“Czas ognistych kwiatów” to porywająca historia młodych kobiet zdanych tylko na siebie w zupełnie obcym świecie.


Czas ognistych kwiatówMeklemburgia, rok 1842. Grupa chłopskich rodzin postanawia wyjechać z małej wioski, wiedziona obietnicami lepszego życia i otrzymania własnego kawałka ziemi w odległej Nowej Zelandii. Wśród nich podróżuje siedemnastoletnia Ida Lange i jej ojciec, surowy luteranin. Na statek zaciąga się także Karl, od dawna zakochany w dziewczynie.

Gdy okręt Sankt Pauli wreszcie dociera do wybrzeży Wyspy Południowej, osadników czeka niemiła niespodzianka. Obiecana im ziemia została już przydzielona innym…

Przybysze decydują się założyć osadę w dolinie rzeki. Ida czuje, że jej życie zaczyna wymykać jej się spod kontroli, a bliski jej sercu Karl odpływa na Wyspę Północną, by tam szukać szczęścia. Jedynym wsparciem jest dla niej egzotyczna przyjaciółka, Cat, zwana Jasnowłosą Maoryską.

Którejś nocy nadchodzi ogromna powódź…

***

Wspaniała, barwna opowieść dla miłośników dawnych czasów.
Glück

Kolorowa, pełna emocji powieść.
Buch-Magazin

Miłość, cierpienie, straty, nadzieja, po raz kolejny zaczynanie wszystkiego od nowa… a wszystko na tle barwnych krajobrazów Nowej Zelandii. Być może najlepsza powieść Sarah Lark.
Bremen Magazin

Sarah Lark – urodziła się w 1958 roku. Od wielu lat pracuje jako przewodnik turystyczny. Podczas swoich licznych podróży odkryła Nową Zelandię, która ją tak zafascynowała, że poświęciła się badaniu historii tego obszaru świata, jego obyczajów i folkloru. Wynikiem tych studiów są cykle powieściowe, które okazały się ogromnym sukcesem. Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazały się dwie sagi. W skład pierwszej z nich wchodzą powieści Złoto Maorysów, Kobiety Maorysów i Bogowie Maorysów, a drugiej W krainie białych obłoków, Pieśń Maorysów, Krzyk Maorysów. Sarah mieszka w Hiszpanii. Jako Ricarda Jordan porywa czytelników w barwny świat średniowiecza.

Sarah Lark
Czas ognistych kwiatów
Przekład: Anna Makowiecka-Siudut
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 27 lutego 2019
 
 

Czas ognistych kwiatów


DORASTANIE

Raben Steinfeld – Meklemburgia
Piraki Bay – Nowa Zelandia
(Wyspa Południowa)
1837

