“Pustynny snajper” to na wskroś szczera opowieść człowieka, który postanowił pomagać ludziom jako wolontariusz i stał się z czasem doświadczonym żołnierzem.


Pustynny snajperJestem zdumiony, gdy ludzie mnie pytają, dlaczego poszedłem walczyć z Państwem Islamskim. Jak będąc przy zdrowych zmysłach, można nie przeciwstawić się takiemu złu?
– Ed Nash

Co sprawiło, że zwykły Anglik bez doświadczenia ani nawet przeszkolenia wojskowego wyruszył w daleką podróż, by walczyć w jednym z najokrutniejszych konfliktów na świecie?

Ed Nash pracował z uchodźcami w Birmie, gdy po raz pierwszy usłyszał o zbrodniach popełnianych w Syrii i Iraku w imię ustanowionego właśnie „kalifatu”. W lipcu 2015 roku zaryzykował wyprawę przez północny Irak i Syrię, aby dołączyć do kurdyjskich partyzantów usiłujących powstrzymać postępy Państwa Islamskiego.

Nash wnikliwie i ze swadą kreśli obraz tej wojny: zawzięte walki, trudną służbę kurdyjskich żołnierzy, nieszczęścia spadające na ludność cywilną, nieustanną groźbę zamachów bombowych. Odmalowuje też jednak dobre i piękne chwile zdarzające się między jedną a drugą rzezią.

“Pustynny snajper” to na wskroś szczera opowieść człowieka, który postanowił pomagać ludziom jako wolontariusz i stał się z czasem doświadczonym żołnierzem, snajperem pełniącym służbę na pierwszej linii walki z najgorszymi demonami naszych czasów.

Ed Nash urodził się w południowo-wschodniej Anglii i ukończywszy jedną z tamtejszych uczelni, odbył szereg podróży po Afryce i Azji. Nim włączył się w działania zbrojne w Syrii, pracował w dziale prasowym organizacji Free Burma Rangers, niosącej pomoc prześladowanym mniejszościom w Birmie.

Ed Nash
Pustynny snajper. Jak zwykły Angol poszedł na wojnę z ISIS
Przekład: Radosław Kot
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 12 marca 2019
 
 

Pustynny snajper


Kilka uwag na temat imion i nazwisk
 
Postanowiłem nie podawać imion i nazwisk większości osób, o których wspominam w tej książce, ograniczając się jedynie do tych, z którymi zdarzyło mi się współpracować czy walczyć ramię w ramię. Przemilczałem personalia wszystkich kurdyjskich, arabskich, syryjskich i tureckich bojowników, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, ich imiona powtarzały się na tyle często, że czytelnik mógłby mieć problem ze śledzeniem wydarzeń i trafną identyfikacją postaci. Po drugie, konflikt w Syrii jeszcze się nie zakończył i przyszłość osób, które przyłączyły się do Syryjskich Sił Demokratycznych, wciąż jest niepewna. Nie chcę ułatwiać pracy żadnemu wywiadowi, nie podaję zatem nikomu danych, które mogłyby zostać wykorzystane przeciwko tym osobom. Co więcej, niektóre stronnictwa polityczne uznają tych dzielnych ludzi za terrorystów i chętnie przyczyniłyby się do ich śmierci.
Pisząc o zagranicznych ochotnikach, wykorzystałem ich noms de guerre, aby choć częściowo pozostali anonimowi, mimo że część z nich publicznie przyznaje się do udziału w walkach w Syrii. Uczyniłem tylko dwa wyjątki od tej reguły. Pierwszy dotyczy ochotników, którzy zginęli i których śmierć przyciągnęła uwagę międzynarodowej prasy. W ich wypadku używam prawdziwych imion i nazwisk. Druga grupa to ci, z którymi byłem przez dłuższy czas w bliskim kontakcie. Występują w mojej książce jako Moe, Curly i Larry. Wszyscy oni wysoko sobie cenią swoją prywatność, zadbałem więc, aby nikt niepowołany ich nie rozpoznał. A jeśli nie spodobają im się imiona, które im tu nadałem, z pewnością znajdą jakiś sposób, aby mnie o tym powiadomić.

