący reżyser przez samego Leona Schillera, obejmujący wreszcie dyrekcję małego, ale jednak warszawskiego teatru jako bezpartyjny (jedyny taki w stolicy!) 40-latek, ceniony profesor PWST. I raptem wszystko się sypie: najpierw szkoła teatralna z niego rezygnuje, potem sypać właśnie zaczynają się złe recenzje, wreszcie po marcu 1968 roku sam rezygnuje z dyrekcji, nie chcąc dać satysfakcji tym, którzy już piszą jego zwolnienie. „Wśród serdecznych przyjaciół” teatralnych zostaje nagle sam i od tej pory częściej reżyseruje na prowincji niż w rodzinnym mieście… I choć tworzy tam rzeczy cenne i ciekawe, przecież melancholijna gorycz… no, może goryczka… będzie odtąd towarzyszyła mu aż do czasu, gdy siada do spisywania „szpargałów”, jak sam swoje wspomnienia, trochę może kokieteryjnie, ale i samokrytycznie nazywa.
Na pewno do tego melancholijnego smutku dokłada się trauma stanu wojennego i fakt, że jego progenitura, najpierw ja w Krakowie, a potem moja siostra w Warszawie, jest internowana. A także zarżnięcie przez komunę Związku Artystów Scen Polskich, w którego zarządzie głównym z pasją działa do końca. Później zaś jeszcze udar żony, co sprawia, że ten nigdy nie domator, nagle, na lata, staje się najczulszą pielęgniarką i siostrą miłosierdzia, sam pierze, prasuje, ceruje, szyje, robi zakupy z chudej emerytury, gotuje, sprząta i zmywa, a wieczorami zapełnia grube bruliony drobiazgowymi notatkami, jak się Zosia tego dnia czuła, czy udało się jej ręką ruszyć, powiedzieć choćby jedno niewyraźne słowo, uśmiechnąć…
A potem, gdy mama staje nieco na nogi, zaczyna spisywać „facecje teatralne”, wybierając z tysięcy wspomnień głównie te śmieszne i groteskowe, pozwalając sobie, owszem, czasem na pieprzne niedyskrecje, ale przecież bez goryczy, złości i frustracji. Jakby spłacał dług teatrowi, który wszak go uwiódł i wykorzystał, a wreszcie jakby porzucił. Wychodzi z tego, mam wrażenie, „historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”, co jest o tyle trafnym podsumowaniem (a zarazem tytułem, który lekko trawestując Wyspiańskiego, zdecydowałem się nadać całości), że ta – za Leonem Schillerem powtarzając – „smakowita kwestyjka” pada w rozmowie Gospodarza z Poetą w „Weselu”, arcydramacie, który towarzyszył ojcu od scenicznego debiutu w 1945 roku, a nawet wcześniej: od konspiracyjnych koncertów poetyckich w okupowanej Warszawie. Zresztą całe jego losy, i całe wspomnienia, jak może każdego polskiego inteligenta, zdają się mieć coś z rozmowy Gospodarza z Poetą i innymi postaciami, z duchami włącznie.
Polski los po prostu. Ale w tej swojej odmianie w przypadku autora tych wspomnień, którą najlepiej chyba ilustruje inna kwestia sceniczna, też zresztą tego samego Wieszcza, lecz z „Wyzwolenia”: „Trzeba by zrobić coś, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak wiele, co nie zależy od nikogo”. Nie znam kwestii lepiej oddającej polski inteligencki etos w XX wieku.
Jacek Rakowiecki

Część pierwsza
Moje szpargały

1. Ziemianie bez ziemi

Słowo „szpargały” zaistniało dawno. Ale dla dzisiejszego, młodego zwłaszcza człowieka, staje się ono coraz mniej przejrzyste. Hm. Kłopot. Zwłaszcza dlatego, że w tych moich „Szpargałach” trochę będzie od Sasa, a trochę do Lasa. Brzmi to felietonowo, ale cóż poradzić? Zawsze mogę sobie to skreślić, tamto wymazać lub przefasonować, bo przecież wszystko, co tu piszę, jest przeznaczone do szuflady. Do szuflady ze szpargałami.
