“Dziewczyna z wieży” to piękna zimowa opowieść, pełna czarów, potworów i problemów związanych z dorastaniem.


Dziewczyna z wieżyW średniowiecznej Rusi młoda kobieta ma niewielki wybór: małżeństwo albo życie w klasztorze. Wasia wybierze trzecią drogę: magię…

Na dworze Wielkiego Księcia Moskiewskiego trwają walki o władzę i narastają niepokoje. Tymczasem na okoliczne wsie napadają bandyci, którzy podpalają domy i porywają dziewczynki.

Wielki Książę i jego wierny druh, brat Aleksander, wyruszają, by pokonać rozbójników. Po drodze spotykają młodzieńca na wspaniałym koniu. Jedynie Sasza, mnich wojownik, rozpoznaje w tym znakomitym jeźdźcu swoją młodszą siostrę, Wasię, w rodzinnej wiosce uznaną za zmarłą oraz za czarownicę.

Kiedy jednak dziewczyna sprawdza się w walce, Sasza dochodzi do wniosku, że musi zachować w tajemnicy jej tożsamość – być może jedynie Wasia zdoła ocalić Moskwę przed zagrożeniami zarówno ze strony ludzi, jak i tajemnych mocy…

Katherine Arden
Dziewczyna z wieży
Przekład: Katarzyna Bieńkowska
Seria „Zimowa Trylogia”, tom 2
Wydawnictwo Muza
Premiera: 13 marca 2019
 
 


Prolog

Późną nocą jechała przez las dziewczyna na gniadym koniu. Las nie miał nazwy. Rósł daleko od Moskwy – daleko od czegokolwiek – a jedynym dźwiękiem w śnieżnej ciszy było grzechotanie skutych lodem drzew.
Dochodziła północ – podstępna, magiczna godzina – na wędrowców czyhały lód, śnieżyca i czeluść bezbarwnego nieba. A jednak dziewczyna i jej koń wytrwale przemierzali las.
Delikatne włoski na pysku konia pokrywał lód, na jego bokach zbierał się śnieg. Spojrzenie miał jednak łagodne pod ośnieżoną grzywą i strzygł wesoło uszami w przód i w tył.
Ich ślady biegły daleko w las, na wpół zatarte przez świeży śnieg.
Nagle koń się zatrzymał i uniósł głowę. Przed nimi, wśród grzechoczących drzew, rósł jodłowy zagajnik. Pierzaste gałęzie splatały się ze sobą, pnie pochylały niczym staruszkowie.
Śnieg sypał coraz gęściej, oblepiając rzęsy dziewczyny i szare futro jej kaptura. Słychać było jedynie wiatr.
– Nie widzę go – zwróciła się dziewczyna do konia.
Koń przekrzywił ucho i strząsnął z niego śnieg.
– Może nie ma go w domu? – dodała niepewnie. Ciemność pod jodłami zdawały się przepełniać szmery przypominające szept.
I nagle, zupełnie jakby jej słowa stanowiły wezwanie, między jodłami z trzaskiem pękającego lodu otworzyły się drzwi – drzwi, których wcześniej nie widziała. Blask ognia zalał dziewiczy śnieg krwawą poświatą. Teraz całkiem wyraźnie widać było dom stojący wśród jodeł. Drewniane ściany wieńczyły długie wygięte okapy, a w szarpanym śnieżycą świetle ognia dom zdawał się oddychać, przycupnięty w gęstwinie.
W szczelinie drzwi ukazała się postać mężczyzny. Koń postawił uszy, dziewczyna zesztywniała.
– Wejdź, Wasiu – powiedział gospodarz. – Jest zimno.

Część pierwsza

1.

