Przemysław Semczuk w reporterskim zbiorze “Wybrałem Pol(s)kę. Imigranci w PRL” przedstawił sześć historii osób, które, z powodu różnych motywacji, ale z własnego wyboru, osiedliły się w komunistycznej Polsce.


“Prawdziwe historie mają ogromną przewagę nad fikcją. Dają dreszczyk emocji gdy zdajemy sobie sprawę, że to się wydarzyło naprawdę” – pisze Przemysław Semczuk w książce poświęconej ludziom, którzy z własnej woli osiedli na stałe w rządzonej przez komunistów Polsce. Ten wybór musi budzić zdziwienie: tak wielu Polaków pragnęło wówczas opuścić kraj, najodważniejsi decydowali się na to podejmując ryzyko ucieczki przez zieloną granicę. Kierunki wyjazdów były wówczas różne, sposoby również – najrzadziej legalne, czasami półlegalne i nielegalne. Podobne były natomiast motywacje: poszukiwanie lepszego życia i wolności.

Przekonanie o tym, że z PRL-u tylko uciekano funkcjonuje w społecznej świadomości do dzisiaj, a jednak istnieją przypadki obcokrajowców, którzy wybrali przeciwny kierunek, tak jak na przykład Renate Marsch, dziennikarka relacjonująca najważniejsze wydarzenia z Polski począwszy od 1965 roku. Jej biuro stało się miejscem spotkań intelektualistów, opozycjonistów, księży i przedstawicieli władz. W Polsce zakochała się tak bardzo, że po upadku komunizmu, gdy uznała swoją dziennikarską misję za zakończoną, postanowiła osiedlić się nad Wisłą na stałe. Na swój nowy dom wybrała Mazury, gdzie do dziś mieszka i mówi, że siedzi na dwóch krzesłach – jest Niemką z urodzenia i Polką z wyboru.

Jej historia to tylko jedna z kilku, jakie Przemysław Semczuk przedstawił w zbiorze reportaży “Wybrałem Pol(s)kę. Imigranci w PRL” omawiającym cienie i blaski bycia obcokrajowcem w Polsce doby komunizmu. Łatwiej było oczywiście tym, którzy darzyli sympatią ideały krzewione przez ówczesną władzę. Należał do nich chociażby zafascynowany socjalizmem George Bidwell, który trafił do Polski w 1946 roku jako pracownik British Council. “Choć po polsku znał zaledwie kilka słów, został członkiem Związku Literatów Polskich. Przez trzydzieści lat wydał kilkadziesiąt książek. W Anglii jest postacią zupełnie anonimową. A w polskich bibliotekach jego powieści leżą w dziale: literatura angielska” – tak Przemysław Semczuk rozpoczyna opowieść o pisarzu, który w wielu Polakach rozbudził zainteresowanie historią Anglii, pisząc o niej książki.

Mniej przychylnie historia obeszła się z Davidem Halberstamem, który w wieku trzydziestu lat za relacje z Sajgonu otrzymał najwyższe wyróżnienie dla dziennikarza – Nagrodę Pulitzera, a do Polski trafił jako korespondent „New York Timesa” w 1964 roku. Już w roku 1967 został wydalony z Polski za krytyczne wobec władz i Władysława Gomułki publikacje w zachodnich mediach, nie pomógł mu fakt, że w międzyczasie poślubił popularną aktorkę Elżbietę Czyżewską.

Także Peter Raina, historyk i publicysta pochodzenia indyjskiego, absolwent historii na Uniwersytecie Oksfordzkim, który doktoryzował się w 1966 na Uniwersytecie Warszawskim musiał Polskę opuścić z powodów politycznych, choć wcale nie miał na to ochoty. On także poślubił Polkę nie wiedząc, że w ten sposób wpuścił szpiega do własnego domu. Jak okazało się po latach, jego żona była współpracowniczką SB i aż do swojej śmierci pisała raporty o działalności męża – a miała o czym. Raina poważnie zaangażował się w działalność opozycyjną, już po wyjeździe z Polski pisał wiele na temat polskiego kościoła i jego walki z komunizmem.