Rozdział 1

– Dzień dobry, panie profesorze!
Trzydziestu pięciu uczniów w wieku od sześciu do czternastu lat podniosło się grzecznie z prostych drewnianych ławek i zgodnym chórem powitało wchodzącego nauczyciela, pana Brakela. Ten zerknął na ich twarze. W ostatnim tygodniu zajęć w szkole nie było, ale wiele dzieci nie sprawiało wrażenia wypoczętych, lecz raczej przemęczonych, strapionych i wręcz wyczerpanych. Nic dziwnego, bo przynajmniej dzieci robotników dniówkowych i chłopów spędziły jesienne wakacje przy zbiorze ziemniaków. Brakel wiedział, że dzieci musiały od wschodu do zachodu słońca pełznąć na kolanach wzdłuż bruzd na polach, aby do ostatniego wygrzebać z ziemi nawet jej najmniejsze owoce. Synom i córkom chałupników powodziło się nieco lepiej. Także rzemieślnicy mieli swoje pola, były one jednak mniejsze i tam ziemniaki zebrano szybciej niż u chłopów.
– Dzień dobry, dzieci! – powitał uczniów Brakel i pozwolił im usiąść. Zdziwił się, kiedy Karl Jensch, wysoki, ale wątły trzynastolatek, stał mimo to przy swojej ławce.
– Co takiego, Karl? – spytał surowo nauczyciel. – Chcesz stać przez całą lekcję?
Chłopiec zaprzeczył z nieszczęśliwą miną.
– Nie – odpowiedział. – Tylko… jestem tu dziś po to, aby powiedzieć… Ja nie będę chodził na lekcje, panie profesorze. Nie mogę, jest tyle pracy na naszym polu, a potem jeszcze u junkra. A mój ojciec jest chory i potrzebujemy pieniędzy. Dlatego nie mogę… nie mogę już chodzić do szkoły…
Głos chłopca chwilami się załamywał. Prawdopodobnie ojciec zabronił mu chodzić do szkoły, używając o wiele ostrzejszych słów, i ten ostatni dzień na lekcjach z pewnością był dla chłopca trudny.
Także nauczyciel odczuł żal z tego powodu. Co prawda spodziewał się tego – dzieci robotników dniówkowych nigdy nie chodziły do szkoły dłużej niż parę lat – ale Karla było mu szczególnie żal. Chłopiec był bystry, uczył się szybko i Brakel myślał nawet o tym, aby porozmawiać na jego temat z pastorem. Może byłyby jakieś możliwości, aby wysłać chłopca na dalszą naukę do seminarium duchownego. Choć na razie Karl był jeszcze za młody, a jego ojciec chybaby się na to nie zgodził. Chłopak miał rację, ta rodzina potrzebowała pieniędzy, które on mógł zarobić. A junkier…
Majątek Raben Steinfeld należał do księstwa. To z księciem i jego junkrem Brakel mógłby porozmawiać na temat jakiegoś wsparcia dla zdolnego syna robotnika dniówkowego Jenscha. Gdyby tylko ów Jensch nie był takim uparciuchem! Gdyby nie był ciągle tak krnąbrny wobec księcia, ale okazywał posłuszeństwo, jak większość wieśniaków z majątku! Junkier był zwolennikiem kościoła reformowanego, podobnie jak król i większość szlachty. Ale w Raben Steinfeld większość mieszkańców twardo obstawała przy naukach dawnego Kościoła luterańskiego i gmina nie przepuszczała żadnej okazji do prowokowania swojego pana. On na szczęście nie karał ani też nie ścigał za to swoich podwładnych, tak jak do niedawna czynił to król Prus. Jednak ciągłe utarczki z ludnością i jej pastorami nie nastrajały junkra zbyt przyjaźnie. I z pewnością nie byłby on skłonny sfinansować studiów jednemu z synów robotników, aby mieć tuż obok kolejnego opornego pastora.
Brakel westchnął.
– To szkoda, Karl – powiedział. – Ale to bardzo grzecznie z twojej strony, że przynajmniej mi o tym mówisz.
Większość dzieci robotników dniówkowych po ukończeniu trzynastego roku życia po prostu któregoś dnia przestawała się zjawiać w szkole.
– Idź więc z Bogiem, chłopcze.
Podczas kiedy Karl chował swoje ołówki oraz tabliczkę, nauczyciel zwrócił się do Idy Lange – drugiej w kolejności najlepszej uczennicy w swojej klasie. Jego zdaniem dziewczynka była czymś w rodzaju osobliwego wybryku natury. Brakel ciągle zadawał sobie pytanie, dlaczego Bóg pokarał syna Langego kompletnym brakiem zdolności, podczas kiedy jego najstarsza córka Ida chłonęła materiał wszystkich lekcji jak gąbka. A przecież wystarczyłoby już to, że Stwórca obdarzył ją wyjątkową urodą i wdziękiem – bo także te cechy, obok zdolności, wyróżniały Idę. Dwunastolatka miała ciemnobrązowe błyszczące włosy, porcelanowoniebieskie oczy i bardzo regularne rysy twarzy o kształcie serduszka, na której aż nadto wyraźnie odzwierciedlały się dwie zasadnicze cechy: potulność i oddanie. Z pewnością był to wynik jej starannego wychowania przez ojca. Jakob Lange był kowalem, już nie chałupnikiem, i utrzymywał w rodzinie surową dyscyplinę. I w przeciwieństwie do rodziny Karla mógłby sobie pozwolić na to, aby córka dłużej uczęszczała do szkoły, ale to oczywiście nie wchodziło w grę, skoro była dziewczyną. Bez wątpienia najpóźniej za rok Ida miała opuścić klasę. Na razie jednak mogła korzystać z lekcji – i wnosić nieco blasku w codzienne nudne życie nauczyciela. Brakel, nauczyciel z prawdziwego zdarzenia, był szczęśliwy, mając w klasie takich uczniów jak Karl i Ida, natomiast praca z chłopskimi dziećmi, zwykle ograniczonymi i niezbyt zainteresowanymi czytaniem, nie sprawiała mu zbytniej satysfakcji. Czasami miał wręcz wrażenie, że jego jedynym sukcesem jest już sam fakt, że uczniowie nie zasypiali na lekcji.
