“Krwawy las” to opowieść o zagmatwanych kolejach losu rzymskiego legionisty, który musi pogodzić obowiązki żołnierza ze swoim człowieczeństwem. To także ponadczasowy obraz wojny widzianej z perspektywy zwykłego szeregowca.


Geraint Jones, były żołnierz, powieścią “Krwawy las” debiutujący w roli pisarza, pokazuje egzystencję zwykłego żołnierza w wielu aspektach: życia obozowego z dala od domu, marszów i bitew, zasadzek i potyczek w otwartym polu, lojalności i zdrady, zaufania i odpowiedzialności za towarzyszy.

Autor sięgnął do znanego epizodu z dziejów imperium rzymskiego, by w zaskakującej, poruszającej i brutalnej opowieści przekazać swoje spojrzenie na los prostego żołnierza. To opowieść, która równie dobrze jak wojen rzymskich może dotyczyć zmagań na frontach pierwszej i drugiej wojny światowej czy bardziej nam współczesnych konfliktów w Indochinach czy Afganistanie. Zresztą dla tych, którzy znają film “Pluton” Oliviera Stone’a analogie nasuną się same.

Geraint Jones oparł fabułę powieści na zmaganiach XVII legionu rzymskiego, podbijającego plemiona germańskie na wschodnim brzegu Renu. Kilkuletnie potyczki z buntującymi się przeciwko rzymskiej okupacji narodami zakończyły się w Lesie Teutoburskim w 9 r. n.e. spektakularną klęską, masakrą trzech rzymskich legionów i śmiercią blisko trzydziestu tysięcy żołnierzy, co powstrzymało dalszą ekspansję imperium rzymskiego na północ i wschód Europy.

Bohaterowie powieści to contubernium – najmniejsza jednostka składowa legionu – drużyna ośmiu żołnierzy pod dowództwem centuriona, których losy i przeżycie na polu bitwy zależą od ścisłej współpracy, zaufania i lojalności. “Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” – to znane zawołanie muszkieterów było również aktualne kilkanaście wieków wcześniej. Autor zwraca uwagę, że relacje ukształtowane w oddziale utrzymywały żołnierzy, mimo stałego stresu, przy zdrowych zmysłach, często ratowały życie, ale także mogły oznaczać ich zgubę.

Narratorem powieści jest Felix, postać o tajemniczej przeszłości, legionista z utratą pamięci znaleziony przez oddział rzymski w lesie pośród pomordowanych i torturowanych towarzyszy. Wcielony do drużyny pod dowództwem centuriona Pavo stanie się trybikiem w wojennej machinie XVII legionu, będzie też musiał stać się niezawodną częścią zespołu. A okazji ku temu nie zabraknie. Krwawy marsz przez germański las, walka twarzą w twarz z germańskimi wojownikami, codzienny widok śmierci i tortur pojmanych przez Germanów towarzyszy, zmagania z głodem, wiatrem, deszczem i chłodem – taki los spotkał rzymskich legionistów zamiast obiecywanych splendorów i łupów wojennych.

Tajemnice Felixa, mroczne wspomnienia i fakty z jego przeszłości, które w końcu ujrzą światło dzienne – będą zaskoczeniem i dla bohatera i dla czytelnika, a wybory moralne, których Felix dokonał we wcześniejszym życiu i przed którymi stanie ostatecznie, motywacje i lojalność w stosunku do towarzyszy broni – obrazują dylematy żołnierza w każdej epoce.

Geraint Jones pokazuje sposób myślenia żołnierzy, ich emocje i rozterki, a to coś, co zna z własnego doświadczenia i relacji kolegów

Jones pokazuje też sposób myślenia żołnierzy, ich emocje i rozterki, a to coś, co zna z własnego doświadczenia i relacji kolegów. Towarzysze broni głównego bohatera prezentują cały przekrój żołnierskich stereotypów – zaprawionych w bojach brutali, zagubionych w realiach wojny rekrutów, rozczarowanych i zniechęconych weteranów, patriotów i goniących za wojennymi grabieżami rzezimieszków. Historia ta łatwo mogłaby zostać przeniesiona do innej epoki, a z opowieści Jonesa wyłania się, widziany z perspektywy zwykłego szeregowego, ponadczasowy obraz wojny i żołnierskich dylematów.