choć to reportaże historyczne, to wyłaniający się z nich obraz Polski częstokroć pokrywa się z pejzażem widzianym dziś

Te zawikłane historie Przemysław Semczuk przedstawia na bogato zarysowanym tle społeczno-obyczajowym. Przypomina znaczące wydarzenia, zagląda za kulisy ówczesnych elit politycznych i intelektualnych. Opisuje kontakty swoich bohaterów ze służbą bezpieczeństwa: inwigilacja, utrudnianie życia, szantaż, próby werbunku, wykorzystywanie do celów propagandowych – wszystko to było ich codziennością. I niekiedy skutkowało scenariuszami, jakich nie powstydziliby się twórcy filmów sensacyjnych.

Jeden z nich należy do biznesmena Ignacego Soszyńskiego, który na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, trafił na usta Polaków, jako założyciel pierwszej w kraju firmy polonijnej. Jego „Inter Fragrances” na kilka lat stała się synonimem sukcesu, błyskawicznego rozwoju, produktów trafiających w gusta klientów i wielkich pieniędzy. Soszyński powrócił do kraju w 1977 roku, po wieloletnim pobycie za granicą – we Francji i Maroku. W Polsce przebywał do 1985 roku, kiedy to przez władze został potraktowany jak przestępca, pod pretekstem niedozwolonej współpracy z firmą państwową. Po oczyszczeniu z zarzutów spekulacji wyjechał do Niemiec.

W historiach zebranych przez Semczuka realia PRL-u ulegają uwypukleniu, widziane z perspektywy ludzi, dla których kontakt z komunistycznym krajem był zderzeniem z rzeczywistością, jakiej wcześniej nie znali. Podobnie jak specyfiki polskiej natury, w której powiedzenie „Jakoś to będzie” nierzadko zastępuje racjonalny ogląd sytuacji i adekwatne działania. Choć to reportaże historyczne, to wyłaniający się z nich obraz Polski częstokroć pokrywa się z pejzażem widzianym dziś, kiedy również znacznie więcej osób opuszcza kraj szukając lepszej przyszłości, podczas gdy odwrotny kierunek, jadąc z Zachodu na Wschód, obiera niewielu. Otwarte granice są oczywistą różnicą. A co jeszcze się zmieniło? W tej kwestii warto wyrobić sobie własne zdanie podczas lektury książki Semczuka. Robert Wiśniewski

Przemysław Semczuk, Wybrałem Pol(s)kę. Imigranci w PRL, Wydawnictwo Naukowe PWN, Premiera: 2 kwietnia 2019
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Przemysław Semczuk
Wybrałem Pol(s)kę. Imigranci w PRL
Wydawnictwo Naukowe PWN
Premiera: 2 kwietnia 2019
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Spis treści

Od Autora
I. Wybrałem Polskę
II. Mąż swojej żony
III. Jakoś to będzie
IV. Polak na wygnaniu
V. Nie pytaj o Polskę
VI. Zapach pieniędzy
Bibliografia