– Masz nową książkę, Ida… to znaczy Anton?
Na pulpicie najstarszego syna Langego leżała cienka książeczka. Były to Podróże kapitana Cooka. Chłopiec nie sprawiał wrażenia, że jest nią zainteresowany, jednak Ida już dzień wcześniej w drodze do kościoła z podekscytowaniem opowiadała nauczycielowi, że ojciec przywiózł ze Schwerina nową książkę, co od czasu do czasu rzeczywiście się zdarzało. Jakob Lange interesował się egzotycznymi krajami i próbował nieco przybliżyć je swoim synom. Taka postawa była dość niezwykła jak na rzemieślnika i ortodoksyjnego luteranina, ale Brakel zakładał, że Lange zastanawiał się nad emigracją. Kowal i ceniony znawca koni był z pewnością niezadowolony z tego, że nie może kupić w swojej wsi ziemi, lecz jedynie ją dzierżawić. Dlatego też Lange był w ciągłym konflikcie z junkrem, który prędzej czy później będzie chciał wyrzucić ze swojego majątku krnąbrnego kowala, bez względu na to, jak bardzo cenił jego pracę. W ostatnich latach wielu luteranów starego obrządku wyjechało do Ameryki i było całkiem możliwe, że Lange planował coś podobnego.
Anton, jego syn, skinął z wyraźnym znudzeniem głową i podsunął książkę Idzie. Ale dziewczynka nie wzięła jej do ręki, aby pokazać ją klasie, czego właściwie można było oczekiwać od jej brata, lecz patrzyła na Karla, który nie bardzo był skłonny rozstać się ze swoją ławką. Wzmianka o książce zwróciła jego uwagę, jego osoba zaś najwyraźniej stała się obiektem współczucia Idy.
– Ida! – zganił ją Brakel.
Dziewczynka oderwała się od swoich myśli i popatrzyła na nauczyciela.
– To bardzo osobliwa książka! – powiedziała łagodnym, miękkim głosem, który przykuwał uwagę nawet największych śpiochów w trakcie głośnego czytania. – Jest tam mowa o kapitanie, który płynie przez morza i odkrywa obce kraje! I proszę sobie wyobrazić, panie profesorze, że ta książka została napisana w obcym języku! Abyśmy więc mogli ją przeczytać, trzeba ją było najpierw… przetłumaczyć! – Przy tych słowach Ida wskazała na nazwisko autora, mężczyzny, który nazywał się John Hawkesworth.
– Z greckiego? – rozległ się głos Karla, który nie mógł się powstrzymać przed zadaniem tego pytania. Właściwie powinien był już opuścić klasę, ale nowa książka przypomniała mu inne historie o żeglarzach, które Brakel opowiadał swoim uczniom. Była w nich mowa o człowieku zwanym Odyseuszem, który w starożytnej Grecji przeżył niesłychane wręcz przygody.
Brakel w odpowiedzi potrząsnął głową.
– Nie, Karl. John Hawkesworth napisał książkę o kapitanie Cooku po angielsku. I nie jest to legenda, tak jak Odyseja, lecz prawdziwa opowieść. Ale teraz, Karl, zdecyduj się. Jeśli chcesz zostać, to usiądź. Jeśli nie…
Karl ruszył w stronę drzwi. Popatrzył po raz ostatni na klasę, a w jego spojrzeniu można było dostrzec żal i zazdrość – i niemal tkliwość, kiedy zerknął na Idę. Lubił tę dziewczynkę. Czasami, kiedy pracował w polu, pozwalał sobie na coś w rodzaju snu na jawie. Widział w nim siebie jako młodego mężczyznę starającego się o rękę Idy Lange, a potem zakładającego z nią rodzinę. Miał przed oczami każdy wieczór, w którym dzięki bożej łasce wracał do domu, gdzie czekała na niego ona, Ida. Każdego dnia dane mu było słyszeć jej łagodny głos, każdego ranka jego pierwsze spojrzenie padało na jej gładkie, miękkie włosy i piękną, delikatną twarz. I chcąc nie chcąc budziło to w nim różne grzeszne myśli, których Karl zabraniał sobie z całą surowością. Właściwie powinien był zabronić sobie snucia nawet tych niewinnych marzeń o wspólnej przyszłości z dziewczyną, bo przecież nie mogły się one nigdy spełnić. Nawet gdyby Ida miała odwzajemniać jego uczucia wobec niej – a nie było podstaw, aby przypuszczać, że tak będzie – to jej ojciec nigdy nie zgodziłby się na małżeństwo z synem dniówkowego robotnika. Co było tym bardziej zrozumiałe, że chłopiec nie krył swojej niechęci i urazy wobec Jakoba Langego, choć sam Karl nie chciałby, aby życie Idy wyglądało tak, jak życie jego własnej matki.