Geraint Jones, który służył w Afganistanie i Iraku, dobrze wie – i potrafi to wyrazić literacko, jak żołnierze myślą i mówią. Ich codzienny język, nie stroniący od dosadności i wulgaryzmów, brzmi prawdziwie, a główni bohaterowie – tajemniczy Felix, jego sześciu towarzyszy i ich centurion, Pavo, jawią się jako prawdziwi ludzie z krwi i kości, i mimo ich wad – zyskujące sympatię czytelnika postacie. Nikodem Maraszkiewicz

Geraint Jones, Krwawy las, Przekład: Mirosław P. Jabłoński, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 12 lutego 2019
 
 

Geraint Jones
Krwawy las
Przekład: Mirosław P. Jabłoński
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 12 lutego 2019
 

Prolog

 
Armia umierała. Cesarstwo zostało rzucone na kolana. Żołnierz tkwił w samym środku zdarzeń, jak zawsze, i chociaż jego ignorancja dorównywała skalą tragedii, w której uczestniczył, to widział dość poległych towarzyszy broni, żeby dojść do nieuniknionego wniosku.
– Mamy przejebane. – Uśmiechnął się do mężczyzny obok niego.
To nie był szczery uśmiech. Cesarstwo nie miało dla niego znaczenia. Oświecenie? Romanizacja? Wymyślne słowa dla otyłych polityków. Jego światem była drużyna, koledzy, za których był odpowiedzialny. Jego świat to było tych kilka metrów przed nim, widocznych ponad krawędzią tarczy.
– Nadchodzą! – zawołał ostrzegawczo centurion, gdy nawała wojowników wypadła z kryjówki wśród drzew.
To byli wielcy faceci, o głowę wyżsi od Rzymian, a ich szarża z wyniosłych brzegów sprawiała, że wydawali się olbrzymami.
Żołnierz zauważył, że to byli świeży wojownicy, niewykrwawieni, o oczach nadal błyszczących życiem, nierozumiejący jeszcze prawdy, że mogą zginąć na tym trakcie.
– Zewrzeć szyki! – krzyknął centurion, a żołnierz założył swoją tarczę za tarczę sąsiada i przeniósł ciężar ciała za nogę wykroczną. Kończyny miał osłabione, jednak mięśnie go posłuchały. Czuł śliskość gruntu pod sandałami; wcisnął stopy głębiej w podłoże, gdyż każdy centymetr podczas przepychania się w zwarciu był kwestią życia lub śmierci.
Żołnierz pochwycił spojrzenie sąsiada. Trzy dni temu to był młody rekrut. Teraz nieogolona szczecina na jego nieosłoniętym podgardlu była siwa.
Spojrzał ponownie w przód. Germanie znajdowali się teraz zaledwie o kilka kroków przed nimi, wrzeszcząc i klnąc, z twarzami wykrzywionymi jednocześnie przez nienawiść i nadzieję zwycięstwa.
Zwarli się. Tarcza w tarczę, cięcie, łamanie, rozszczepianie. Metal w ciele, opór kości, zasysanie wyciąganego ostrza. Zgrzytanie zębów, plucie, oczy martwe z rezygnacji lub płonące wyzwaniem.
To była bitwa.
Dla żołnierza czas przestał się liczyć. Mierzył życie oddechami, nie miał zatem pojęcia, ile minut nasączonych posoką minęło, zanim linia rzymskich żołnierzy w końcu pękła, Germanie wdarli się w wyłom, a bitwa przerodziła się w chaos oddzielnych potyczek.
Nacierał na niego wojownik za wojownikiem. Większość z nich była rozmazanymi plamami – cięcie, zasłona, dźgnięcie, natarcie – ale niektóre szczegóły wryły mu się w pamięć: widok Rzymianina patrzącego ze zdziwieniem na kikut swojego ramienia odrąbanego germańskim toporem; kobiety, dziwki z taborów, szachującej włóczników wściekłymi wymachami drąga; muła miotającego się w męce, z oczami wybałuszonymi z przerażenia. Bitewne pociągnięcia pędzlem na płótnie wojny.