Śmierć Śnieżynki

W Moskwie, tuż po zimowym przesileniu, ku ciężkiemu niebu unosił się dym z dziesięciu tysięcy pieców. Na zachodzie utrzymywała się jeszcze odrobina światła, na wschodzie jednak gromadziły się chmury, sine o zmierzchu i nabrzmiałe od niespadłego śniegu.
Gęstwinę lasu Rusi przecinały dwie rzeki. Moskwa leżała w ich rozwidleniu, na szczycie porośniętego sosnami wzgórza. Chałupy i cerkwie otaczały przysadziste białe mury, oblodzone wieże pałaców na tle nieba wyglądały niczym rozczapierzone palce. W miarę jak gasło światło dnia, na wieżach rozbłyskiwały wąskie okna.
Przy jednym z tych okien stała odziana z przepychem kobieta i patrzyła, jak blask ognia zlewa się z burzowym zmierzchem. Za nią dwie inne kobiety siedziały przy piecu i szyły.
– Olga w ciągu godziny już trzeci raz podeszła do okna – szepnęła jedna z nich. W półmroku błysnęły jej upierścienione dłonie, a olśniewający kokosznik odwracał uwagę od czyraków na jej nosie.
Tuż obok tłoczyły się dwórki, kiwając głowami niczym kwiaty. Pod zimnymi ścianami stały służące w chustkach na wiotkich ulizanych włosach.
– To przecież jasne, Darinko! – odparła druga kobieta. – Czeka na brata, tego szalonego mnicha. Ile czasu minęło, odkąd brat Aleksander wyruszył do Saraju? Mój mąż spodziewa się go od pierwszego śniegu. A teraz biedna Olga usycha z tęsknoty przy oknie. No cóż, powodzenia. Brat Aleksander pewnie leży martwy w zaspie – powiedziała to Jewdokia Dmitrijewa, Wielka Księżna Moskiewska. Suknię miała naszywaną klejnotami, usta niby pączek róży ukrywały kikuty trzech sczerniałych zębów. Podniosła głos, który przeszedł w pisk. – Wykończysz się, stercząc tak na wietrze, Olu. Gdyby brat Aleksander miał przyjechać, już by tu był.
– Zapewne masz rację – odparła Olga chłodno, odwracając się od okna. – Cieszę się, że tu jesteś i uczysz mnie cierpliwości. Może pokażesz mojej córce, jak powinna zachowywać się księżniczka.
Jewdokia zasznurowała usta. Sama nie miała dzieci. Olga urodziła dwoje i spodziewała się trzeciego przed Wielkanocą.
– Cóż to?! – wykrzyknęła nagle Darinka. – Słyszę jakiś hałas. Wy też słyszycie?
Na zewnątrz wzmagała się śnieżyca.
– To wiatr – stwierdziła Jewdokia. – To tylko wiatr. Głuptas z ciebie, Darinko. – Wzdrygnęła się jednak. – Olgo, poślij po więcej miodu, w tej komnacie jest zimno od przeciągów.
Prawdę powiedziawszy, w komnacie do szycia i robótek było ciepło – nie miała okien, nie licząc jednej wąskiej szpary, a ogrzewały ją piec i ciepło kobiecych ciał. Olga skinęła jednak na służącą, a ta zeszła po schodach w mroźną noc.
– Nie znoszę takich nocy – wyznała Darinka. Otuliła się szalem i podrapała czyrak na nosie. Wodziła wzrokiem od świecy do cienia i z powrotem. – W takie noce przychodzi ona.
– Ona? – spytała kwaśno Jewdokia. – Jaka ona?
– Jaka ona? – powtórzyła Darinka. – Czyżbyś nie wiedziała? – Spojrzała na Jewdokię z wyższością. – Ona jest duchem.
Dzieci Olgi, kłócące się przy piecu, przestały piszczeć. Jewdokia prychnęła wzgardliwie. Olga na swoim posterunku przy oknie ściągnęła brwi.
– Tu nie ma żadnego ducha – parsknęła Jewdokia. Sięgnęła po śliwkę w miodzie, ugryzła ją i przeżuła ze smakiem, po czym zlizała słodycz z palców. Ton jej głosu dawał do zrozumienia, że ten pałac raczej nie zasługuje na ducha.
– Ja ją widziałam! – zapewniła Darinka z urazą. – Widziałam ją, kiedy nocowałam tu ostatnio.