Rodzina Jenschów z trudem wiązała koniec z końcem. Ojciec i matka Karla pracowali całymi dniami na polach junkra lub imali się wszelkich możliwych zajęć, a teraz to samo miał robić także Karl. Zarobek wynosił jednego feniga za godzinę dla mężczyzn – a pracodawcy wynagradzali dziennych robotników często tylko w naturze. Karl dziś także nie miał nadziei na otrzymanie pieniędzy, kiedy przez dziesięć godzin wygrzebywał z ziemi ostatnie ziemniaki. Prawdopodobnie właściciel pola, który tego dnia zwerbował go do pracy, odeśle go do domu jedynie z workiem ziemniaków…
Umysł Karla opanowały ponure myśli, kiedy teraz zabierał się do pracy na polu chałupnika. Peter Brandmann, cieśla, miał tyle pracy, że nie starczyło mu już chyba czasu, aby samodzielnie zebrać plony ze swojego pola, a jego synowie Ottfried i Erich najwyraźniej także nie dali rady tego zrobić podczas jesiennych ferii. Co chyba nie mogło być prawdą, bo chałupnicy mogli mieć tylko jedną morgę ziemi, gdzie na jednej części uprawiali ziemniaki, na drugiej zaś zakładano ogród warzywny, którym tu zajmowała się, przeważnie sama, rezolutna żona Brandmanna. Zbiory nie powinny więc zająć Karlowi więcej niż jeden lub dwa dni. Erich był jednak jeszcze mały, a Ottfried nie należał do najpilniejszych uczniów w szkole. Czyli najprawdopodobniej obaj po prostu nie zadali sobie zbyt wiele trudu.
Wobec tego Karl zaczął energicznie machać motyką, co pozwoliło mu nieco opanować wściekłość, która go ogarnęła. Ciągle jednak czuł gniew na myśl o tym, że poprzedniego dnia ojciec kazał mu opuścić szkołę. A Karl nie miał przecież nic przeciwko temu, aby jednocześnie pracować. Wiedział aż za dobrze, jak bardzo jego rodzina potrzebowała pieniędzy. Ale przecież te kilka porannych godzin, które spędzał w szkole, nie przeszkodziłoby mu w pracy. Mógł wszystko nadrobić po południu i wieczorem, w każdym razie na pewno znalazłoby się jakieś rozwiązanie! Chłopak na myśl o tym ciskał z wściekłością jeden ziemniak za drugim do swojego kosza.
Uspokoił się mniej więcej po upływie pół godziny. Nie, nie miał prawa gniewać się na ojca. Uczciwie mówiąc, musiał mu wręcz przyznać rację: w czasie chłodniejszych miesięcy i tak trudno było znaleźć za dnia jakieś zajęcie. A kiedy słońce znikało za horyzontem, w gospodarstwach i zakładach rzemieślniczych praca zamierała. W tych ostatnich i tak prawie nie było nic do roboty dla robotników dniówkowych, bo w warsztatach chałupnicy pracowali sami albo z jednym czeladnikiem, po szkole zaś pomagały im własne dzieci, które dzięki temu uczyły się rzemiosła. Za to Karl nigdy nie miał się czegokolwiek nauczyć…
Zniechęcony tą myślą, chłopak znów zaczął kopać motyką czarną ziemię. Jedyną nadzieją było dla niego seminarium duchowne, o którym kiedyś wspomniał Brakel. Ale w tej sytuacji także to było zamkniętą sprawą. Karl daremnie próbował walczyć ze łzami napływającymi do oczu. Wytarł je niecierpliwym gestem. Chłopak przecież nie płacze. A dobry chrześcijanin przyjmuje swój los w pokorze…