– Zbiórka, zbiórka, zbiórka! Formować się wokół mnie! – Żołnierz usłyszał ochrypłe nawoływania do utrzymania porządku i ujrzał, że przebija się ku niemu przerzedzony szereg legionistów. Nie wiedział, że szczekliwy głos należał do niego. Podobnie jak uderzenia jego dobrze wyćwiczonego zbrojnego ramienia, język żołnierza działał sam z siebie.
Niewielka grupka mężczyzn stała pewnie, a wokół nich kłębiła się fala germańskich wojowników. Żołnierze innych grup zwarli szeregi i założyli tarcze jedna za drugą, trzymając miecze i oszczepy w drżących rękach. Krążące w górze padlinożerne ptaki obserwowały tę twierdzę uzbrojonych mężczyzn, oblężoną przez falujące morze wrogów.
Nastał okres względnego spokoju podczas bitwy. Ludzie nadal ginęli, ale początkowe starcie zamieniło się w garść pojedynków i dobijanie rannych. Pełne udręki wołania matek rozbrzmiewały we wszystkich językach cesarstwa. Żołnierz znał się na wojaczce i wiedział, że ta cisza to jedynie zaczerpnięcie tchu przed dalszymi zmaganiami. Walka się nie skończyła. Sam las zdawał się wstrzymywać oddech w oczekiwaniu na kolejny akt.
Jego zapowiedź nadeszła z przodu drogi. Grzmot. Tętent kopyt.
Germańska jazda gnała przed siebie, wlewając się w wąską przestrzeń między drzewami i zmiatając Rzymian, którzy przeżyli trzy dni horroru tylko po to, żeby zostać stratowanymi lub nadzianymi na włócznie konnicy.
W obliczu tej siły grupki żołnierzy się rozpadły, a dyscyplinę zastąpił zwierzęcy instynkt ucieczki. Las może zapewnić bezpieczeństwo. Mogliby przeżyć…
Niektórzy oparli się temu popędowi. Zdusili go, zaciskając zęby. Byli jądrem legionu.
– Wracajcie, cioty! Wracajcie! – zdołał zawołać centurion, zanim umilkł, znikając pod tratującym go wierzchowcem.
Grupa otaczająca żołnierza rozpadła się. Teraz stało przy nim tylko sześciu ludzi. Niedobitki z jego drużyny: mężczyźni, którzy jedli, spali i srali razem tak często, że byli niemal jednym organizmem. Ich solidarność przyniosła im teraz wytchnienie, gdyż wierzchowce skręciły gwałtownie, omijając nieustępliwe tarcze i nieugiętych wojowników, żeby ich jeźdźcy mogli podążyć za łatwiejszą albo bardziej chlubną zdobyczą.
A nie było nic bardziej wspaniałego od orła legionowego. Srebrny totem był duszą legionu. Gdy żołnierze umierali bądź uciekali do lasu, orzeł się zachwiał, gdyż chorąży opadł na kolana z powodu odniesionych ran. Niedźwiedzia skóra na jego ramionach była pokryta zmatowiałą krwią.
Żołnierz widział osłabłego mężczyznę, świadka ostatniej bitwy piechoty, który padł w obronie orła. Dopiero gdy chorąży nie wykonał żadnego ruchu, żeby walczyć, żołnierz pojął, że mężczyzna umarł z dłonią na świętym drzewcu. Wystarczył kopniak wrogiego jeźdźca, żeby zwalić ciało chorążego na ziemię. Wojownik o zmierzwionych włosach dźwignął totem nad głowę, wiwatując ochryple na swoją cześć, a jego pobratymcy przerwali na chwilę jatkę, żeby uczestniczyć w zdobyciu jednego z najświętszych symboli Rzymu.
Ale żołnierz nie obserwował już orła.
Nie odwrócił się z powodu udręki. W polu jego widzenia przemknęło coś innego, co także znajdowało się pod opieką chorążego. Coś, co wtopiło się niezauważenie w ciemnozielony mrok lasu.
To był muł, a żołnierz wiedział, co zawierają skrzynie na jego spoconym grzbiecie. Żołd legionu. W tym lesie cieni oferował żołnierzowi szansę odrodzenia.