Tak, kiedyś to się – panie dziejski – pisało, ładnie pisało, bo można się było wprawić. Zygmunt Krasiński napisał, jak wiadomo, tylko do Delfiny Potockiej, do swego Sorrento, ni mniej, ni więcej, tylko pięć tysięcy listów. Wspaniałe. Przerażające. A ile otrzymywał? Od tejże Delfiny, od Joaśki Bobrowej, od papy generała, od Orcia, czyli Lubomirskiego, od Gaszyńskiego itd. Itd.? Tak, tak, panie dobrodzieju… Tak, tak, Gerwazeńku!
Moi rodzice nic nie wynieśli z powstania warszawskiego, jak tylko dwie walizeczki, z których to w jednej – o ironio! – znajdował się komplet srebrnych sztućców do spożywania darów Bożych – i te gdzieś po drodze zaginęły [No, nie całkiem: kilkanaście sztuk z monogramami zostało…], w drugiej zaś rodzinne szpargały, które mnie się dostały w spadku. A wśród nich list barona Puszeta, pisany do pradziadka mego, Eugeniusza Rakowieckiego, z datą 27 grudnia 1862. Ten list wynoszony w walizeczce (a przy nim jeszcze starsza rodzinna pamiątka – list praprapradziadka Mikołaja Moroza z 1832 roku), a więc ten list pana barona, tuż przed powstaniem styczniowym pisany krągłymi literkami do czytania przez lupę, przewędrował długą drogę z Paryża do jednego z powiatów guberni warszawskiej Królestwa Polskiego, na wieś, do majątku, do dworu, w którym to dworze pradziadek mój Eugeniusz, zasiadłszy w miękkim biedermajerowskim fotelu i przysunąwszy sobie bliżej lampę naftową z zielonym kloszem, pijąc swoją wieczorną herbatę, czytał:
„Kochany Panie Eugeniuszu.
Właśnie się wybierałem wylać na papier całą moją żółć za tak długą niepamięć i brak wiadomości od Państwa, już wyostrzyłem stalowe piórko i przyciąłem ostro ciężarem mego żalu, już była zamiast atramentu przygotowana piołunowa odmiana i jedynie tylko wstrzymywała mnie trudność pogodzenia tych wszystkich przyrządów z życzeniami, które przy nadchodzącym Nowym Roku i święcie Pańskiego Patrona, tak serdecznie, jak ja czuję, przesłać pragnąłem”.
I dalej maczkiem na sześciu stronach.
W „Przekroju” czytam: „Wymowna jest statystyka. Obie wojny nie zniszczyły tyle dworów, ile uległo dewastacji pomiędzy rokiem 1945 a dniem dzisiejszym. Po 1944 roku dwory jak drzewa zaczęły usychać, a przecież stanowią one część kultury materialnej narodu i historii Polski. Niektóre z nich zachowały się na tej zasadzie, że trwają tak długo, dopóki się nie rozpadną. Zmieniano je na siedziby PGR, szkoły, ośrodki zdrowia, mieszkania ludzi, którym nie przychodziło do głowy, żeby coś naprawić, bo to nie ich. W nielicznych przypadkach (takich dworów jest mniej niż sto) pozostały one w rękach dawnych właścicieli (tam, gdzie były resztówki) albo trafiły do rąk mądrych użytkowników, którzy wiedzieli, co z nimi zrobić”.
Jaką wartość ma historia? Tego się nie wyliczy. Podobnie z przeszłością. Z każdą. Bo zdewastowane, czy rozkradzione, polskie dwory to nie tylko straty materialne, jak każde dobro narodowe, o tym wie nie tylko każdy baran, osioł również. Teoretycznie. Bo i skąd się ma dowiedzieć. Na przykład co znaczy określenie „ziemianin”, „ziemiaństwo”? Więc zaglądam do Słownika języka polskiego: „Ziemianin – właściciel majątku ziemskiego, dziedzic, obszarnik”. Bardzo dobrze i krótko: po pierwsze – rzeczowo, po drugie – historycznie, po trzecie – klasowo.