Od Autora

Socjalistyczna Polska kojarzy się dzisiaj głównie z pustymi półkami i krwawo tłumionymi protestami robotników. Szary kraj pełen smutnych ludzi. Nic dziwnego, że wielu z nich nie widziało dla siebie miejsca w tamtej rzeczywistości. Ryzykując życie, wybierali wolność na Zachodzie. Porwania samolotów pasażerskich, a nawet wojskowych myśliwców, kutry rybackie uciekające na Bornholm, wyprawy przez Bałtyk kajakiem, masowa ucieczka marynarzy, którzy porwali okręt wojenny… O tych wydarzeniach napisano setki reportaży i książek, nakręcono filmy dokumentalne i fabularne.
Z tym większym zaskoczeniem odkryłem, że tamta Polska dla kilkudziesięciu tysięcy obcokrajowców stała się nową ojczyzną, do której przeprowadzali się z własnej woli. Postanowiłem opisać kilka postaci, by pokazać trochę inny obraz PRL-u i znaleźć powód, dla którego obywatele różnych państw, w tym także tych zza żelaznej kurtyny, stawali się Polakami. Najczęstszą przyczyną było uczucie – nie do Polski, lecz do Polki albo Polaka. Wbrew pozorom te historie nie zawsze kończyły się happy endem, a często były wręcz bardziej dramatyczne niż wspomniane ucieczki.
Główną postacią książki jest George Bidwell. Za każdym razem, gdy pytam o niego w bibliotekach, jestem kierowany do działu „literatura angielska”. Paradoksalnie w Wielkiej Brytanii nikt nie słyszał o tym pisarzu. W najlepszym razie w katalogach można znaleźć broszurkę, którą napisał jeszcze przed wojną. Tłumaczył w niej, jak korzystać z kont bankowych. Pisaniem zajął się dopiero w PRL-u, gdy zrzekł się brytyjskiego obywatelstwa. Nie znając języka polskiego, został członkiem Związku Literatów Polskich. Napisał ponad pięćdziesiąt powieści historycznych, przybliżających polskiemu czytelnikowi historię Anglii.
Dla Dawida Halberstama pobyt w Polsce był tylko krótkim epizodem. Wywarł jednak duży wpływ na jego pracę i życie prywatne. Podobny los spotkał profesora Rainę. Choć musiał wyjechać z Polski, na zawsze został Polakiem. Jego dorobek naukowy i wkład w utrwalenie najnowszej historii jest nieoceniony. Pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków i starszych osób doskonale pamięta dziennikarkę Renate Marsch-Potocką, korespondentkę DPA, która występowała w programach Telewizji Polskiej z cyklu Bliżej świata. Marsch nie potrafiła już wrócić do Niemiec. Polska stała się dla niej drugą ojczyzną. Perkusista Jose Torres po przymusowym powrocie na Kubę w 1984 roku dostał zgodę, by odwiedzić w Polce żonę i dziecko, którego jeszcze nie widział. Wtedy po raz ostatni był w swojej ojczyźnie. I wreszcie Ignacy Soszyński, który nigdy nie zrzekł się polskiego obywatelstwa. Uciekł na Zachód, by wrócić pod koniec dekady Gierka i w dobie kryzysu gospodarczego dorobić się niebywałego majątku. W ciągu kilku lat stał się miliarderem i najbogatszym człowiekiem w Europie Wschodniej.
W tle zadziwiających losów bohaterów udało się odtworzyć obraz tamtej, zapomnianej już Polski. Z pewnością nie był to szary świat z pustymi sklepowymi półkami, na których stał wyłącznie ocet. Dla niespełna czterdziestu milionów ludzi była to ojczyzna. A dla kilkudziesięciu tysięcy obcokrajowców – miejsce, w którym postanowili spędzić resztę życia.