Skorzystał z niej.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Widziałem gorsze miejsca na śmierć.
To był cienisty zagajnik dębowy, gęsty i stary; raził w nim brak ptasiego chóru, którego można by się spodziewać. Między rosnącymi wysoko gałęziami widniał błękit pasujący do koloru oczu ludzi urodzonych w tej krainie falujących lasów i rwących rzek – ludu Germanów.
Pierwszych spotkałem daleko stąd i chociaż twarze tych wojowników zatarł czas, poznawałem ich gardłowy, warkotliwy język oraz imponujące cechy fizyczne: gęste brody, szerokie bary i silne kończyny. W porównaniu ze mną, składającym się teraz wyłącznie ze skóry i kości, wydawali się podobni bogom.
O ich bogach nie wiedziałem nic aż do dzisiejszego poranka. Teraz, oświecony, pragnąłem jedynie powrotu błogosławionej ignorancji.
Ponieważ germańscy bogowie lubili ofiary. Z ludzi.
Widok samego aktu został mi miłosiernie oszczędzony, byłem nieświadom tego, co się działo bardzo blisko miejsca, w którym moja głowa spoczywała na poduszce z ziemi i liści paproci. Przyciągnął mnie zapach, woń gotowanego mięsa, głód pokonał skłonność do samotności. Zbliżyłem się do tego, co uważałem za obozowe ognisko, chcąc żebrać albo kraść, zależnie od wyglądu ucztujących.
Znalazłem jedynie bankiet na cześć bogów. Naliczyłem sześć ciał w sześciu zwęglonych wiklinowych koszach zawieszonych nad ogniskami, które już się dopaliły. Zwłoki były upieczone, skurczone, ale przeplatane skórzane pasy na ich biodrach powiedziały mi, że ofiarą są rzymscy żołnierze. Wiedziałem to, gdyż sam służyłem w legionach. Sześciu innych było przyszpilonych do podłoża, ich stopy się stykały, tak że tworzyli swego rodzaju krąg; brzuchy mieli rozpłatane, a wnętrzności piętrzyły się na ich klatkach piersiowych.
Tak, widziałem gorsze miejsca na śmierć, ale ten sposób jej zadania trudno byłoby przebić, i na widok śliskich flaków i rozerwanych mięśni zakręciło mi się w głowie. Zwymiotowałem, choć jedynie garścią na wpół strawionych jagód, które spadły żałośnie na poszycie leśne.
Spojrzałem ponownie na ludzi na ziemi i ujrzałem twarze wykrzywione przez ból i upokorzenie. Jakim cudem nie słyszałem ich wrzasków?
I dlaczego nie usłyszałem tętentu kopyt?
Byli niemal tuż przy mnie. Spojrzałem na drugi kraniec zagajnika i zauważyłem między drzewami konie i błyski zbroi.
Cholera. Jazda rzymska.
Odwróciłem się i zakląłem. Odcięli mi drogę ucieczki. Widziałem ich teraz, jak idą między drzewami, nieregularna linia piechoty. Nie zauważyli mnie, wzrok mieli spuszczony, przepatrując zarośla przed sobą. To była nagonka, ale ich zwierzyna uciekła już dawno temu, więc tylko ja mógłbym zostać zagoniony na włócznie konnicy.
Spojrzałem na krąg trupów. Wiedziałem, co muszę zrobić, a jednak się wahałem nawet wtedy, gdy posłyszałem nawoływania żołnierzy:
– Utrzymywać tyralierę! Wraź oszczep w te krzaki! Przepatrywać czubki drzew!
Nie, nie przeoczą mnie. Nie miałem wyboru.
Ukląkłem obok jednego z przebitych palami mężczyzn. Był dobrze po czterdziestce, przypuszczalnie blisko końca zaciągu; wargi miał rozdarte tam, gdzie zagryzł na nich zęby w agonii. Z bliska zauważyłem robaki pełzające po jego obnażonych organach oraz głęboką studnię opróżnionego brzucha.