Szlachetnie urodzone kobiety, którym przeznaczone było żyć i umrzeć w wieżach, uwielbiały składać sobie wizyty. Od czasu do czasu spędzały noc jedna u drugiej, by mieć towarzystwo pod nieobecność mężów. Szczególnie upodobały sobie pałac Olgi – czysty, porządny, zamożny – zwłaszcza teraz, kiedy Olga była w ósmym miesiącu ciąży i nie opuszczała jego murów.
Olga skrzywiła się jeszcze bardziej, słysząc słowa Darinki, ta jednak, złakniona uwagi, paplała dalej.
– Było tuż po północy. Kilka dni temu. Tuż przed zimowym przesileniem. – Pochyliła się, a jej kokosznik niebezpiecznie się przekrzywił. – Obudziłam się… Już nie pamiętam, co mnie wyrwało ze snu. Jakiś hałas… – Olga prychnęła drwiąco. Darinka przeszyła ją wzrokiem. – Obudziłam się, a wokół panowały cisza i spokój. Przez szpary w okiennicach przenikał zimny blask księżyca. Wydawało mi się, że słyszę coś w kącie. Może chrobotanie szczura? – Darinka mówiła teraz ciszej. – Leżałam bez ruchu otulona kocami, ale nie mogłam już zasnąć. I nagle usłyszałam łkanie. Otworzyłam oczy i potrząsnęłam Nastką, która spała obok mnie. „Nastko, zapal lampę – poleciłam jej. – Ktoś płacze”. Ale ona nawet nie drgnęła.
Darinka przerwała. W komnacie zapadła cisza.
– A wtedy – Darinka podjęła opowieść – ujrzałam światło. To była niechrześcijańska łuna, zimniejsza niż blask księżyca, zupełnie inna niż poświata bijąca od ognia. Ta łuna zbliżała się coraz bardziej i bardziej… – Darinka znów zamilkła. – I wtedy ją zobaczyłam – dokończyła szeptem.
– Ją? Kogo? Jak wyglądała? – ozwał się z tuzin głosów.
– Była biała jak kość – wyszeptała. – Miała zapadnięte usta, bez warg, a zamiast oczu czarne dziury gotowe pochłonąć cały świat. Wpatrywała się we mnie, a ja próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam.
Jedna ze słuchaczek pisnęła, pozostałe złapały się za ręce.
– Dość – syknęła Olga, odwracając się od okna. To słowo przecięło narastającą histerię, zapadła nieprzyjemna cisza. – Straszysz mi dzieci – dodała.
Nie była to tak do końca prawda. Starsza, Masza, siedziała wyprostowana, a jej oczy błyszczały. Natomiast synek Olgi, Daniła, przywarł do siostry, cały drżący.
– A potem zniknęła – zakończyła Darinka, bezskutecznie siląc się na niefrasobliwość. – Pomodliłam się i znów zasnęłam.
Uniosła do ust kielich z miodem. Dzieci wpatrywały się w nią w milczeniu.
– Dobra opowieść – stwierdziła Olga nieco ostrym tonem. – Ale już dobiegła końca. Posłuchajmy innych bajek.
Podeszła do swojego miejsca przy piecu i usiadła. Blask ognia złocił jej warkocze. Na zewnątrz śnieg sypał gęsto. Olga nie spojrzała już w stronę okna, chociaż kiedy służące zamknęły okiennice, zesztywniała.
Dołożono polan do ognia, w komnacie zrobiło się cieplej i wypełniło ją łagodne światło.
– Może ty opowiesz bajkę, mamo?! – wykrzyknęła córka Olgi, Masza. – Opowiesz bajkę o czarach?
Przez komnatę przeszedł szmer entuzjazmu. Jewdokia zgromiła towarzyszki wzrokiem. Olga się uśmiechnęła. Chociaż była teraz księżną sierpuchowską, dorastała z dala od Moskwy, na skraju dzikiej puszczy. Znała dziwne opowieści z północy. Szlachetnie urodzone kobiety, spędzające życie między cerkwią, kuchnią i wieżą, ceniły wszelką odmianę.
Księżna przyjrzała się swoim słuchaczkom. Na jej twarzy wciąż widoczny był smutek, który czuła, stojąc samotnie przy oknie. Dwórki odłożyły igły i z ochotą usadowiły się wygodnie na poduszkach.
