“Ślepy zabójca” to najsłynniejsza powieść znakomitej kanadyjskiej pisarki wyróżniona nagrodą Bookera. Wielka uczta dla fanów Margaret Atwood.


Ślepy zabójcaOpowieść, którą snuje Iris Chase, staruszka z bogatej acz podupadłej rodziny kanadyjskich przemysłowców, jest jak szkatułka z kilkoma ukrytymi dnami.

Myśli Iris obsesyjnie krążą wokół dramatycznych losów siostry Laury, która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach zaraz po wydaniu swojej powieści pt. „Ślepy zabójca”.

Kontrowersyjna książka, która opowiada o uczuciu dziewczyny z bogatej rodziny do ubogiego rewolucjonisty i autora podrzędnych powieści przyniosła Laurze złą sławę, a może nawet śmierć. Czy historia tegoż buntownika i jego opowieść pomoże zamknąć wszystkie wątki i dokończyć to, co zostało przerwane?

Te splecione historie dopełniają się i pokazują, że w literaturze najbardziej fascynująca jest istota samej opowieści.

Margaret Atwood
Ślepy zabójca
Przekład: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 27 lutego 2019
 
 

Ślepy zabójca


Wyobraź sobie szacha, a nazywał się on Agha Mohammed Khan, który walcząc o tron nakazuje wymordować lub oślepić ludność całego miasta Kerman. Nie czyni żadnego wyjątku, a jego pretorianie zabierają się gorliwie do dzieła. Ustawiają mieszkańców rzędami, dorosłym ścinają głowy, a dzieciom wydłubują oczy. […] Z tego miasta wyruszają potem procesje oślepionych dzieci. Wędrują przez Iran, ale czasem gubią w pustyni drogę i giną z pragnienia. Inne gromady docierają do ludzkich osad i tam proszą o jedzenie śpiewając pieśni o morderstwie miasta Kerman.
Ryszard Kapuściński

 
Płynąłem, morze było bezkresne, nie widziałem brzegu. Tanit był bezlitosny, moje modlitwy zostały wysłuchane. O, wy, pogrążeni w miłości, wspomnijcie mnie.
inskrypcja na kartagińskiej urnie