Słońce było już wysoko na niebie, a pierwsi uczniowie biegli już do domu tuż obok pola Brandmanna. Były to głównie dzieci chłopskie, których domostwa leżały między wsią a pałacem junkra. Chałupy, warsztaty i niewielkie posiadłości rzemieślników znajdowały się w centrum wsi, wokół kościoła i szkoły. Kuźnia Jakoba Langego stała na samym końcu wsi. Karl przyłapał się na tym, że cały czas wypatrywał Idy. Jeśli nie szła gdzieś, aby załatwić jakieś sprawunki, to musiała w drodze do domu przechodzić koło pola Brandmanna.
Karl po chwili dostrzegł jej rodzeństwo – podskakującą wesoło Elsbeth i Antona, który z markotną miną dreptał powoli ścieżką. Jego z pewnością tego popołudnia także czekała praca w polu, albo w najlepszym wypadku w kuźni. Lange nie uznawał nieróbstwa, a jego dzieci harowały prawie tak ciężko jak dniówkowi robotnicy. Ale one przynajmniej miały przed sobą jakąś przyszłość…
Karl, rozczarowany tym, że Ida się nie pojawiła, odwrócił wzrok i znów zaczął wymachiwać motyką – i przeraził się, kiedy po chwili ktoś nagle zawołał go po imieniu. Ktoś o czystym, łagodnym głosie.
– Ida! – Chłopak odwrócił się gwałtownie i omal się nie uśmiechnął, ale zaraz jego twarz przybrała nic niemówiący, ponury wyraz, czego także oczekiwano od dniówkowych robotników przy pracy. – Czego… czego chcesz?
Miał nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt nieuprzejmie, bo właściwie chętnie porozmawiałby z Idą. Ale wówczas mogłaby zauważyć… mogłaby zauważyć, że on miał łzy w oczach…
Dziewczyna wyciągnęła w jego stronę rękę, w której coś trzymała.
– Masz – powiedziała. – Zapomniałeś zeszytu.
Karl nie próbował się do niej zbliżyć, by odebrać zeszyt. Bo tak naprawdę wcale go nie zapomniał, był to jeden z zeszytów z zadaniem domowym, które Brakel zebrał od uczniów jeszcze przed feriami jesiennymi. Zeszyt leżał na pulpicie wśród pozostałych, ale Karl nie odważył się zapytać o niego nauczyciela. Traktował swój zeszyt jak coś bardzo cennego, bo nigdy nie miał własnego, zanim Brakel ostatniego roku nie podarował mu tego właśnie.
– Dostałeś szóstkę – mówiła dalej Ida. – I była to najlepsza praca…
Teraz Karl nie mógł się oprzeć pragnieniu, aby choć raz jeszcze zobaczyć napisane czerwonym atramentem wyraźnym charakterem pisma słowa: „bardzo dobrze”… Podszedł więc bliżej, zdjął czapkę i mimowolnie przygładził ręką jasną czuprynę. Przed szkołą zmoczył gęste kręcone włosy, aby nie sterczały na wszystkie strony, ale teraz w dodatku rozwiał je wiatr. Chłopak miał na sobie strój, w którym zwykle nie stawało się przed dziewczyną swoich sennych marzeń – i wstydził się znoszonej koszuli oraz obszernych roboczych spodni.
Ida podała mu zeszyt. Dziewczyna wyglądała prześlicznie w swojej ciemnej sukience i białym fartuszku, choć był to także bardzo prosty strój. Jednak wszystko było czyste i nie tak znoszone. Ida, która nie miała starszych sióstr i nie musiała nosić po nich ubrań, dostawała także nawet całkiem nowe sukienki.

 
Wesprzyj nas