Na zewnątrz syk wiatru mieszał się z ciszą śnieżycy, która sama w sobie jest rodzajem dźwięku.
– Posłuchajcie zatem – zaczęła Olga, układając w głowie opowieść. – W pewnym księstwie, w małej wiosce w środku wielkiego lasu, żył sobie drwal z żoną. Mąż miał na imię Misza, a jego żona Alena, i oboje byli bardzo smutni. Bo chociaż modlili się żarliwie, całowali ikony i zanosili błagania, Bóg nie raczył obdarzyć ich dzieckiem. Czasy były ciężkie, a oni nie mieli potomka, który pomógłby im przetrwać srogie zimy.
Olga położyła dłoń na brzuchu. Jej trzecie dziecko – wciąż bezimienne i nieznajome – właśnie kopnęło.
– Pewnego ranka, po gęstych opadach śniegu, mąż i żona wybrali się do lasu, żeby narąbać drewna na opał. Gdy tak rąbali i układali drwa na stos, rozgarniali śnieg, tworząc zaspy, Alena, ot tak, zaczęła lepić ze śniegu bladą dziewczynę.
– Czy była tak ładna jak ja? – wtrąciła się Masza.
– To była dziewczyna ze śniegu – prychnęła Jewdokia. – Cała zimna, sztywna i biała. Ale – Jewdokia zmierzyła dziewczynkę wzrokiem – z całą pewnością była ładniejsza od ciebie.
Masza zarumieniła się i rozdziawiła buzię.
– No tak – podjęła pospiesznie Olga – to prawda, śnieżna dziewczyna była biała i sztywna. Ale była także wysoka i szczupła. Miała słodkie usteczka i długi warkocz, bo Alena rzeźbiła ją z uczuciem, wkładając w tę pracę całą swoją miłość do dziecka, którego nie mogła mieć. „Widzisz, żono? – odezwał się Misza, oglądając śnieżną dziewczynkę. – A więc jednak sprawiłaś nam córkę. Oto nasza Snieguroczka, Śnieżynka”. Alena uśmiechnęła się, chociaż łzy napłynęły jej do oczu. I w tym właśnie momencie nagimi gałęziami zagrzechotał lodowaty podmuch wiatru, bo w pobliżu skrył się Morozko, demon mrozu, i obserwował małżonków i ich śnieżne dziecko. Niektórzy twierdzą, że zlitował się nad kobietą. Inni z kolei, że magia kryła się w jej łzach, którymi zrosiła Śnieżynkę, kiedy mąż nie patrzył. Tak czy owak, gdy Misza i Alena mieli już wracać do domu, twarzyczka śnieżnej dziewczynki zaróżowiła się, jej oczy pociemniały i oto w śniegu stała żywa panienka, goluteńka, jak nowo narodzona! Uśmiechnęła się do małżonków i oznajmiła: „Przybyłam tu, by zostać waszą córką. Jeśli mnie przyjmiecie, będę się o was troszczyć jak o własnych rodziców”.
Małżonkowie wpatrywali się w nią najpierw z niedowierzaniem, a po chwili z radością. Alena z płaczem rzuciła się ku dziewczynie, ujęła ją za zimną rękę i poprowadziła do chaty.
Dni mijały w spokoju. Śnieżynka zamiatała, gotowała posiłki i śpiewała. Czasami jej piosenki były dziwne i wprawiały rodziców w zakłopotanie, jednak dziewczyna była miła i zręczna. Kiedy się uśmiechała, wydawało się, że to świeci słońce. Misza z Aleną nie mogli uwierzyć w swoje szczęście.
Księżyca przybywało i ubywało, aż wreszcie nastało zimowe przesilenie. Wioskę wypełniły zapachy i dźwięki: dzwonki sań i złote kołacze. Od czasu do czasu ludzie mijali chatę Miszy i Aleny, przybywając do wsi lub ją opuszczając. Śnieżynka obserwowała ich zza sągu drewna.
Pewnego dnia obok jej kryjówki przechodziła dziewczyna z wysokim chłopakiem. Trzymali się za ręce i uśmiechali do siebie, a Śnieżynkę zdumiał radosny żar bijący z ich twarzy.
Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym mniej rozumiała, nie mogła jednak przestać o nich myśleć. Tak jak przedtem była zadowolona, tak teraz ogarniał ją coraz większy niepokój. Chodziła tam i z powrotem po izbie i zostawiała zimne ślady w śniegu pod drzewami.