Słowo jest ogniem płonącym w ciemnej szklance.
Sheila Watson

CZĘŚĆ
PIERWSZA

Most


 
Dziesięć dni po zakończeniu wojny moja siostra Laura zjechała samochodem z mostu. Most był w remoncie, przejechała wprost przez znak „Uwaga! Niebezpieczeństwo”. Auto spadło w ponadtrzydziestometrową przepaść, roztrzaskując się na wierzchołkach drzew porośniętych młodymi liśćmi, po czym stanęło w płomieniach i stoczyło się do wąskiego strumienia na dnie wąwozu. Przykryły je odłamki mostu. Z Laury nie zostało nic oprócz zwęglonych szczątków.
O wypadku poinformował mnie policjant; samochód należał do mnie, sprawdzili tablice rejestracyjne. Mówił pełnym szacunku tonem; bez wątpienia rozpoznał nazwisko Richarda. Powiedział, że auto mogło wpaść w poślizg na szynach tramwajowych albo zawiodły hamulce, ale czuł się także w obowiązku poinformować mnie, że dwaj świadkowie – prawnik na emeryturze i kasjer bankowy, odpowiedzialni ludzie – podobno wszystko widzieli. Oświadczyli, że Laura ostro i celowo skręciła i spadła z mostu tak niedbale, jak gdyby schodziła z krawężnika. Zauważyli jej ręce na kierownicy – Laura nosiła białe rękawiczki.
To nie hamulce, pomyślałam. Miała swoje powody. Choć nie takie, jakie miałby ktokolwiek inny. Pod tym względem była całkowicie bezwzględna.
– Rozumiem, że ktoś powinien ją zidentyfikować – powiedziałam. – Przyjadę jak najszybciej.
Słyszałam spokój w swoim głosie, jak gdyby dochodził z oddali. W rzeczywistości ledwie mogłam wydobyć z siebie słowa; miałam odrętwiałe usta, cała moja twarz zastygła w bólu. Czułam się jak po powrocie od dentysty. Byłam wściekła na Laurę za to, co zrobiła, ale także na policjanta, bo zasugerował, że to zrobiła. Wokół mojej głowy wiał gorący wiatr, pasma włosów unosiły się i wirowały wraz z nim, jak atrament wlany do wody.
– Obawiam się, że będzie dochodzenie, pani Griffen – powiedział.
– Naturalnie – odparłam. – Ale to był wypadek. Moja siostra niezbyt prowadziła dobrze.
Mogłam sobie wyobrazić gładki owal twarzy Laury, jej starannie uczesany kok, sukienkę, w którą się ubrała: szmizjerkę z małym okrągłym kołnierzem, w poważnym kolorze – granatowym, stalowym albo szpitalnej zieleni. Więzienne kolory – nie takie, jakie sama wybrała, by na siebie włożyć, raczej takie, w których ją uwięziono. Jej poważny półuśmiech, jej uniesione ze zdumieniem brwi, jak gdyby podziwiała widok.
Białe rękawiczki: gest Poncjusza Piłata. Umywała ode mnie ręce. Od nas wszystkich.
O czym myślała, gdy samochód odpłynął z mostu i zawisł w popołudniowym słońcu, lśniąc niczym ważka, przez jeden krótki moment, gdy wstrzymuje się oddech przed runięciem w przepaść? O Aleksie, o Richardzie, o złej wierze, o naszym ojcu i jego upadku, o Bogu być może i o swojej zgubnej, trójstronnej umowie. Albo o stosiku tanich szkolnych zeszytów, które tamtego ranka musiała schować do szuflady komody z moimi pończochami, wiedząc, że to właśnie ja je znajdę.
Kiedy policjant odszedł, poszłam na górę się przebrać. Do wizyty w kostnicy potrzebowałam rękawiczek i kapelusza z woalką. Czegoś, by ukryć oczy. Mogli się tam znaleźć reporterzy. Będę musiała wezwać taksówkę. Powinnam też ostrzec Richarda w jego biurze; będzie chciał mieć przygotowaną mowę żałobną. Poszłam do garderoby: potrzebowałam czerni i chusteczki.
Otworzyłam szufladę, zobaczyłam zeszyty. Rozsupłałam kuchenny sznurek, którym były związane. Uświadomiłam sobie, że szczękają mi zęby, jak gdybym całkowicie przemarzła. Uznałam, że to z pewnością szok.
Wtedy przypomniałam sobie Reenie z czasów naszego dzieciństwa. To właśnie Reenie zajmowała się bandażowaniem, zadrapaniami, skaleczeniami i powierzchownymi ranami. Matka mogła odpoczywać albo spełniać gdzieś dobre uczynki, ale Reenie zawsze była na miejscu. Zgarniała nas i sadzała na białym emaliowanym stole kuchennym obok ciasta, które wyrabiała, albo kurczaka, którego kroiła, albo ryby, którą patroszyła, i dawała nam trochę brązowego cukru, żeby nas uciszyć. „Powiedz, gdzie boli”, mówiła. „Przestań wyć. Uspokój się i pokaż mi gdzie”.
Ale niektórzy ludzie nie potrafią powiedzieć, gdzie boli. Nie potrafią się uspokoić. Nie potrafią przestać wyć.

„The Toronto Star”, 26 maja 1945
Wątpliwości w sprawie śmiertelnego wypadku

DODATEK DO „THE STAR”
 
Śledztwo wykazało, że w zeszłym tygodniu przy St. Clair Avenue doszło do nieszczęśliwego wypadku. Osiemnastego maja po południu samochód prowadzony przez dwudziestopięcioletnią pannę Laurę Chase gwałtownie skręcił na barierki zabezpieczające remontowany odcinek mostu, spadł do wąwozu i stanął w płomieniach. Panna Chase zginęła na miejscu. Jej siostra, pani Richardowa E. Griffen, żona znanego przemysłowca, zeznała, że panna Chase cierpiała na silne migreny powodujące zaburzenia wzroku. Wykluczyła możliwość upojenia alkoholowego, gdyż panna Chase nie piła.
Zdaniem policji przyczyną wypadku było uderzenie koła samochodu w odsłonięte szyny tramwajowe. Pojawiły się wątpliwości, czy środki ostrożności podjęte przez miasto są wystarczające, ale oddalono je po ekspertyzie miejskiego inżyniera Gordona Perkinsa.
Wypadek spowodował wznowienie protestów w sprawie stanu torów tramwajowych na tym odcinku drogi. Pan Herb T. Jolliffe, reprezentant miejscowych płatników podatków od nieruchomości, powiedział reporterom „The Star”, że to nie pierwszy niefortunny wypadek spowodowany zaniedbanymi torami. Rada miejska powinna wziąć to pod uwagę.

