O tym, że realne życie pisze historie, o których nie śniło się najlepszym pisarzom, wiadomo nie od dzisiaj. Maciej Siembieda sięgnął po jedną z nich, tworząc “Gambit”, wciągający thriller, oparty na prawdziwych losach osób i wydarzeniach z polskiej historii drugiej połowy XX wieku.


O tym, że realne życie pisze historie, o których nie śniło się najlepszym pisarzom, wiadomo nie od dzisiaj. Maciej Siembieda sięgnął po jedną z nich, tworząc “Gambit”, wciągający thriller, oparty na prawdziwych losach osób i wydarzeniach z polskiej historii drugiej połowy XX wieku.

Jak mówi Maciej Siembieda, fabuła “Gambitu” powstała na kanwie najciekawszej historii, na jaką natrafił w swojej dziennikarskiej karierze. To budząca zdumienie sprawa z przeszłości; łączą się w niej losy dziewczyny, która po wojnie stanie się agentką brytyjskich służb, a na koniec amerykańskiego kontrwywiadu, zdrajcy i podwójnego agenta w szeregach AK, polskiego mistrza szachowego, wielu osób zaangażowanych w walkę z okupantami i szkolonych przez Sowietów esbeków. A wszystko to na tle przełomowych wydarzeń historycznych: aresztowań przywódców polskiego Państwa Podziemnego, wprowadzania siłą nowego ustroju przez komunistów, wszechobecnych działań SB, zdrad, szpiegostwa i zemsty po latach.

Główną bohaterką powieści jest Wanda Kuryło, posiadająca liczne talenty (w tym strzelecki) córka przedwojennego podoficera Wojska Polskiego. To jej losy do samego końca powieści trzymają czytelnika w niepewności, zmuszając go do analizowania, kto w zawirowaniach historii jest zdrajcą, a kto sprzymierzeńcem, kto jest biały, kto czarny i o co tak naprawdę toczy się gra. Nie bez znaczenia dla narracji są liczne nawiązania do rozgrywki szachowej, zresztą jeden z bohaterów jest mistrzem szachowym, co wpłynie na losy nie tylko jego, ale także wielu innych osób.

“Gambit” Macieja Siembiedy to znakomity thriller historyczno-szpiegowski, z wątkiem miłosnym, wypełniony prawdziwymi wydarzeniami z XX-wiecznej historii Polski, idealnie splecionymi z losami jednej fikcyjnej bohaterki. Powieść zaskakuje czytelnika zwrotami akcji i zaskakującymi przypadkami, prezentuje także wiedzę o kilku tajemnicach okresu komunistycznej PRL. Ci z czytelników, którzy sięgają pamięcią do połowy lat sześćdziesiątych czy końca osiemdziesiątych, gdy upadł mur berliński, bez trudu odnajdą znajome postaci i sprawy, które w owych latach zaprzątały uwagę mediów i opinii publicznej.

Autor przybliża czytelnikowi bohaterów – tych znanych i tych mniej znanych, ich losy, motywacje i dylematy w sposób ciekawy i wyrazisty a narrację prowadzi brawurowo, w dobrym, sprawdzonym stylu, jaki znamy choćby z powieści Roberta Ludluma, Kena Folleta czy Frederica Forsytha.
Choć tylko jedna postać w powieści jest fikcyjna, to ją Maciej Siembieda uczynił bohaterem łączącym realne wątki w spójną całość fabularną, nadającą bieg całej opowieści, która rozpoczyna się u progu II Wojny Światowej, toczy w czasie jej trwania i po jej zakończeniu, z kulminacjami w latach sześćdziesiątych i osiemdziesiątych. Okupacja Warszawy i działalność konspiracyjna, lata wojny na Podkarpaciu, potyczki partyzantów, dzieje Brygady Świętokrzyskiej, walka wywiadów w czasie wojny i po niej, „zimna wojna”, ucieczki na Zachód, wydarzenia w czasie olimpiady w Monachium, burzenie muru Berlińskiego – wydarzenia dobrze znane z historii Siembieda precyzyjnie wplótł w fabułę, nadając powieści znaczącego realizmu mocno oddziałującego na odbiorcę.