Zagłębiłem weń dłonie i znalazłem wątrobę. Nóż miałem mały, kilkunastocentymetrowy zaledwie i tępy. Tępy, bo dobrze mi służył. Nie zawiódł mnie i teraz, podczas tego ostatniego zadania. Wątroba się oddzieliła. Wcisnąłem nóż do wnętrza trupa, na miejsce jego ostatniego spoczynku, a potem wślizgnąłem się w krzaki.
Moja kryjówka była gęstą plątaniną cierni, które posłużyły mojemu celowi. Ściągnąłem z siebie resztki tego, co zostało z mojej tuniki, i ukryłem tkaninę pod korzeniami i ziemią. Obróciłem się, czując, że kolce kłują i szarpią mi skórę, a pierwsze krople krwi tworzą mój kamuflaż. Wraz z płynącą krwią wróciło wspomnienie i ujrzałem zalane słońcem zbocza wzgórz nad bladoniebieskim morzem; ręce i nogi miałem pokryte krwią, gdy przedzierałem się przez kolczaste krzewy, ścigany przez niesione wiatrem ujadanie psów.
Kolce wbiły się głębiej.
Znieruchomiałem na widok dwóch mężczyzn wchodzących do zagajnika. Dzięki życiu na pograniczu Cesarstwa Rzymskiego rozpoznałem szereg odznaczeń i ornamentów na tarczy jednego z nich – to był prefekt, człowiek zajmujący trzecie najwyższe stanowisko w legionie i ostatnie, jakie mógł osiągnąć ktoś nieurodzony w stanie senatorskim. Musiał się piąć w górę hierarchii wojskowej przez trzydzieści lat służby na różnych frontach, a miał może lat pięćdziesiąt, i doszedł nawet do tego, że upodobnił się do legionowej tarczy: solidnej, nieco zużytej na brzegach, z nieznacznym wybrzuszeniem w linii środkowej. Nawet jej żelazne zwieńczenie było odbiciem wydatnego nosa oficera.
Jednak moją uwagę zwrócił człowiek, który mu towarzyszył. Chociaż dowódca jazdy był o połowę młodszy od Rzymianina, to on przewodził, a władza i autorytet biły od niego falami. Tylko nobilowie nosili się z taką pewnością siebie. Jednak ten mężczyzna był wysoki i miał blond włosy do ramion. Zatem germański szlachcic, z królestwa podległego cesarstwu.
Obserwowałem go, gdy przyglądał się klatkom i ich zawartości. Ujrzałem na jego wargach złośliwy uśmieszek, chociaż postarał się go ukryć przed swoim towarzyszem. Wskazał skórzane pasy, dochodząc do tego samego wniosku, co ja.
Zmusiłem się, by trwać nieruchomo, być cierpliwym i słuchać. Otworzyłem usta, panując nad oddechem, i zablokowałem tło dźwiękowe pochodzące od żołnierzy szeleszczących w zaroślach.
– To legionista, ale nie jeden z moich. – Weteran wzruszył ramionami. – Stan wszystkich moich grup się zgadza. Może to oddział z któregoś fortu nad Renem?
– Zaledwie dwunastoosobowy? – zapytał wysoki Germanin.
– Może są z pierwszego legionu. Tej bandy nie da się niczego nauczyć. Panie – dodał, zanim odniósł się do sposobu śmierci tamtych ludzi. – Sześciu w klatkach, sześciu z wyprutymi flakami.
W tym stwierdzeniu kryło się pytanie i dowódca jazdy odpowiedział na nie:
– Obawiam się, że nie potrafię wyjaśnić, jakie to niesie przesłanie. Może żadnego. – Wzruszył ramionami. – Mogę ci natomiast powiedzieć, Cejoniuszu – i możesz osobiście przekazać te słowa gubernatorowi – że wyznaczę moich najlepszych ludzi i tropicieli, żeby znaleźć dzikusów, którzy to uczynili. Sądząc ze stanu zwłok oraz temperatury popiołu, nie są dalej niż o dzień drogi.
Prefekt Cejoniusz, jak go nazwał Germanin, skinął energicznie głową, zgadzając się częściowo z tą opinią, ale bardziej licząc na srogi odwet.
W następstwie setek lat podbojów cały świat wiedział, że Rzymianie pałają niezaspokojoną żądzą zemsty. Wiedziałem, że gniew Rzymu zawita do tych lasów z większą nieuchronnością niż jesienne więdnięcie liści.