Prolog

Wybuch pocisku moździerzowego zauważyłem, dopiero gdy zaleciało dymem i od stóp do głów pokrył mnie szary pył, a na dodatek coś zaczęło mi zgrzytać w zębach. Siedziałem właśnie po turecku na werandzie domu na skraju Manbidżu i próbowałem się dobrać do niedojrzałej pistacji, co całkowicie mnie pochłaniało, nie jadłem bowiem prawie całą dobę, orzeszek zaś był oporny i łamałem sobie na nim paznokcie. Pocisk eksplodował jakieś trzydzieści metrów ode mnie, ale nawet nie podniosłem głowy. Nie byłem w stanie zliczyć, ile razy w ostatnim roku byłem pod ostrzałem, i całkiem dobrze nauczyłem się wyczuwać, gdzie padnie pocisk. Stało się to już wręcz odruchem. Zasada była prosta: im później go usłyszysz, tym bliżej ciebie się rozerwie.
Pomyślałem, że chyba już zbyt długo tkwię w Syrii, zaraz jednak pistacja skapitulowała i to było zdecydowanie ważniejsze. Głodny jak sto diabłów wrzuciłem orzeszek do ust i rozgryzłem, po czym wyplułem go z obrzydzeniem. Niedojrzałe pistacje są paskudne. Chyba powinienem był już wówczas o tym wiedzieć.
Wiatr niósł tumany kurzu. Na równinach i wśród niskich wzgórz Syrii wieje przez cały rok, co daje pewną ulgę latem, gdy spieczony grunt przypomina twardą skałę, zimą jednak podmuchy wiatru przenikają do szpiku kości. Zimy są tam deszczowe i ziemia szybko rozmięka, aż stopy czy koła samochodów zapadają się w niej niczym w bagnie. Rozejrzałem się po otaczających mnie domach. W sumie wciąż byłem niedaleko linii frontu. Pewnie ciekawiej by zabrzmiało, gdybym doszedł w tamtej chwili do jakiejś prawdy objawionej na temat życia, rodzaju ludzkiego albo wojny, ale w rzeczywistości mało co mnie wówczas obchodziło poza tym, że jestem głodny. No i cieszyłem się, że znalazłem się z dala od strefy walk (ostrzał moździerzowy nic w tym wypadku nie zmieniał). Wiedziałem, gdzie jestem i co tam robię, ale nie zastanawiałem się nad tym. Myśli gdzieś się ulotniły, co było nawet przyjemne. Dziwny to stan, gdy w głowie pustka, ale człowiek jest w pełni skoncentrowany. Tylko w walce doświadczyłem czegoś podobnego.
Najdziwniejsze zaś wydaje się to, że w ogóle znalazłem się w takiej sytuacji, chociaż wojaczka nigdy mnie nie pociągała. Nawet nie służyłem w wojsku. Niemniej w czerwcu 2015 roku zarzuciłem plecak na ramię, wszedłem na pokład samolotu i po iluś przesiadkach znalazłem się w północnej Syrii, gdzie prawie rok brałem udział w walkach, które kurdyjskie Powszechne Jednostki Obrony (YPG) toczyły z Państwem Islamskim, znanym też jako ISIL, ISIS albo Daesh. A teraz postanowiłem jeszcze o tym napisać.
Nie będzie to opracowanie historyczne na temat wojny w Syrii. Nawet o bitwach, w których walczyłem, niewiele mogę powiedzieć, chociaż studiowałem historię i byłem dziennikarzem. Udział w walce nie oznacza, że się dokładnie wie, co się dzieje wkoło, i pojmuje się ogólną sytuację. Najważniejsze jest wówczas to, co dzieje się tuż obok, i człowiek często nie ma pojęcia, co się dzieje w najbliższym sąsiedztwie, gdzieś w domu obok, chyba że zjawi się ktoś, kto mu o tym opowie. Świat jest gdzieś daleko, tak jak wszystkie sprawy o regionalnym, krajowym czy międzynarodowym charakterze. Opowiedzieć mogę tylko o tym, co sam widziałem. To będą tylko moje własne doświadczenia i przemyślenia. Jak je ocenicie, to już wasza sprawa.