wydarzenia dobrze znane z historii Siembieda precyzyjnie wplótł w fabułę, nadając powieści znaczącego realizmu mocno oddziałującego na odbiorcę

Autor już w poprzednich powieściach pokazał, że posiada niezwykłą łatwość łączenia gatunków literackich – powieści historycznej, sensacyjnej, thrillera i romansu – w “Gambicie” wygląda to niczym partia szachów, gdzie ważną rolę, oprócz wiedzy i umiejętności, odgrywają wielka miłość, chęć zemsty i poznania prawdy. W efekcie otrzymujemy powieść o walce w imię ideałów, miłości, poświęceniu i straconym zaufaniu, w której zaciera się granica między fikcją literacką a rzeczywistymi wydarzeniami. Jeśli dodać do tego piękną polszczyznę, melodię tekstu, bez zgrzytów i dysonansów oraz literacką dyscyplinę – całość robi znakomite wrażenie.

Siembieda pokazuje bohaterów uwikłanych w międzynarodowe konflikty, zaangażowanych w działalność służb wywiadowczych, co stawia ich wobec wielu niebezpieczeństw i gdzie jeden błędny ruch prowadzi do szybkiej przegranej. Klasyczny szach i mat. Robert Wiśniewski

Maciej Siembieda, Gambit, Wydawnictwo Agora, Premiera: 4 kwietnia 2019
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

Maciej Siembieda
Gambit
Wydawnictwo Agora
Premiera: 4 kwietnia 2019
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Prolog

listopad 1966 roku

Wiedział, jak to się odbędzie.
Przewidywał tę scenę setki razy. Śniła mu się, nieustannie była obecna w jego wyobraźni, więc zamykał oczy i potrafił odtworzyć każdy detal tego, co musi nastąpić. Z pewnością będzie ich dwóch. Dwóch mężczyzn bez właściwości. Ani wysokich, ani niskich, ani krępych, ani szczupłych, o bezbarwnych oczach i twarzach, do których nie da się dopasować rysopisu. Tanie krajowe płaszcze, popelinowe koszule o nieokreślonym kolorze, wypchane na kolanach spodnie z elany, zakurzone wojskowe półbuty.
Dwóch smutnych panów. Ile razy słyszał to określenie? Koledzy z biura wrocławskiego Motozbytu najczęściej używali je w żartach. Brzmiała w nich wtedy złowieszcza nuta. „Nie mów źle o Gomułce, bo się zainteresują tobą smutni panowie”. „Śmiej się, śmiej z politycznych dowcipów, zobaczymy, czy smutni panowie też będą mieć poczucie humoru”. „Myślisz o wycieczce do Paryża? Chyba chcesz się spotkać ze smutnymi panami”.
Reagował na te stwierdzenia bezradnym uśmiechem, chociaż wszystko w nim drżało. Nikt z kolegów nie mógł nawet przypuszczać, że jeśli smutni panowie rzeczywiście pojawią się w biurze, to właśnie z jego powodu. Że władze PRL-u nigdy nie wybaczą zniewagi, jaką jego brat rzucił im w twarz. Zniewagi, za którą teraz on będzie musiał zapłacić. Prędzej czy później. Czekał tylko na nich codziennie, od dwudziestu dwóch lat.
Weszli bez pukania i bez „dzień dobry”. Było ich dwóch. Dokładnie tacy, jak przewidział.
– Obywatel Jerzy Ostrowski? – rzucił ten z lewej, taksując twarze kilku inżynierów, zastygłe nad biurkami.
– Jestem – odpowiedział jak w szkole, zmienionym głosem. Serce podeszło mu do gardła.
– Pójdziecie z nami – stwierdził ten z lewej.
Koledzy jak na komendę wbili wzrok w rysunki, na których hamował prototyp warszawy 210; już startowała do produkcji, gdy wyprzedziła ją licencja włoskiego fiata.
– Mogę zabrać rzeczy? – spytał.
– Tylko palto – odrzekł tym razem ten z prawej.
Z biura wyszli bez słowa. Inżynier Ostrowski gorączkowo się zastanawiał, czy powiedzieć coś na pożegnanie, ale wszystko wydawało mu się głupie lub patetyczne.
Przed budynkiem czekała nowa czarna wołga. Ten z prawej otworzył tylne drzwi i władczym ruchem głowy wskazał Jerzemu kanapę obszerną jak przedwojenna sofa. Sam zajął przedni fotel pasażera. Ten z lewej usiadł za kierownicą, co chwilę kontrolnie zerkając w lusterko wsteczne. Mechanicy przechodzący przez dziedziniec Motozbytu wciskali głowy w ramiona i stawiali kołnierze waciaków, jakby nagle przypomnieli sobie o zimie. Nikt nie patrzył w stronę samochodu.
Kierowca uruchomił silnik. Jego warkot rozwiał resztkę wątpliwości. Jerzy znał ten dźwięk. Pod maską wołgi pracował potężny ośmiocylindrowy motor o pojemności pięć i pół litra. Montowano go tylko w jednej wersji GAZ-a 24; tej przeznaczonej dla rządu i służb bezpieczeństwa.
Ruszyli powoli w stronę szlabanu uniesionego przez funkcjonariusza straży przemysłowej. Kiedy opuszczali teren przedsiębiorstwa, wartownik poprawił uszankę z orzełkiem, trzasnął obcasami i zasalutował.
Wołga pokonała kilka ulic, wreszcie zawróciła w stronę Nadodrza. Wiozą mnie do więzienia na Klęczkowskiej, przemknęło Jerzemu przez głowę. Nagle jednak skręcili w Podwale. Ostro, aż zapiszczały opony. A więc nie więzienie. Wcale go to nie uspokoiło. Zaskoczony patrzył na domy na Krzykach, próbując zebrać myśli. Gdy znaleźli się na szosie wylotowej w kierunku Opola, odważył się zapytać:
– Czy mogą panowie powiedzieć, dokąd jedziemy?
Cisza. Nic. Jakby pytanie w ogóle nie padło. Poczuł się skrępowany. Chrząknął, a potem lekko pochylił się w stronę kierowcy.
– Gaźnik trochę się krztusi. Słyszy pan?
Dalej cisza.
– Pracuje nierówno – wyjaśnił, odwracając się do siedzącego obok w poszukiwaniu potwierdzenia; tajniak ani drgnął.
– W tych radzieckich motorach, dwugardzielowych z oszczędzaczem – dokończył Jerzy jakby z obowiązku – trzeba często regulować gaźnik. Najlepiej… – urwał, widząc, że mówi w próżnię.
Ludzie, którzy wieźli go w nieznane, milczeli jak roboty zaprogramowane tylko na wykonanie zadania.
Jerzy poczuł na plecach zimny pot.