ŚLEPY ZABÓJCA

AUTOR: LAURA CHASE
REINGOLD, JAYNES & MOREAU, NOWY JORK 1947

 
Prolog: Byliny do skalnego ogródka
 
Ma tylko jedną jego fotografię. Włożyła ją do brązowej koperty z napisem „wycinki”, którą schowała między kartkami Bylin do skalnego ogródka, gdzie nikt nigdy nie zagląda.
Obchodzi się z tym zdjęciem ostrożnie, gdyż to niemal wszystko, co po nim zostało. Jest czarno-białe, zrobione jednym z tych przedwojennych kwadratowych i nieporęcznych aparatów z fleszem, z mieszkami jak akordeon, w solidnych skórzanych futerałach przypominających kagańce, z paskami i skomplikowanymi zapięciami. Na fotografii są oboje, ona i ten mężczyzna, na pikniku. Na odwrocie ołówkiem napisano „piknik” – nie imię, jej czy jego, tylko „piknik”. Zna imiona, nie musi ich zapisywać.
Siedzą pod drzewem, to mogła być jabłoń – wtedy nie zwróciła na to uwagi. Ona ma na sobie białą bluzkę z rękawami podwiniętymi do łokci i szeroką spódnicę omotaną wokół kolan. Musiało wiać, bo bluzka przylega do jej ciała; a może nie przylega, tylko się przykleiła; może było gorąco. Było gorąco. Trzymając rękę nad zdjęciem, wciąż czuje bijący od niego żar, jak z rozgrzanego przez słońce kamienia o północy.
On ma jasny kapelusz, przekrzywiony i częściowo zasłaniający mu oblicze. Jego twarz wydaje się mocniej opalona niż jej. Ona jest na wpół obrócona ku niemu i uśmiecha się tak, jak chyba nie uśmiechała się do nikogo od tamtego czasu. Wydaje się na tym zdjęciu bardzo młoda, zbyt młoda, chociaż wtedy nie uważała się za zbyt młodą. On też się uśmiecha – biel jego zębów rzuca się w oczy jak błysk potartej zapałki – ale wyciąga rękę, jak gdyby usiłował odeprzeć atak albo osłonić się przed aparatem, przed osobą, która musiała tam stać i robić zdjęcie, albo osłonić się przed tymi z przyszłości, którzy być może na niego spojrzą, którzy być może w niego zajrzą przez to kwadratowe rozświetlone okno błyszczącego papieru. Jak gdyby osłaniał się przed nią. Jak gdyby osłaniał ją. W jego wyciągniętej, osłaniającej ręce tkwi niedopałek papierosa.
Kiedy jest sama, wyjmuje brązową kopertę i wysuwa zdjęcie spośród gazetowych wycinków. Kładzie je na stole i wpatruje się w nie, jakby zaglądała do studni czy sadzawki – szukając czegoś jeszcze poza własnym odbiciem, czegoś, co musiała upuścić czy zgubić, czegoś, co znajduje się poza zasięgiem, lecz nadal widoczne lśni niczym klejnot na piasku. Bada każdy szczegół. Jego palce, wybielone przez flesz albo przez oślepiające światło słońca, fałdy ich ubrań, liście na drzewie i wiszące na nim małe okrągłe kształty – a jednak to były jabłka? Szorstką trawę na pierwszym planie. Trawa była wtedy żółta z powodu suszy.
Po jednej stronie – trudno to od razu dostrzec – widać rękę, uciętą przez krawędź zdjęcia, odciętą w przegubie, leżącą na trawie, jakby porzuconą. Zostawioną samej sobie.
Ślad płynącej chmury na promiennym niebie, jak lody rozmazane na chromie. Jego palce z plamami od papierosów. Migotanie wody z oddali. Wszystko już zatonęło.
Zatonęło, lecz lśni.