Gdy ludzie dowiadują się, że walczyłem w Syrii, zawsze pytają, co mnie opętało, żeby jechać do rozdartego wojną kraju i nadstawiać karku za coś, z czym nigdy nie miałem nic wspólnego i w co wcale nie musiałem się angażować. Odpowiedź paradoksalnie jest dość złożona i zarazem bardzo prosta. Przypuszczam, że podobnie widzą to wszyscy cudzoziemscy ochotnicy, którzy wzięli udział w tej wojnie.
Pozwólcie, że zacznę od motywacji, która jest nam najczęściej przypisywana przez krytyków oraz niektórych przedstawicieli prasy: że robimy to dla pieniędzy. Ich zdaniem jesteśmy zwykłymi najemnikami, którzy chcą się szybko dorobić. Nie ma w tym ani krzty prawdy. Wprawdzie spotkałem ochotników nastawionych na sukcesy wizerunkowe czy próbujących stworzyć w ten sposób podwaliny pod przyszłą karierę, ale nawet oni nie walczyli tam dla pieniędzy. Mogę bez wahania zaświadczyć, że w tym wypadku koszty znacznie przewyższają przychody, choć krążą tu i ówdzie legendy o ochotnikach, którzy się wzbogacili, znajdując przy zabitych bojownikach Państwa Islamskiego znaczne sumy gotówki.
Sam jednak nikogo takiego nie spotkałem. Nie spotkałem nawet nikogo, kto by twierdził, że poznał kogoś, komu tak dopisało szczęście. W sumie więc nie ma co zaprzątać sobie głowy takimi opowiastkami.
Wielu cudzoziemskich ochotników zjawiło się w Syrii z powodów osobistych albo politycznych. Czasem jednych i drugich. Dawni wojskowi mieli nadzieję, że ich umiejętności znowu się przydadzą. Inni pragnęli wesprzeć Kurdów, lud o naprawdę niełatwej przeszłości. Jeszcze innych kusiła polityczna podbudowa YPG, będąca mieszaniną anarchizmu, demokracji i lewackich dogmatów. Kusiło ich, aby wziąć udział w ustanowieniu porządku społecznego alternatywnego wobec tego, co znali z własnych krajów.
Byli i tacy, którzy trafili tam, bo życie na starych śmieciach niezbyt im się układało. Czasem chodziło o sprawy rodzinne, niekiedy były to problemy osobowościowe, zdarzały się też kłopoty z uzależnieniem od narkotyków. Niektórzy szukali miejsca, w którym mogliby zacząć nowe życie, i nielicznym ten zalążek kurdyjskiego państwa wydawał się po temu odpowiedni.
Większość wyjeżdżała rozczarowana, gdy realia północnej Syrii okazywały się kontrastowo odmienne od ich oczekiwań. W zasadzie nie ma się czemu dziwić: wprawdzie ludzie jakoś tam żyli, ale wkoło toczyła się przecież wojna.
Chyba godzi się przy tym dodać, że niezależnie od deklarowanych intencji większość z nas szukała też przygód, a wojna poniekąd jest przygodą, i to taką, że mało co może z nią konkurować. To trochę wstydliwa prawda, ale walka jest jak narkotyk i jeśli wszystko układa się po twojej myśli, można popaść w euforię. I na odwrót – gdy sprawy przybiorą zły obrót, człowiek staje oko w oko z najgorszym koszmarem. Co prawda chyba wszyscy słyszeliśmy o okropnościach wojny, ludzie jednak wciąż mają nadzieję, że przeżyją dzięki niej coś wielkiego. I nierzadko tak się dzieje.