Czego ja się spodziewam?, zganił się w duchu. Wyjaśnień? Koleżeńskiej pogawędki? Oni mają rozkazy. Zlikwidować i zatrzeć ślady. Przecież za to, co zrobił brat, nie wytoczą mi procesu po dwudziestu latach. Im chodzi o wyrównanie rachunków. Kula w tył głowy i do bezimiennego dołu. Tylko dlaczego jedziemy tak daleko za Wrocław? Pewnie mają jakieś swoje miejsce. Zwykłego grobu w lesie nie wykopią, bo ziemia zamarznięta na kość.
Tymczasem wołga wjechała do Siechnic, a widok kilkunastu mężczyzn przytupujących z zimna na przystanku PKS-u wywołał u Jerzego rozpaczliwy przebłysk optymizmu. Ludzie! Przecież w Motozbycie widzieli, jak go zabierają. Koledzy z biura, mechanicy na placu, wartownik. Skoro było tylu świadków, nie mogą go tak po prostu wywieźć i zastrzelić. Nie mogą, wmawiał sobie, ale lęk powrócił ze zdwojoną siłą. Pewnie pojawią się oficjalne zarzuty w sprawie brata, a on udowodni, że też jest winny, podejmując próbę ucieczki, podczas której zginie. Prasa odpowiednio to wszystko opisze, piętnując Włodzimierza i Jerzego Ostrowskich, potomków obszarników, z których pierwszy zhańbił ludowe państwo polskie, a drugi mu w tym pomagał. Po dwudziestu dwóch latach został zdemaskowany i dosięgła go surowa ręka sprawiedliwości.
Teraz Jerzy drżał już jak w ataku febry. Wykorzystując moment, gdy tajniak przestał obserwować go w lusterku wstecznym i gapił się na coś za szybą, sięgnął do kieszonki marynarki, w której zawsze przechowywał tabletkę owiniętą w kawałek bibułki. Szybkim ruchem umieścił ją w ustach, ale nie miał ani grama śliny. Pokonał gorycz pigułki, którą udało mu się przełknąć dopiero po minucie. Obsesyjnie myślał o tym, co prasa napisze o jego śmierci. Redagował treść notatki, zastanawiając się, na której szpalcie zostanie zamieszczona. Nagłówek w „Gazecie Robotniczej”, który podsunęła mu wyobraźnia, był na początku bardzo wyraźnym obrazem, ale po paru chwilach zaczął tracić ostrość i kształt czcionek, wreszcie rozmył się jak farba spłukana strumieniem wody.
Głowa inżyniera Ostrowskiego opadła na piersi.