CZĘŚĆ
DRUGA

ŚLEPY ZABÓJCA

Jajko na twardo


 
Co będzie?, pyta on. Smokingi i romans czy wraki statków na wyschniętym wybrzeżu? Możesz wybierać: dżungle, tropikalne wyspy, góry. Albo inny wymiar – w tym jestem najlepszy.
Inny wymiar? Daj spokój!
Nie kpij sobie, to przydatny adres. Może się tam zdarzyć wszystko, co zechcesz. Statki kosmiczne, obcisłe uniformy, broń laserowa, Marsjanie o ciałach olbrzymich kałamarnic, tego typu rzeczy.
Ty wybierz, mówi ona. Jesteś zawodowcem. Co powiesz na pustynię? Zawsze chciałam tam pojechać. Pustynię z oazą, oczywiście. Przydałoby się kilka palm. Odrywa skórkę od kanapki. Nie lubi skórek.
Na pustyni nie ma zbyt wielu możliwości. Niewiele tam jest, chyba że doda się groby. Wtedy można wprowadzić gromadę nagich kobiet, martwych od trzech tysięcy lat, o gibkich, pięknie zaokrąglonych ciałach, rubinowych ustach, z morzem lazurowych loków na głowie i oczami jak jaskinie pełne węży.
Nie sądzę jednak, żebyś dała się zbyć czymś takim. Fantastyka nie jest w twoim stylu.
Kto wie. Mogłyby mi się spodobać.
Wątpię. Są dla mas. Dobrze nadają się na okładki – będą wić się nad facetem i trzeba się przed nimi bronić kolbą strzelby.
Czy mogę dostać inny wymiar, a także groby i martwe kobiety?
To trudne zamówienie, ale zobaczę, co się da zrobić. Mógłbym dorzucić kilka ofiarnych dziewic w metalowych osłonach na piersi, srebrnych bransoletach na kostkach i przezroczystych ornatach. I gromadę krwiożerczych wilków gratis.
Widzę, że nie cofniesz się przed niczym.
Wolisz smokingi? Statki wycieczkowe, białe płótno, całowanie w dłoń i pełne hipokryzji ględzenie?
Nie. Zgoda. Rób, co uważasz za najlepsze.
Papierosa?
Przecząco kręci głową. On bierze swojego, zapalając zapałkę o kciuk.
Podpalisz się kiedyś, mówi ona.
Jeszcze się nie podpaliłem.
Ona patrzy na podwinięty rękaw jego koszuli, białej lub bladoniebieskiej, potem na jego przegub, ciemniejszą skórę ręki. On błyszczy, to musi być odblask słońca. Dlaczego nikt się nie gapi? Mimo to on za bardzo rzuca się w oczy, żeby tu przebywać – tak na widoku. Wokół są inni ludzie, siedzą na trawie albo na niej leżą podparci na łokciu – inni piknikowicze w jasnych letnich ubraniach. Wszystko jest bardzo przyzwoite. Mimo to ona czuje, że są tu sami, jak gdyby jabłoń, pod którą siedzą, nie była drzewem, lecz namiotem, jak gdyby otaczał ich narysowany kredą krąg. W tym kręgu są niewidzialni.
A więc kosmos, mówi on. Z grobami, dziewicami i wilkami, ale na raty. Zgoda?
Na raty?
Wiesz, jak przy kupnie mebli.
Ona się śmieje.
Nie, mówię poważnie. Nie można na tym oszczędzać, to zajmie wiele dni. Będziemy musieli znowu się spotkać.
Ona się waha. Zgoda, mówi. Jeśli będę mogła. Jeśli uda mi się to załatwić.
Dobrze, odpowiada on. Teraz muszę pomyśleć. Mówi to od niechcenia. Zbytni pośpiech mógłby ją zniechęcić.

Na planecie… zastanówmy się. Nie na Saturnie, to zbyt blisko. Na planecie Zykron, znajdującej się w innym wymiarze, rozpościera się płaskoskalne rumowisko. Na północy szumi ocean koloru fiołków. Na zachodzie wznosi się pasmo górskie, podobno odwiedzane po zachodzie słońca przez nienasycone, martwe mieszkanki tamtejszych niszczejących grobów. Widzisz, od razu dodałem groby.
Jesteś bardzo skrupulatny, mówi ona.
Dotrzymuję obietnic. Na południu jest spalone piaszczyste pustkowie, a na wschodzie kilka głębokich dolin, które kiedyś mogły być rzekami.
Rozumiem, że są tam kanały, jak na Marsie?
Och, kanały i rozmaite inne rzeczy. Bogate ślady starożytnej i niegdyś zaawansowanej w rozwoju cywilizacji, choć teraz ten region zamieszkują nieliczne wędrowne grupy prymitywnych nomadów. Pośrodku równiny widać wielki kopiec kamieni. Ziemia wokół jest jałowa, rośnie na niej kilka karłowatych krzewów. To prawie pustynia. Została jakaś kanapka z serem?
Ona szpera w papierowej torbie. Nie, odpowiada, ale jest jajko na twardo. Nigdy dotąd nie czuła się taka szczęśliwa.
Wszystko znów jest świeże, wszystko dopiero się wydarzy.
Tylko to, co zalecił lekarz, mówi on. Butelka lemoniady, jajko na twardo i ty. Obraca jajko w dłoniach, tłucze skorupkę, ale potem obiera jajko. Ona obserwuje jego usta, szczękę, zęby.
A oprócz mnie śpiewanie w publicznym parku, mówi. Masz tu sól.
Dzięki. O wszystkim pamiętasz.