– Każę ludziom pogrzebać ciała, panie. – Starszy żołnierz oddał na odchodnym salut młodszemu towarzyszowi, ale został zatrzymany w pół kroku przez nieoczekiwaną odpowiedź tamtego.
– Nie – oświadczył po prostu dowódca jazdy.
Widziałem, że Cejoniusz powtarza samymi wargami słowa, które uprzejmie zmełł w ustach, podczas gdy Germanin przyklęknął obok jednej z osmalonych klatek. Wskazał gestem, żeby Rzymianin zrobił to samo; stawy nóg zatrzeszczały, gdy opryskliwy wiarus usłuchał.
– Popatrz. – Szlachetnie urodzony wskazał coś poniżej prętów. – Jest tam drewniany klin, trzymany przez szkielet klatki. Jeśli ją ruszyć, ta lina tutaj – pokazał wpleciony sznur – spuści balast na tego, kto to uczyni.
– Balast, panie? – zapytał Cejoniusz, podczas gdy tamten przepatrywał leśne sklepienie.
– Tam. – Pokazał bez satysfakcji. Nad nimi gruby konar sterczał pod nienaturalnym kątem w porównaniu do innych gałęzi. Zauważyłem go wcześniej, a skoro Germanin także szukał podobnych pułapek, to być może coś nas łączyło: wspólne dziedzictwo brudnej wojny. – Jeśli ciężar spadnie na ciebie z tej wysokości, to jesteś trup – dodał.
– Czy nie ma już nic świętego? – zaburczał weteran, tęskniąc niewątpliwie za czasami walk tarcza w tarczę. Jak na ironię, stał na ziemi czczonej przez rdzennych mieszkańców tych krain, chociaż Rzymianie byli znani raczej z niszczenia innych kultur, a nie z ich asymilowania.
– Dziękuję, panie – powiedział w końcu prefekt z przekonaniem w głosie. – Każę niewolnikom zabrać ciała.
Znajdowali się teraz przy żołnierzach przebitych palami, zaledwie dziesięć kroków od mojego schronienia. Za sobą słyszałem tyralierę legionistów poruszających się wolno, ale zbliżających się nieustannie. Tak blisko zagajnika nie spodziewali się znaleźć nikogo, ale jak mogliby mnie przeoczyć?
Nadeszła właściwa pora.
Wstałem.
– Panowie – zwróciłem się do obu, prefekta i Germanina, wznosząc w drżącej dłoni krótki legionowy miecz. Drżenie było wywołane zdenerwowaniem, ale nadawało mi pozór człowieka na skraju szaleństwa.
Obaj się odwrócili, przy czym Rzymianin sięgnął po miecz, ale Germanin powstrzymał go machnięciem dłoni. Twarz szlachcica wyrażała początkowo zdumienie, ale potem jego usta z wolna wykrzywił drwiący uśmiech, jakby był jedynym człowiekiem wtajemniczonym w najlepszy dowcip cesarstwa.
– Panowie – powtórzyłem drżącym głosem. To był pierwszy raz od tygodni, kiedy miałem powód się odezwać.
Widziałem, że mi się przyglądają, zdumiewając się moją nagością. Gdy pozbyłem się tuniki, jedynym moim okryciem była lśniąca warstwa ciemnoczerwonej krwi. Dławiąc się zimnym mięsem, wgryzłem się w wątrobę, której użyłem jako gąbki, żeby ze zniedołężniałego żebraka przemienić się w postać z koszmaru.
– Panie – odezwałem się ponownie, wskazując mieczem Germanina i mrugając z powodu krwi zalewającej mi oczy. – Kim jesteś? – wyjąkałem.
Podniósł ręce – powoli, z otwartymi dłońmi – i odezwał się tonem jednocześnie rozkazującym i przyjacielskim. Jeśli widział raczej ducha niż człowieka, to nie zdradził się z tym.
– Nazywam się Arminiusz. Dowodzę rzymską kohortą pomocniczą, konnicą plemienia Cherusków, dla których jestem księciem. Urodziłem się Germaninem, ale jestem obywatelem Rzymu. A kim ty jesteś, przyjacielu?
Koniec gry.
– Nie wiem.

 
Wesprzyj nas