Ocknął się, gdy już świtało. Odczuwał lekki szum głowy jak zwykle po valium, ale wczorajszy lęk gdzieś zniknął. Blade słońce przebijało się przez ołowiane chmury, pokrywając pola sinym światłem. Krajobraz za oknem samochodu był coraz bardziej pofałdowany. Jerzy miał wrażenie, że rozpoznaje wzgórza, ale lęk natychmiast przepędził tę myśl, zastępując ją gorączkowymi pytaniami, dokąd i po co jechali przez całą noc. Tajniacy nadal milczeli. Od wczorajszego popołudnia nie zmieniło się nic poza tym, że twarz tego z prawej poszarzała od zmęczenia i jednodniowego zarostu.
– Za pozwoleniem – Jerzy chrząknął, pokonując suchość w gardle, która nie opuszczała go od momentu aresztowania. – Muszę… – Nie miał pojęcia, jak nazwać naturalną potrzebę organizmu.
Ale ten z prawej nie wymagał dodatkowych wyjaśnień. Ruszył podbródkiem, wskazując przydrożne pole, i kolega za kierownicą w tej samej sekundzie wrzucił jałowy bieg. Wołga gładko potoczyła się do krawędzi szosy i stanęła. Po wyłączeniu silnika zapanowała naprawdę gęsta cisza. Ten z prawej tkwił nieruchomo w fotelu pasażera, więc Jerzy delikatnie spróbował otworzyć drzwi. Ani drgnęły.
– Nie tak prędko – warknął tajniak. Wcisnął na głowę futrzaną czapkę z nutrii, wysiadł i rozciągnął zesztywniałe mięśnie, robiąc przy tym kilka gimnastycznych ruchów. Rozchylone poły jego grubej sukiennej kurtki odsłoniły kombinację kilku skórzanych pasków podtrzymujących kaburę z tetetką. Pistolet był tak ciężki, że lewy bark mężczyzny wydawał się nieco obniżony.
Tajniak niespiesznie podszedł do tylnych drzwi i otworzył je z zewnątrz ruchem, w którym nie było ani trochę uprzejmości.
– Jak już musicie – powiedział z pretensją kogoś, kto nie lubi, aby psuć mu plany – to lejcie.
Jerzy wygramolił się z samochodu i głęboko odetchnął rześkim powietrzem poranka. Było ostre i świeże, takie, jakie pamiętał z dzieciństwa. Sięgał do guzików palta, gdy jego wzrok przykuła kamienna figura świętego Jana Nepomucena, usadowiona nad pobliskim brzegiem górskiego strumienia i strzegąca doliny przed powodzią.
Rozpoznał ją od razu.
Lęk, o którym zdążył zapomnieć przez noc, powrócił jak nagłe uderzenie. Jerzy odczuł zawrót głowy i zachwiał się na skraju szosy, co tajniak uznał za efekt śliskiej nawierzchni.
– Uważajcie – ostrzegł. – Bo się wywalicie i trzeba was będzie szuflą zbierać.
Inżynier Ostrowski udał, że się uśmiecha.
– Daleko jeszcze? – zapytał.
– Dojedziemy, to się dowiecie – oznajmił, wskazując drzwi samochodu, a potem starannie je za Jerzym zatrzaskując.