I

Wybrałem Polskę

Choć po polsku znał zaledwie kilka słów, został członkiem Związku Literatów Polskich. Przez trzydzieści lat wydał kilkadziesiąt książek. W Anglii jest postacią zupełnie anonimową. A w polskich bibliotekach jego powieści leżą w dziale „literatura angielska”.
W Londynie, w budynku przy 3 Hanover Square mężczyzna o ostrych rysach twarzy otworzył drzwi gabinetu pułkownika Kennetha Johnstone’a.
– Pan mnie wzywał?
– Tak! Czekałem na pana. Proszę usiąść. – Wysoki, szczupły blondyn wstał zza biurka w stylu wiktoriańskim i wskazał gościowi parę wygodnych skórzanych foteli, stojących w oszklonym wykuszu, jedynym jasnym punkcie mrocznego gabinetu.
Przez okna przedzielone szprosami wpadały wątłe zimowe promienie słońca. Światło odbijało się od drewnianej boazerii i nabierało ciepłej, przyjemnej dla oka barwy, tak odmiennej od chłodnej bieli, otulającej ulice z powodu gęstej mgły.
Wysoki mężczyzna w eleganckim, choć trochę znoszonym, granatowym garniturze zaczekał, aż pułkownik podejdzie i usiądzie w fotelu. Dopiero wtedy zajął wskazane miejsce.
– Panie majorze – zaczął pułkownik, przeciągając słowa, ale przerwał, gdy zobaczył uniesione brwi swojego gościa. – Ach tak, pamiętam, pamiętam. – Zaśmiał się pobłażliwie. – Nie jesteśmy już w armii. Wciąż jednak nie mogę się przyzwyczaić. Dla mnie zawsze będzie pan majorem.
Mężczyzna uśmiechnął się z aprobatą. Po takim wstępie mógł się spodziewać dłuższej rozmowy, więc pozwolił sobie założyć nogę na nogę.
– Panie majorze. Pan, zdaje się, w Kairze miał do czynienia z Polakami?
– W samej rzeczy, panie pułkowniku. – Uśmiech rozjaśnił twarz majora. – Doskonali żołnierze, a do tego wyborowi kompani. Mam nadzieję, że pan pułkownik wie, co mam na myśli? –Porozumiewawczo skinął głową.
– Oczywiście, że wiem. Znam Polaków doskonale. W 1930 roku skierowano mnie na placówkę British Council w Warszawie. Byłem tam aż do wybuchu wojny. Nauczyłem się nawet mówić po polsku. Ale nie w tym rzecz. Ja właśnie w sprawie Warszawy.
Pułkownik wyciągnął srebrną papierośnicę i podał ją majorowi. Sam wydobył jednego papierosa, zapalił i się zaciągnął. Smugi dymu zalśniły w promieniach słońca.
– Zamieniam się w słuch. – Zaintrygowany major zachęcił przełożonego do kontynuowania.
– Otóż sir Angus Gillian skierował pana do Afryki Zachodniej. Szykuje się pan do objęcia naszego biura w Akrze. Zdaje się, że czyni pan już przygotowania do wyjazdu w tropiki. Tak się złożyło, że otwieramy nową placówkę. Oczywiście Europa Wschodnia to zupełnie coś innego niż Afryka, ale zastanawiam się, czy nie zechciałby pan zmienić planów i objąć stanowiska dyrektora biura British Council w Warszawie?
Twarz mężczyzny stężała. Pułkownik nie zwrócił jednak na to uwagi i ciągnął dalej:
– Przywiązujemy dużą wagę do spraw Polski. Nasze służby konsularne donoszą, że to będzie zadanie bardzo trudne. Kraj jest zniszczony. Doprawdy, nie wiemy, czego się spodziewać.
– Czy są jakieś wytyczne?
– Pozostawiam panu wolną rękę. Trzeba zorganizować biuro od zera. Chcemy, by ruszyło wiosną. Do tego czasu należy znaleźć lokum i rozpoznać sytuację – zawiesił głos. – Sam nie wiem, co tam pana spotka, dlatego nie mogę panu zlecić tego zadania, ale jedynie złożyć propozycję. Pan jednak działał już w warunkach bojowych. Ufam więc, że i tym razem da pan sobie radę.
– Do kogo adresujemy nasze działania?
– Zależy nam na dobrych stosunkach z inteligencją. Uniwersytecka kadra naukowa, profesorowie, lekarze. Ci wszyscy, którzy wiedzą, czym jest Zjednoczone Królestwo, zetknęli się z nami, są do nas przychylnie nastawieni. Z klasą robotniczą, zwróconą na Wschód, będzie trudniej. To drugi etap, kiedyś w przyszłości. Na razie chcemy zająć pozycję, by Sowieci nie wyparli nas całkowicie z tego rejonu Europy.
– Cóż, w takim razie może pan na mnie liczyć, panie pułkowniku. – Słowa majora zabrzmiały stanowczo.
Mężczyźni wstali i uścisnęli sobie dłonie1.