Niemniej moim zdaniem to też nie było głównym powodem. Dla mnie najważniejsze było to, co wiedziałem o okrucieństwach Państwa Islamskiego. Ludzie na całym świecie dowiedzieli się o nich, gdy fundamentaliści ruszyli w szybki pochód przez Irak i Syrię, miażdżąc wszystkich, którzy próbowali im się przeciwstawić, w tym całkiem dobrze wyposażone armie. Łupy, które wówczas zagarnęli, tak w dobrach materialnych, jak i żywej gotówce, ułatwiły im tylko dalszą ekspansję, i zanim ktokolwiek się zorientował, fanatycy ci opanowali całkiem spory obszar i sformowali sporą armię, którą wypuszczali na każdego wroga. Tak zwany kalifat nie wzdragał się przed żadnym okrucieństwem wobec tych, którzy byli mu przeciwni albo tylko nie podzielali wyznawanej w nim skrajnie ortodoksyjnej wersji islamu.
Dziesiątki tysięcy ludzi z różnych stron świata odpowiedziały na ich wezwanie i przybyły, aby dołączyć do świętej wojny z niewiernymi i odszczepieńcami. Popełniali rozliczne zbrodnie, czerpiąc z tego wielką przyjemność, a machina propagandy Państwa Islamskiego szeroko je nagłaśniała. Ludzie na całej Ziemi patrzyli przerażeni, jak całe społeczności były eksterminowane albo zmuszane do opuszczenia swoich ziem. Za panowania kalifatu prawnie usankcjonowano gwałt, dzieci zmuszano do niewolnictwa seksualnego, a homoseksualistów strącano z dachów wysokich budynków. Publiczne egzekucje stały się elementem codzienności, stałym czynnikiem zastraszania.
Pozwólcie, że naszkicuję pokrótce, jak to wyglądało. Jak Daesh postępowało wobec tych społeczności, na przykład jazydów, którym odmawiało prawa do istnienia.
Uzbrojeni ludzie wdzierają się do twojego domu. Jeśli jesteś mężczyzną, zabijają cię. Jeśli jesteś kobietą, zbiorowo cię gwałcą, co samo w sobie może się skończyć śmiercią. Jeśli nie, to będziesz miała szczęście, gdy poderżną ci gardło. Jeśli masz pecha, wezmą cię do jednego z domów dla niewolnic, gdzie każdy bojownik Państwa Islamskiego może bez problemu zaspokoić swe żądze.
Jeśli twoje córki są w wieku co najmniej dziewięciu lat, zostaną uznane za gotowe do zamążpójścia. Oddadzą je szanowanym bojownikom albo sprzedadzą na targu jak bydło. Potem będą traktowane jak żony, ze wszystkimi wynikającymi z tego obowiązkami*.
Jeśli masz synów (ale młodych, bo starsi od razu zginą), kalifat podda ich indoktrynacji i przysposobi do roli bojowników, najpewniej zamachowców samobójców, wśród których najwięcej jest młodych i zapatrzonych w różne ideały fanatyków. Mogą też zostać przeszkoleni do mordowania przeciwników ruchu albo nie dość głęboko wierzących i rejestrowania tych zbrodni w celu udostępniania w Internecie.
Teraz trzeba to przemnożyć przez tysiące, zapewne nawet dziesiątki tysięcy zbrodni, a otrzymujemy ISIS. Jestem więc zdumiony, gdy ludzie mnie pytają, dlaczego poszedłem walczyć z Państwem Islamskim. Jak będąc przy zdrowych zmysłach, można nie przeciwstawić się takiemu złu?
 