Wiosna była już blisko, gdy pewnego dnia Śnieżynka usłyszała w lesie piękną muzykę. To młody pasterz grał na fujarce. Zafascynowana podkradła się bliżej i pasterz zobaczył bladą dziewczynę. A kiedy się uśmiechnęła, jego ciepłe serce podskoczyło ku jej zimnemu.
Mijały tygodnie i pasterz się zakochał. Śnieg miękł, niebo błękitniało, a Śnieżynka wciąż się zamartwiała.
„Jesteś ulepiona ze śniegu – upominał ją Morozko, kiedy spotykali się w lesie. – Nie możesz kochać i pozostać nieśmiertelna”. W miarę jak zima się kończyła, demon mrozu słabł, aż był widoczny już tylko w najgłębszym leśnym cieniu. Ludziom wydawało się, że to zwykły wiatr w zaroślach. „Jesteś córką zimy i będziesz żyła wiecznie. Lecz jeśli dotkniesz ognia, umrzesz”.
Miłość pasterza sprawiła jednak, że śnieżna dziewczyna stała się nieco wyniosła. „Dlaczego miałabym na zawsze pozostać zimna? – odparła. – Ty jesteś stary i nieczuły, ale ja stałam się teraz zwykłą dziewczyną, nauczę się, czym jest ten ogień”.
„Lepiej trzymaj się cienia” – przestrzegł ją znowu.
Nadchodziła wiosna. Ludzie częściej opuszczali chaty, by zbierać młode listki w leśnych zakątkach. Pasterz zachodził raz po raz do izby Śnieżynki. „Chodź ze mną do lasu” – zachęcał, a ona wychodziła z cienia przy piecu i szła tańczyć z nim wśród drzew. Lecz chociaż tańczyła, jej serce nadal pozostawało zimne.
Śnieg zaczął topnieć na dobre, Śnieżynka zrobiła się blada i słaba. Zapłakana poszła do najciemniejszego zakątka lasu. „Proszę – powiedziała. – Chcę czuć tak jak ludzie. Błagam cię o to”.
„Poproś zatem Wiosnę” – odrzekł niechętnie demon mrozu. Coraz dłuższe dni wycieńczyły go, był bardziej szumem niż głosem. Wiatr musnął policzek śnieżnej dziewczyny współczującym palcem.
Wiosna jest niczym dziewicza panna, stara i wiecznie młoda. Wokół jej silnych członków wiły się kwiaty. „Mogę dać ci to, czego pragniesz – rzekła. – Jednak z pewnością umrzesz”.
Śnieżynka nic nie odpowiedziała i zapłakana wróciła do domu. Przez kilka tygodni nie opuszczała chaty, kryjąc się w cieniu.
Pewnego dnia młody pasterz zapukał do jej drzwi. „Proszę, skarbie – przemówił – wyjdź do mnie. Kocham cię całym sercem”. Śnieżynka wiedziała, że gdyby chciała, mogłaby żyć wiecznie jako śnieżna dziewczyna w skromnej wiejskiej chacie. Ale… tam była muzyka. I oczy jej ukochanego.
Uśmiechnęła się więc, ubrała na biało-niebiesko i wybiegła z chaty. Kiedy dotknęły jej promienie słońca, z jej płowych włosów zaczęły spływać krople wody.
Poszła z pasterzem na skraj brzozowego gaiku.
„Zagraj mi na fujarce” – poprosiła.
Woda spływała coraz szybciej po jej rękach i dłoniach, po włosach. Choć twarz miała bladą, jej krew i serce były ciepłe. Młodzieniec grał na fujarce, a Śnieżynka kochała go i płakała.
Melodia dobiegła końca. Pasterz podszedł do ukochanej, by wziąć ją w ramiona, lecz kiedy wyciągnął do niej ręce, jej stopy się rozpuściły. Upadła na wilgotną ziemię i zniknęła. W słoneczny błękit nieba uniosła się lodowata mgiełka i chłopak został sam.
Po zniknięciu Śnieżynki Wiosna rozścieliła swój welon na całej ziemi i wszędzie zaczęły rozkwitać polne kwiatki. A pasterz czekał w leśnym mroku, opłakując utraconą miłość.
Misza i Alena także płakali. „To były tylko czary – Misza starał się pocieszyć żonę. – Nie mogły trwać wiecznie, bo ulepiłaś ją ze śniegu”.

 
Wesprzyj nas