Stalowego szlabanu broniącego wjazdu na teren tak zwanego państwa Ostrowskiego, czyli tajnego imperium rządowego o powierzchni trzydziestu tysięcy hektarów oddzielonego od świata wysokim ogrodzeniem, strzegła grupa uzbrojonych żołnierzy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jerzy rozpoznał niebieskie naszywki jednostek nadwiślańskich. Przez chwilę spotkał się wzrokiem z badawczym spojrzeniem sierżanta w służbowych wełnianych nausznikach pod hełmem. Wystarczyło skinienie dłoni, by wołga bez przeszkód ruszyła naprzód. Inżynier patrzył jak zahipnotyzowany. Przemierzali pustkę, którą w czasach jego dzieciństwa wypełniały wsie: Borysławka, Sopotnik, Łomna. Jamny: Dolna i Górna, Kwaszenina, Trzcianiec. I Ostrów. Niegdyś ich Ostrów.
Teraz zniknęły.
Jerzy próbował dopasować do wspomnień fragmenty obecnego krajobrazu, ale nic się nie zgadzało. Miejsca, po których przed wojną urządzali ze starszym bratem wycieczki konne, były znajome i obce zarazem. Brakowało punktów odniesienia: domów, cerkwi, karczm, remiz straży ogniowej. Zostały tylko anonimowe drzewa. Pojedyncze lub w niewielkich skupiskach. Kiedyś dawały cień chłopskim obejściom, polnym drogom i cmentarzom zrównanym z ziemią.
Inżynierowi Ostrowskiemu wydało się, że rozpoznaje stary dąb, na który wspinali się z bratem, i w tej samej chwili przypomniał sobie zdarzenie sprzed kilku miesięcy.