Natomiast Encyklopedia Glogera podaje definicję i opis aż na trzech szpaltach, to przecież encyklopedia staropolska. „Początkowo – podaje Gloger – w czasach piastowskich ziemianin oznaczał wszystkich mieszkańców wiejskich, bez względu na stany. Później dopiero oznaczał wyłącznie szlachcica, a jego dobra ziemskimi zowią”.
Mój stosunek do „ziemian” w latach, gdy jeszcze istnieli jako „klasa społeczna”, a więc w moich latach szczenięcych i młodzieńczych, był ironiczno-kpiący. Wynikało to częściowo (jak by się dziś powiedziało) ze szpanu, częściowo z tego, że na życie patrzyłem krytycznie i – jak powiada Miłosz – „przez literaturę”, ale wreszcie – choć znałem to środowisko dość powierzchownie – także z przyczyn obiektywnych. Co to znaczy? Ano po prostu: wielu moich rówieśników, krewnych, powinowatych, znajomków znajdowało się mimo przynależności do tzw. inteligencji na dość niskim poziomie. Poziomie intelektualnym oczywiście, nie moralnym lub etycznym. No nie można generalizować, na pewno z tym bywało różnie. Zresztą i dzisiaj moja wiedza o tym nieistniejącym przecież środowisku jest raczej dość powierzchowna, a nawet nie wolna od uprzedzeń, o co najłatwiej. Zresztą moje życie potoczyło się odmiennym torem, może dlatego nie przeżywałem tej zagłady w sposób nazbyt bolesny. Inaczej jednak ta sprawa wygląda, gdy patrzę, dziś zwłaszcza, na ten mały i także daleki skrawek rodzinnego świata, który nie wróci nigdy, bo i po cóż, chyba do Muzeum Osobliwości. Do działu szpargałów. Ano właśnie…
W Słowniku języka polskiego znajduję definicję: „Szpargały – kawałek, skrawek papieru, papier zapisany lub zadrukowany, nie mający większej wartości. Jakieś bliżej nieokreślone pisma, papiery, stare dokumenty itp. Dbać o każdy szpargał. Tkwić, grzebać się w szpargałach”. Bardzo mi ta definicja odpowiada.

2. Tryptyk stangrecki

Chmielewski! Zaprzęgać! – z daleka już krzyczała dziewucha, przejęta powagą polecenia. Bo Chmielewski nie zaprzęgał koni o byle co i do byle czego. I było tak: cugowe kare, wiadomo, te do karety, gniade czy dropiate do powozu lub bryczki, jak szykował się wyjazd „w goście” lub po gości, lub w jakiejś innej ważnej sprawie. A za interesem czy tam po sprawunki do miasta to jechał fornal czy chłopak, jak który był wolniejszy. A Chmielewski to był stangret. Fornali jest wielu, stangret jak ten król – jeden. Cóż z tego, że ten król utykał mocno na jedną nogę. Jak wlazł na kozioł, to nic widać nie było, że ma jedną nogę krótszą. Ryszard III też był kulawy. Ktoś może pomyśli, że z racji swego kalectwa do innej roboty się nie nadawał – no to głupio pomyśli. Jak byle łachmyta siedzi na koźle, to wiadomo, że za nim na siedzeniach miękkich, nie pan, a dupek siedzi na dupie.
W tym naszym języku różne przysłowia mówią np.: jaki pan, taki kram, poznać pana po cholewach itd. Taki już był ten Chmielewski, cholewa! Przede wszystkim dlatego był to człek godny, bo nie pił. Czasem tylko, i to tylko zimą, gdy wracał zmarznięty, to choć dostawał złotówkę na „strawne”, pan lubił go kieliszkiem poczęstować, żeby się człowiek rozgrzał. W ten kieliszek wchodziła wódki jedna angielka, to było wymierzone. I ten kieliszek był ze szkła grubego, rżniętego, sześciokątny i stał zawsze na swoim miejscu w kredensie, po lewej stronie i czekał. Czekał na swoją okazję. Na przykład na okazję, gdy zjawiał się za interesem sam Aron. I choć w mieście na piętnaście tysięcy mieszkańców było trzynaście tysięcy Żydów, to przecież Aron był jeden, był jak Chmielewski, był jak król.