***

Był 9 stycznia 1946 roku. Wojskowa dakota spokojnie podchodziła do lądowania. Z okien było widać miasto tak inne niż to, które George Bidwell opuścił przed dwoma dniami. Tyle zajęła mu podróż z Londynu. Ostatnią noc spędził w Berlinie. Stolica Niemiec wyglądała podobnie do tego, co widział w tej chwili. Zza okien samolotu dostrzegł tylko morze ruin przykryte grubą, równą warstwą śniegu. Czarno-biały krajobraz przypominał bardziej niewysokie góry niż miasto. Tylko wystające gdzieniegdzie prowizoryczne dymiące rury kominów pozwalały sądzić, że gdzieś w tym rumowisku żyją ludzie.
Samolot gładko dotknął kołami pasa. George zszedł po schodkach i wciągnął do płuc mroźne powietrze. Po latach spędzonych w Afryce to było dla niego zupełnie nowe doświadczenie. Poczuł, jak chłód przenika przez płaszcz, doskonale spełniający swoje zadanie w warunkach londyńskiej zimy. Tu jednak nie był wystarczającym okryciem. „Trzeba będzie zdobyć coś solidniejszego”, pomyślał, kierując się w stronę niskiego baraku zwieńczonego napisem: WARSZAWA OKĘCIE.
Nagle zdał sobie sprawę, że nie wie, co ma dalej robić. Rozejrzał się wokoło i z grupy pasażerów wysiadających z DC-3 wyłowił kapitana Bruta Andrewsa, z którym przez chwilę rozmawiał w Berlinie. W ciągu tych kilku chwil dowiedział się, że Andrewsa mianowano attaché lotniczym ambasady brytyjskiej. Obok niego stał Drury – nowy kierownik referatu UNRRA w Polsce. Jego George poznał jeszcze w Londynie. Zaczekał, aż obaj znajdą się przy wejściu do baraku, i zagadnął:
– Przepraszam. Czy ktoś po panów wyjeżdża?
– Obawiam się, że nie! – Andrews zdawał się rozbawiony tym faktem. – Właśnie ustaliliśmy, że żaden z nas nie zawiadomił o swoim przybyciu. Mieliśmy nadzieję, że pan… – zawiesił głos.
– Niestety, jestem w podobnej sytuacji. – George uśmiechnął się znacząco.
W przeciwieństwie do Andrewsa i Drury’ego, którzy stali plecami do samolotu, George dostrzegł niewysokiego mężczyznę, który wyjmował z dakoty worki z pocztą dyplomatyczną i ładował je do bagażnika nowiutkiego humbera pullmana.
– Zdaje się, że to ktoś z naszej ambasady! – wykrzyknął entuzjastycznie.
Ale zanim zdążył unieść rękę, szofer w granatowym uniformie wskoczył za kierownicę i odjechał.
Wszyscy trzej bez słowa weszli do baraku. Po załatwieniu formalności paszportowych usiedli na chwilę w niewielkiej salce opatrzonej napisem BAR, wymalowanym prowizorycznie białymi literami na tablicy zbitej ze starych desek. Zamówili herbatę, by się trochę ogrzać. Była gorąca, choć w niczym nie przypominała tej, którą zwykle pili w Anglii. O wzbogaceniu naparu kapką mleka nie było co marzyć. Właściwie herbata była jedynym napojem serwowanym w tym przybytku udającym lokal gastronomiczny. Między kolejnymi łykami Drury dowiedział się, że w stronę śródmieścia będzie jechało jakieś auto i może ich podwieźć do hotelu Polonia, gdzie tymczasowo mieszczą się ambasada brytyjska oraz przedstawicielstwa Czerwonego Krzyża i Unry.
Pół godziny później Anglicy odkryli, że ich transport to wojskowy studebaker, a drogę mają przebyć na pace przykrytej dziurawym brezentem. Dla trzech starych frontowców nie był to problem, ale podróż okazała się trudniejsza, niż mogli się spodziewać. Auto wolno przedzierało się przez zaśnieżone ulice. Główna droga wyglądała przyzwoicie, ale mijane ulice wciąż były zasypane gruzem. Puste oczodoły okien patrzyły ślepo wypalonymi dziurami. Głębiej zionęła ciemna pustka. Wiele kamienic nie miało pięter. Podtrzymujące się nawzajem szkielety zewnętrznych ścian stały wbrew fizyce i zdrowemu rozsądkowi. Powykręcane latarnie przypominały ludzi konających w konwulsjach. George’owi wydawało się, że to kamienne rumowisko nie ma końca. Widział już kiedyś coś podobnego.