 
* Świadectwo takiego postępowania dała w swoich zeznaniach Nadia Murad Basee Taha, która przeżyła spotkanie z Państwem Islamskim i opowiedziała o tym na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych 20 grudnia 2016 roku.

1

Wybór

Na wyjazd do Syrii zdecydowałem się w kwietniu 2015 roku. Odbywałem akurat górski bieg szkoleniowy w stanie Karen w Birmie, gdzie ćwiczyłem razem z członkami Free Burma Rangers. Przez ostatnie trzy lata uczestniczyłem dorywczo jako ochotnik w ich działaniach. Pamiętam dobrze, że słuchałem właśnie Shake It Off Taylor Swift. Wszystkim, którzy teraz się zaśmiali, tak przyjaciołom, jak i starym towarzyszom, odpowiadam od razu: nieważne, co myślicie o tym kawałku. Świetnie się przy tym biega.
Zwykle staram się śledzić sytuację międzynarodową, korzystając z różnych źródeł informacji, i postępująca ekspansja Państwa Islamskiego budziła mój niepokój. Wszystko wskazywało na to, że chociaż amerykańskie lotnictwo jeszcze w październiku poprzedniego roku zaczęło nękać ten twór z powietrza, wiele wody upłynie, zanim Daesh zostanie zniszczone.
Być może był to spory przeskok tak ruszać do walki na równinach Syrii zaraz po tym, jak przez lata pomagało się prodemokratycznym rebeliantom kryjącym się w dżunglach Birmy, ale motywacja była ta sama: chciałem pomóc ludziom, o których świat zdawał się zapominać. Owszem, czytałem liczne doniesienia prasowe o Kurdach, które pojawiły się po bitwie o Kobane, trafiłem też na serię artykułów o zagranicznych ochotnikach, którzy się do nich przyłączyli. Niemniej z czasem uwaga zachodnich mediów przeniosła się gdzie indziej, a ja pomyślałem, że mógłbym wykorzystać swe dziennikarskie umiejętności, aby wspomóc syryjskich Kurdów.
Chyba dobrze będzie tu wyjaśnić, co robiłem wśród Free Burma Rangers i czym zajmuje się ta organizacja. Birma to piękny kraj, w którym od ponad siedemdziesięciu lat trwa wojna domowa. FBR współdziała z ruchami mniejszości etnicznych w całym kraju, szkoląc zespoły ratunkowe, które często przydają się na terenach dotkniętych walkami, i sama też niesie pomoc potrzebującym.
Obejmuje to przede wszystkim uchodźców, którzy musieli się schronić w górach lub dżungli przed okrucieństwami popełnianymi przez armię rządową i zwykle żyją w skrajnie prymitywnych warunkach*. Łatwo więc padają ofiarą różnych chorób, jak malaria czy denga, ale zagrażają im też głód i dyzenteria. W tej sytuacji zwykłe przeziębienie może się skończyć fatalnie, zwłaszcza w wypadku dzieci.
W każdym z zespołów FBR jest co najmniej jeden lekarz po rocznym przeszkoleniu w radzeniu sobie z różnymi przypadkami, począwszy od traumy bitewnej, przez choroby tropikalne, po zwyklejsze przypadłości, jak zapalenie płuc czy niedożywienie. Do tego dochodzi reporter i operator kamery, którzy dokumentują wszystko, czego są świadkami, oraz zbierają dowody, w tym także relacje, związane z aktami przemocy popełnianymi przez armię, które będzie można wykorzystać w ewentualnych procesach. Do zespołu należy także ubezpieczenie odpowiedzialne za ochronę obu grup oraz cywilów mogących paść ofiarą wojskowych.
Należy przy tym zaznaczyć, że FBR nie jest zasadniczo organizacją militarną, chociaż tak właśnie jest zwykle przedstawiana w doniesieniach prasowych. Ktoś nazwał ich nawet Lekarzami bez Granic… z bronią przy boku. To nie całkiem fałsz, ale nie jest to też prawda. Zależnie od sytuacji zespoły FBR mogą użyć broni, o czym decyduje ostatecznie sama grupa, złożona z ochotników z lokalnego ruchu oporu, którzy najlepiej potrafią ocenić zagrożenie. A to bywa znaczne. W niektórych okolicach zespoły FBR pojawiają się jako cywile i prowadzą działalność medyczną w miasteczkach i wioskach przy cichej zgodzie władz wojskowych. W innych rejonach samo podejrzenie, że w okolicy pojawił się zespół FBR, stawia armię na nogi, co może skutkować wielotygodniowym pościgiem. W takich razach grupom bardzo się przydaje znajomość taktyki partyzanckiej. Bywa i tak, że ruch oporu odpowiada na tyle liczną mobilizacją, iż armia nie ma innego wyjścia, jak się wycofać.