To było pod koniec sierpnia. Kolega z Motozbytu, aktywista partyjny, wrócił z wczasów nad Soliną i rano wkroczył do biura, wymachując sfatygowanym egzemplarzem „Nowin Rzeszowskich”. Ostentacyjnie otworzył gazetę na jednej z rozkładówek i podsunął Jerzemu pod nos.
– To chyba o pańskiej rodzinie, panie hrabio, nie? – spytał szyderczo.
Jerzy poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Siląc się na spokój, zerknął na kolumnę dziennika, rozpoznając zdjęcie dawnego majątku w Ostrowie, i w milczeniu wzruszył ramionami.
Partyjniak nie dał za wygraną.
– Ciekawe rzeczy piszą – zachęcał, ale nie widząc reakcji, starannie ułożył gazetę na biurku Jerzego i popukał w nią palcem, aby pozostali koledzy słyszeli. – Masz, poczytaj sobie. Wiozłem to przez pół Polski.
Inżynier Ostrowski patrzył na niego obojętnie. Ciekawość i niepokój napinały mu nerwy do granic wytrzymałości, ale odsunął gazetę, nawet na nią nie spojrzawszy. Zajął się specyfikacjami części zamiennych, choć w tej chwili nie odróżniał klocków hamulcowych od tarczy sprzęgła.
„Nowiny” przeleżały na biurku do piętnastej. Wszyscy udawali, że nie widzą i że nic ich to nie obchodzi, ale Jerzy odnotował tego dnia dziesiątki ukradkowych spojrzeń. Przeczyta? – pytały spojrzenia. – Czy nie przeczyta? Co jest w tym artykule?
Tuż przed piętnastą Jerzy uporządkował dokumenty, zamknął je w szufladzie biurka wraz z przyborami do pisania i przesunął liczydło na jego miejsce w narożniku blatu. Dokładnie tak, jak robił to codziennie. Powoli, pedantycznie, bez żadnych nerwowych ruchów. Po czym wstał, sięgnął po marynarkę wiszącą na oparciu krzesła, nałożył ją, podniósł z podłogi zniszczoną skórzaną teczkę z metalowymi zatrzaskami, pożegnał się i ruszył do wyjścia jak gdyby nigdy nic.
– Zabierz gazetę – upomniał go partyjniak. – W domu poczytasz.
– Nie, dziękuję. Nie jestem ciekaw – odparł uprzejmie Jerzy.
Jeszcze raz się pożegnał i wyszedł.
Na ulicy omal nie zemdlał z nadmiaru tłumionych emocji. Boże drogi, myślał w popłochu, ujawnili sprawę brata? Co teraz? Kiedy przyjdą po niego? Pewnie z samego rana w Motozbycie. Wracać do domu czy uciekać? Ale dokąd? Może przez zieloną granicę do Niemiec, a jeszcze lepiej do Czechosłowacji i stamtąd na Wiedeń?
Najbliższym tramwajem pojechał do Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i potykając się na schodach, dotarł do czytelni prasy. „Nowiny” z ubiegłego tygodnia były już dostępne. Omal nie podarł kilku wydań, zanim trafił na zdjęcia Ostrowa. Pociemniało mu w oczach, przywołał się jednak do porządku i gorączkowo przebiegł wzrokiem tekst, wypatrując imienia i nazwiska brata.
Nie znalazł.
To tylko histeria, pomyślał z ulgą. Przecież gdyby chcieli ujawnić sprawę, zrobiliby to w prasie centralnej, nie w regionalnej. Zbyt poważny temat na „Nowiny”, pocieszył się i już spokojniej przeczytał artykuł.
Rzeszowski dziennikarz wychwalał wspólną inicjatywę premiera Józefa Cyrankiewicza i posła ziemi podkarpackiej Piotra Jaroszewicza, którzy na terenie Ostrowa postanowili zbudować ośrodek wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów. „Na gruzach przeszłości, która skalała ten piękny zakątek kraju”, napisał autor artykułu, wrzucając do jednego worka przedwojennych obszarników i banderowców z UPA. Zapomniał dodać, że stworzenie kordonu bezpieczeństwa wokół rządowego kurortu w Ostrowie pochłonęło kilkanaście wsi, które zniszczono, przymusowo wysiedlając ludność. O starszym z braci Ostrowskich, który dla nowej władzy był gorszy niż wszyscy obszarnicy i banderowcy razem wzięci, nie wspomniał ani słowem.
Ostatnie akapity były już tylko o architekturze i urodzie ośrodka wypoczynkowego. „Dawne obiekty wyzyskiwaczy – informował tekst – zostały przyćmione przez nowoczesne budynki oddawane właśnie do użytku i pachnące jeszcze świeżą farbą”.
Wołga podjechała pod jeden z nich.
Tajniak z fotela pasażera ponownie wysiadł i wypuścił Jerzego z samochodu. Po czym bez słowa pożegnania wrócił na swoje miejsce obok kierowcy i wołga natychmiast ruszyła w stronę szlabanu. Przed Jerzym wyrósł niski mężczyzna w futrzanej czapce w kształcie rombu, najnowszym przeboju kremlowskiej mody. Jego szyję otaczał identyczny kołnierz palta.
– Towarzysz Ostrowski – bardziej stwierdził, niż zapytał i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Proszę za mną, pokażę wam wasz pokój.