Nikt nie rości sobie praw do jałowej równiny, ciągnie on. Czy też raczej rości sobie do niej prawo pięć plemion, ale żadne z nich nie jest na tyle potężne, by unicestwić pozostałe. Wszystkie od czasu do czasu wędrują obok tej sterty kamieni, wypasając thulki – niebieskie, podobne do owiec, narowiste stworzenia – albo transportując towary niskiej wartości na zwierzętach pociągowych, trochę przypominających wielbłądy o trzech oczach.
W zależności od języka stertę kamieni nazywają Legowiskiem Latającego Węża, Stosem Gruzu, Siedzibą Lamentującej Matki, Drzwiami Zapomnienia lub Dołem Ogryzionych Kości. Każde plemię opowiada o nim podobną historię. Mówią, że pod kamieniami leży król bez imienia i pozostałości wspaniałego miasta, którym kiedyś rządził. Miasto zniszczono w bitwie, króla schwytano i na znak triumfu powieszono na palmie daktylowej. Po wschodzie księżyca odcięto go i pochowano, a kamienie ułożono po to, by zaznaczyć to miejsce. Co do mieszkańców miasta, wszystkich zabito. Zaszlachtowano mężczyzn, kobiety, dzieci, niemowlęta, nawet zwierzęta. Poszli pod miecz, posiekano ich na kawałki. Nie oszczędzono nikogo.
To okropne.
Wbij łopatę w ziemię, a niemal w każdym miejscu jakaś okropna historia ujrzy światło dzienne. Dzięki temu interes się kręci. Kości nam służą; bez nich nie byłoby żadnych historii. Jest jeszcze lemoniada?
Nie, odpowiada ona. Wszystko wypiliśmy. Mów dalej.
Za sprawą zdobywców prawdziwa nazwa miasta zniknęła z ludzkiej pamięci i właśnie dlatego – jak mówią gawędziarze – to miejsce znane jest tylko pod nazwą własnego zniszczenia. Tak więc sterta kamieni to zarówno miejsce świadomej pamięci, jak i świadomego zapomnienia. W tamtych stronach lubią paradoksy. Każde z pięciu plemion twierdzi, że to ono było zwycięskim najeźdźcą. Każde z czcią wspomina masakrę. Każde wierzy, że zażądali jej bogowie jako sprawiedliwej zemsty za bezbożne praktyki odprawiane w mieście. Mawia się, że zło trzeba zmyć krwią. Tamtego dnia krew płynęła jak woda, więc potem musiało być bardzo czysto.
Każdy przechodzący pasterz lub kupiec dokłada kamień do stosu. To dawny zwyczaj – robi się tak ku czci zmarłych, swoich zmarłych, skoro nikt nie wie, kim naprawdę byli zmarli leżący pod kopcem, wszyscy na wszelki wypadek zostawiają kamienie. Omijają ten temat, opowiadają, że to, co się tutaj wydarzyło, musiało nastąpić z woli ich boga, więc zostawiając kamienie, czczą jego wolę.
Według innej legendy miasto wcale nie uległo zniszczeniu, lecz dzięki zaklęciu znanemu jedynie królowi zniknęło z tego miejsca wraz z mieszkańcami. Wszystko zastąpiono widmowymi odpowiednikami, które następnie zarżnięto i spalono. Prawdziwe miasto bardzo się skurczyło i znalazło się w jaskini pod wielkim stosem kamieni. Wszystko, co kiedyś istniało, nadal istnieje, łącznie z pałacami i ogrodami pełnymi drzew i kwiatów, łącznie z ludźmi, nie większymi od mrówek, ale żyjącymi tak jak wcześniej – noszącymi maleńkie ubrania, wyprawiającymi maleńkie przyjęcia. Opowiadającymi maleńkie historie, śpiewającymi maleńkie pieśni.

 
Wesprzyj nas