Przynajmniej dla nas, dzieci.
A wyglądał jak sam Jehowa: wysoki, barczysty, z długą piękną, jedwabistą białą brodą, a nosił się zawsze, jak obyczaj kazał, na czarno, w długich butach, ale w chałacie do obcasa długim. Gdyby miast jarmułki czarnej miał piuskę – nic tylko biskup albo papież Juliusz II. Zjawiał się rzadko, ale jak był, to nie bez ważnego powodu: jesienią o buraki cukrowe, latem o pszenicę, jęczmień. Lubiliśmy go, bo zawsze przywoził dla nas, dzieci, pudełko landrynek, ale jakie to były landrynki! Wielkie, kolorowe, lekko kwaskowate i słodkie, i o smaku migdałowym, a niektóre pachniały jak tatarak lub jak mięta. Takich landrynek nie jadłem już nigdy w życiu…
Aron? Tak, ten również wiedział, co to znaczy godnie się zachować. Gdy mu nalano do pełna, do samiuteńkiego rantu, wódki, skłaniał lekko głowę, która mu się, tak ze starości pewnie, lekko chwiała na boki, i mówił to, co każdy dobrze wychowany człowiek, gdy przyjedzie w gości do polskiego dworu: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. I jeszcze jedno oko, a właściwie nie oko, tylko powieka mu drgała (jak Józkowi Grudzie, co umarł dużo za wcześnie dla siebie, dla teatru i dla siostry swojej, Marysi Kościałkowskiej) i pijąc łyczkami, jak lemoniadę, przechylał do tyłu i do tyłu głowę i tylko grdyka, jak nieprzełknięty kartofel, chodziła mu w górę, w dół, w górę, w dół.
Chmielewski tak nie pił. Chmielewski wlewał sobie w gardło jednym przegięciem ręki i zamykał szczelnie powieki, żeby nie było widać, że mu oczy na wierzch wylazły. Ale obaj tak samo wytrząsali resztkę wódki z kieliszka na ziemię, może swoim bogom na ofiarę, a może dlatego, że tak było obyczajnie i grzecznie. Ale ten jeden kielich Chmielewskiego, ten „od mrozu”, to było wszystko. Może dziwakowi wódka w ogóle nie smakowała, a czy to wszystkim smakuje, a piją? Bo z tym Chmielewskim nigdy nie było wiadomo, jak było wiadomo z innymi. Był wdowcem, dzieci nie miał, rodziny dalszej też nie i z nikim się nie spoufalał. Mieszkał, jak wszyscy inni, w czworakach, ale przebywał tam niechętnie, wolał stajnię, a najwięcej to wozownię, gdzie można było odpucować karetę, żeby lakier świecił, jak należy (– Jak psu jaja – mówił, chichocząc tak jakoś bokiem ust), i gdzie pucował kopyta końskie – jak to się mówi – do siódmego potu, a on mawiał: do glancu. Ale Chmielewski mało kiedy chciał się śmiać, raz, że takie śmichy-chichy nie przystoją człowiekowi na stanowisku, dwa, że z usposobienia w ogóle nie był wesołek, a trzy (i to może najprawdziwsze), bo mocno był szczerbaty od wtedy, gdy mu kowal zęby bolące z samego przodu obcęgami wyjął, bo nie było już innej rady. A nawet nie to było najgorsze, że bolały, bo czego to człowiek nie ścierpi, tylko że wciąż puchł od tych zębów i wstyd było na kozioł leźć z taką napuchłą gębą, bo gdzie jak gdzie, ale na koźle z każdej strony, czy z lewej, czy to z prawej, nic ukryć się nie da. Głupio zrobił, że dał sobie te zęby wyrwać, bo otęchło, ale gęba zrobiła się jakby dziurawa przez tę szparę, więc może i dlatego mało kiedy się uśmiechał, ale i wtedy usta ręką, niby tak sobie, przesłaniał.

 
Wesprzyj nas