Jerzy chciał wyjaśnić, że nie jest członkiem partii i nie przysługują mu ani tytuły, ani forma wymagająca zwracania się per „wy”. W ostatniej chwili ugryzł się w język. Nie chciał drażnić ludzi, którzy mieli go w swoich rękach. Perspektywa kuli w tył głowy wyraźnie się oddaliła, ale ciągle była realna. To wszystko musiało mieć związek z jego starszym bratem, a jednak nie dawało się logicznie wyjaśnić.
Mężczyzna w futrzanej furażerce, który nie uznał za stosowne się przedstawić, uprzedził jego pytanie:
– Zaproszono was, towarzyszu, z uwagi na nienaganną opinię i zaufanie, jakim cieszycie się w waszym zakładzie pracy. Uprzedzam jednak, że jest to wizyta ściśle poufna. Napiszecie oświadczenie, że wszystko, co tu widzieliście, będziecie traktować jak tajemnicę wagi państwowej, z wszelkimi rygorami jej poszanowania. Najlepiej, jeśli nikomu nie będziecie nic mówić i w ogóle zapomnicie, żeście tu byli.
Przerwał, sprawdzając reakcję inżyniera Ostrowskiego, który skinął głową, totalnie zdezorientowany, o co w tym wszystkim chodzi.
Funkcjonariusz znów go wyręczył:
– Mamy tu wielodniową konferencję towarzyszy z krajów demokracji ludowej, z którymi nie powinniście się kontaktować. Będziecie przebywać i jadać w swoim pokoju, a jeśli przyjdzie ochota, spacerować w asyście kogoś z ośrodka. Takie przepisy. Niski mężczyzna rozłożył ręce. – Jesteście tu z powodu naszego szczególnego gościa z Moskwy – dodał wbijając w Jerzego przenikliwe spojrzenie, jakby chciał się przekonać, czy aby na pewno można mu powierzyć poufną informację.
Inżynier Ostrowski, ciągle sparaliżowany strachem o swoją przyszłość, puścił wiadomość mimo uszu. Spytał nieśmiało:
– Jeśli wolno wiedzieć… Jak długo potrwa ten pobyt?
– Tydzień, może dziesięć dni – wyjaśnił gospodarz nowego Ostrowa, wprowadzając gościa do wykwintnego apartamentu na pierwszym piętrze.
Po prawej stronie niewielkiego przedpokoju z lustrem w kunsztownej oprawie znajdowała się sypialnia z rozłożystym łożem o rzeźbionym wezgłowiu z czarnego dębu i spokrewnioną z nim olbrzymią gdańską szafą. Lewe drzwi z przedpokoju prowadziły do eleganckiej łazienki, a na wprost był salonik też umeblowany antykami. Jerzy mógłby ulec wrażeniu, że znalazł się we wnętrzu jednej z siedzib magnackich, gdyby nie obrazy na ścianach przedstawiające szturm na Pałac Zimowy i Lenina przemawiającego na zgromadzeniu delegatów robotniczych i żołnierskich. Brązowe popiersie wodza rewolucji październikowej szpeciło misternie inkrustowaną komodę z czasów, gdy w Sankt Petersburgu beztrosko panowała rodzina Romanowów.
Na okazałej sofie wyłożonej granatowym aksamitem w białe pasy piętrzył się stosik nowych koszul w celofanowych opakowaniach.
– Kołnierzyk czterdzieści dwa, prawda? – spytał funkcjonariusz, podając Jerzemu jedną z nich, a na widok zaskoczonej miny dodał z dumą: – I wzrost się zgadza. Widzicie, my potrafimy się postarać, aby wszystko było w porządku. Tu macie zmiany bielizny i skarpetki, a nawet – wziął Ostrowskiego pod rękę i zaprowadził do szafy w sypialni – garniturek. Będzie jak ulał. Zostawicie sobie potem, na pamiątkę. – Waszych bliskich Motozbyt zawiadomił, że wezwano was w pilną delegację – kontynuował, gdy wrócili do salonu. – Sprawa wagi państwowej. W końcu jesteście w komisji wybierającej licencję na auto produkcji polskiej, tak czy nie? No, to jakby co, byliście w tej sprawie. Nie musicie się niczym chwalić po powrocie. To wszystko – niski mężczyzna narysował w powietrzu okrąg – podlega pod resort bezpieczeństwa wewnętrznego. Czy to jasne?
Jerzy przytaknął.
– To dobrze dla was. – Funkcjonariusz wbił w niego wzrok i nagle zmienił ton: – Bo widzisz, inżynierku – syknął. – Szepniesz słówko, gdzieś był i coś tu widział, a trafisz pod sąd wojskowy. Rozumiesz? Oni się nie pierdolą. Zdrada tajemnicy podpada pod tryb doraźny, czyli wlepią ci minimum dziesięć lat, żebyś na zawsze oduczył się mleć ozorem.
Suchość w gardle powróciła. Między innymi z jej powodu nie odpowiedział ani słowa.
– Ale przecież jesteście rozsądni. – Niski powrócił do poprzedniej przymilności i machnął dłonią, jakby cała poprzednia kwestia mu się wyrwała. – Spójrzcie lepiej na to… – Ściągnął koronkową serwetę z niewielkiego stolika i Jerzy wstrzymał oddech na widok cacka wartego majątek: stolika szachowego z czarno-białym marmurowym blatem oraz szufladkami na piony i figury wykonane z malachitu i kości słoniowej.

 
Wesprzyj nas