Niekończące się piaszczyste równiny pod El Alamejn. Z tą różnicą, że teraz znajdował się w samym środku tętniącego niegdyś życiem ogromnego miasta. Jednej z europejskich stolic.
Wojskowa ciężarówka zatrzymała się nagle przed niemal jedynym nietkniętym budynkiem. Jego okazała fasada pyszniąca się pośród ruin wyglądała dość surrealistycznie. Napis nad kunsztownie zdobionym wejściem głosił z dumą: HOTEL POLONIA.
To był jedyny porządny hotel, który ocalał z wojennej zawieruchy. Luksus jak przed wojną – mawiali warszawianie, których już niebawem George miał poznać. Na razie jednak przekroczył próg i przeniósł się do przedwojennego świata, w którym sztukaterie i zdobienia pozwalały na krótką chwilę zapomnieć o otaczającej powojennej rzeczywistości.
Ambasada brytyjska mieściła się na czwartym piętrze.
Sekretarz nie ucieszył się na widok George’a.
– Nie zawiadomił nas pan o swoim przybyciu – wycedził, wyraźnie zdenerwowany.
– Ambasada wiele razy nalegała w British Council na przysłanie przedstawiciela. Byłem zatem pewny, że jestem oczekiwany w każdej chwili. – George zdawał się niezrażony chłodnym przyjęciem.
Sekretarz nie odpowiedział. By zatrzeć nie najlepsze pierwsze wrażenie, nalał cherry do dwóch kieliszków i wcisnął jeden w dłoń Bidwella. Pociągnął spory łyk z własnego i zaczął mówić, nie czekając, aż gość przełknie alkohol.
– Niestety, nie ma wolnych miejsc, dlatego przez jakiś czas będzie pan korzystał z pokoi naszych pracowników, wyjeżdżających na urlop – wyjaśnił, ponownie unosząc kieliszek. – Proszę wybaczyć tę niedogodność, ale tutaj to i tak jak los wygrany na loterii. Zresztą szybko pan się zorientuje w tutejszej sytuacji.
Sala restauracyjna Polonii robiła wrażenie. Wysokie na pięć metrów foyer wieńczył sufit zdobiony sztukaterią. Na jego środku wisiał ogromny kryształowy żyrandol. Światło zalewało całe wnętrze, napełniając je ciepłą atmosferą. Kelnerzy w eleganckich uniformach uwijali się pomiędzy stolikami nakrytymi białymi obrusami. Te obrusy przypominały trochę o panującej na zewnątrz śnieżnej bieli. Z tą różnicą, że biel restauracyjnych stolików zakłócały półmiski, talerze i pięknie zdobione sztućce. A tę na zewnątrz – okaleczone ruiny domów. Bidwell pomyślał nawet, że w Londynie dawno nie widział takiego przepychu. Tam od kilku lat wszystko było praktyczne i użyteczne w warunkach wojennych. Poza tym na produkty żywnościowe nadal obowiązywały kartki. Na cukier, kawę, mięso – nie wspominając o papierosach czy alkoholu. Nawet materiał na garnitur był reglamentowany. Bez talonu nie było co marzyć o kuponie dobrej tkaniny. A co dopiero o butach.
Ze wspomnień o dopiero co opuszczonym Londynie wyrwał George’a kelner, który postawił przed nim talerz z daniem głównym. Kawałek panierowanego mięsa, ziemniaki i jakieś warzywo, przypominające szarą rozgotowaną ciapę, o nieprzyjemnym zapachu. Andrews, który dotarł akurat na kolację i przysiadł się do stolika, wyjaśnił, że to kapusta zasmażana, podobno miejscowy specjał. Dodał jednak, że Anglicy za nią nie przepadają. Z min innych gości, którzy zajadali się kapustą, Bidwell wnioskował, że musi być doskonała. Niestety, degustacja nie wypadła pomyślnie. Pozostał przy mięsie i ziemniakach, które okazały się całkiem niezłe. Przypomniały mu te, które jadał w dzieciństwie w rodzinnym domu na wsi. Zwieńczeniem posiłku były kawa i lampka przyzwoitego koniaku.

1 Wszystkie dialogi zawarte w książce są fikcją literacką, stworzoną na podstawie dokumentów i relacji świadków.

 
Wesprzyj nas