W praktyce FBR stara się unikać wszelkiej konfrontacji. Zgodnie z wpajanymi na corocznych obozach szkoleniowych zasadami walki członkowie organizacji mają prawo użyć broni tylko w samoobronie albo w obronie ludności cywilnej.
Pracując w dziale informacji, byłem odpowiedzialny za kompilowanie doniesień zebranych przez nasze patrole wśród władz mniejszości etnicznych (takich jak Karenowie czy Kaczinowie), które bywają nadzwyczaj dobrze zorganizowane. Potem sporządzałem raporty, które były publikowane przez FBR na użytek dziennikarzy, organizacji humanitarnych i oficjeli rządowych zainteresowanych regionem. Współpracowałem też z dziennikarzami poszukującymi informacji o warunkach życia i sytuacji politycznej w Birmie. Gdy chodzi o działania terenowe, moje zadanie polegało na powiadamianiu członków oddziału, jakie informacje są nam przydatne, jak pisać sprawozdania z patroli, ponadto uczyłem ich historii powszechnej, a jednego razu, którego nigdy nie zapomnę, także matematyki. Nigdy nie byłem w niej dobry i moje próby uzupełniania braków w edukacji przyszłych medyków z ludu Szanów (którzy często nie uczęszczali do żadnej, dosłownie żadnej szkoły) były z góry skazane na porażkę, nawet gdy chodziło o tak proste działania jak mnożenie.
Z całą pewnością nie przyjechałem tam walczyć. To była jedna z podstawowych spraw. Nie oczekiwano tego od żadnego z zagranicznych ochotników. Co roku trafiali się wśród nich tacy, którzy po wstępnym zapoznaniu pytali, kiedy zostaną skierowani w teren, a nawet kiedy otrzymają broń. Odpowiedź była zawsze taka sama: „Nigdy nie trafisz tam, gdzie może być niebezpiecznie, nigdy nie dostaniesz broni”. Po tym, jak reagowali, można było przewidzieć, jak długo tam zostaną. Większość szybko się ulatniała.
Sprawa skomplikowała się trochę, gdy Dave Eubank, amerykański założyciel FBR, znalazł się w lipcu 2017 roku w centrum uwagi światowej prasy, gdy do sieci trafiło nagranie zrealizowane w Mosulu. Widać na nim było Eubanka, jak pod ostrzałem ratuje dziecko, a bojownicy FBR próbują go w tym czasie osłaniać, prowadząc ogień w kierunku pozycji fanatyków. Była to jedna z takich sytuacji, na które trzeba jakoś zareagować.
Logistyka, zarządzanie zasobami ludzkimi, kompilowanie informacji i pisanie raportów nie dostarczają zwykle wielu silnych przeżyć, ale każda organizacja, która chce coś osiągnąć, musi zwracać na to baczną uwagę. Bez tego cały ruch szybko sprowadziłby się do zwykłego ganiania po dżungli. Spędzałem więc czas w biurze, kontaktując się głównie z dziennikarzami i tym podobnymi osobami, a przy okazji zdobywałem umiejętności, które przydały mi się później wśród Kurdów.
Wielu z tych, którym opowiadam o moich doświadczeniach, chce wiedzieć, co mnie skłoniło do wyjazdu do tak dalekich krajów jak Birma czy Syria. Wielu podejrzewa, że do podjęcia tego ryzyka skłoniła mnie zapewne jakaś tragedia rodzinna czy inny mroczny sekret. Wydają się niemal rozczarowani, gdy odpowiadam, że wyrosłem w bardzo stabilnej rodzinie, że moi rodzice są małżeństwem od czterdziestu lat i wciąż mieszkam w tym samym domu, do którego się wprowadziliśmy, gdy byłem czterolatkiem. I że potem poszedłem do dobrej szkoły i byłem niezłym, chociaż na pewno leniwym uczniem. Mój ojciec pracował jako kierownik magazynu i wciąż dobrze pamiętam, jak się bawiłem na placach składowych, nieustannie uskakując przed podnośnikami widłowymi i ciężarówkami. Biorąc pod uwagę dzisiejsze przepisy i standardy bezpieczeństwa, każdy inspektor dostałby pewnie zawału, widząc dzieciaka w takim miejscu, ale nauczyło mnie to, że czasem trzeba mieć oczy dokoła głowy.

 
Wesprzyj nas