W swojej siódmej powieści, “Dni bez końca”, Sebastian Barry, niczym alchemik słowa, wydobywa z poetyckich fraz ponadczasową opowieść o zakamarkach ludzkiej duszy, sytuując ją na tle przygnębiających wydarzeń z historii Stanów Zjednoczonych.
“Dni bez końca” to opowieść o losach dwójki młodych osieroconych chłopców, Thomasa McNulty’ego, syna irlandzkich imigrantów, i Johna Cole’a. Ich przypadkowe spotkanie na amerykańskim odludziu stało się początkiem wieloletniej odysei pośród dramatycznych wydarzeń wstrząsających Ameryką lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XIX wieku. Relacja, która nawiązali dała im wzajemne oparcie w najtrudniejszych dniach głodu, braku perspektyw i piętrzących się na każdym kroku trudności.
Dostrzegając szansę na lepsze życie w karierze wojskowej – bohaterowie zaciągają się do armii i tu rozpoczyna się ich żołnierska gehenna. “W umieraniu za kraj nie ma nic trudnego. To najłatwiejsza rzecz pod słońcem.” – konstatuje buńczucznie poborowy Thomas McNulty. Rzeczywistość okazała się jednak dużo bardziej skomplikowana. Wojny z Indianami, ochrona osadników i poszukiwaczy złota, bezlitosne rzezie indiańskich kobiet i dzieci, równie okrutny okres w armii Unii podczas wojny secesyjnej, gdy królowały śmierć i zniszczenie, upadek człowieczeństwa i wszelkich norm moralnych, stały się codziennością amerykańskich żołnierzy. “Robi się ponuro, gdy świat nie przywiązuje żadnej wagi do człowieka i jego bliskich, a wtedy zjawia się Śmierć, skradając się w zakrwawionych butach.” – podsumowuje bohater.
Ramy czasowe powieści Sebastiana Barry’ego obejmują lata wojny secesyjnej, prześladowań ras innych niż biała, mordowania i przesiedlania Indian, traktowania imigrantów w charakterze mięsa armatniego. Krajem zawładnęła wówczas nienawiść i desperacja w walce o własne życie, dobytek i perspektywy. “Dni bez końca” to również historia związku dwóch mężczyzn, ich miłości do siebie i do przybranej córki, indiańskiej dziewczynki, której nadali imię Winona, a którą bohaterowie zaopiekowali się po jednej z bitew ze Siuksami.
Choć Barry pisze o rzeczach okrutnych udaje mu się zawrzeć w tekście wyważoną dawkę grozy i poezji, momentów surowych i tchnących delikatnością, porywających i wzruszających, humorystycznych i tragicznych. Pisarz ten jest obdarzony niezwykłym talentem malowania słowami żywych, zapadających w pamięć obrazów.
“Dni bez końca” to cudownie poetycka książka o gwałtownym okresie w historii Ameryki i o tym, że ostatecznie naprawdę liczy się tylko miłość.
Autor prowadzi narrację z perspektywy Thomasa McNulty’ego, dostosowując przy tym styl prowadzenia opowieści do postaci niewykształconego, choć obdarzonego przenikliwą spostrzegawczością irlandzkiego imigranta, który opisuje swoje losy i rzeczy takimi, jakimi są. Czasami w sposób chaotyczny – skupiając się na nieistotnych szczegółach czy przeskakując z tematu na temat. Jego niestandardowa interpunkcja i gramatyka, wiele zdań niekompletnych powodują, że cała historia staje się tym bardziej wiarygodna, ułatwiając czytelnikowi wczucie się w emocje bohaterów i zmuszając do samodzielnego poskładania opowieści w logiczną całość. To także wyzwanie dla tłumacza, stąd wielkie brawa dla Jędrzeja Polaka, który potrafił znakomicie oddać językowe niuanse Barry’ego.
“Dni bez końca” to cudownie poetycka książka o gwałtownym okresie w historii Ameryki i o tym, że ostatecznie naprawdę liczy się tylko miłość. To pięknie napisana, choć niełatwa refleksja na temat wojny i brutalności, cierpienia, przyjaźni i ludzkiej egzystencji, głęboko osadzona w amerykańskiej rzeczywistości. ■Nikodem Maraszkiewicz
Dni bez końca
Dni bez końca
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 13 lutego 2019
Rozdział 1
Wystawianie trupów w Missouri, jak powiadają, niezawodnie przechodzi ludzkie pojęcie. Jakby stroili nieszczęsnych zabitych żołnierzy do ślubu, a nie do pochówku. Wyczyszczone naftą mundury wyglądają lepiej niż wtedy, gdy żyli. Golą ich starannie, że niby balsamiście przeszkadza każdy najmniejszy włosek. Nikt, kto znał kawalerzystę Watchorna, nie poznałby go po śmierci bez tych sławetnych zrośniętych wąsami bokobrodów. Śmierć tak czy siak zmienia ludzkie oblicza. Ale faktem jest, iż wkładali chłopaków do tandetnych trumien, tyle że nie o to przecież chodzi. Kłopot w tym, że jak podniesie się taką trumnę z trupem, to dno galancie się wybrzusza. Bo drewno na nie pocięli w tartakach tak cienko, że wyglądało jak opłatek, a nie deska. Ale chłopakom, co polegli, wcale to nie przeszkadza. Bo chodzi o to, że jak się na nich patrzyło, to wyglądali anielsko.
Mówię teraz o końcu mojego pierwszego angażu w wojenny interes. Najpewniej było to koło roku 1851. Jak tylko straciłem pierwszy chłopięcy blask, w wieku lat siedemnastu zaciągnąłem się do wojska w Missouri. Brali wszystkich, co mieli po dwie ręce i nogi. Jakby człowiek nie miał oka, też by go pewnie wzięli. Jedyna płaca gorsza od najgorszej płacy w Ameryce to żołnierski żołd. I fasuje się byle jakie żołnierskie racje, a jak się je wysrywa, to strasznie śmierdzi. Ale człowiek się cieszył, że dostał jakąś robotę, bo jak się nie ma w Ameryce roboty za parę dolarów, to się głoduje – tyle się przedtem nauczyłem. No i miałem już dosyć głodowania.
Uwierzcie mi, powiadam, że są tacy, co uwielbiają wojaczkę, choćby najpodlej płatną. Po pierwsze, dostaje się konia. Może nawet i szpotawą chabetę, może nawet i taką, co ją kłuje kolka albo ma wole wielkości globusa, ale prawdziwego konia! Po drugie, dostaje się mundur. Może nawet i taki, co się ździebko pruje w szwach, ale prawdziwy mundur! Granatowy jak dupka muchy plujki.
Klnę się na Boga, że w wojsku żyło mi się dobrze. Gdy zaczynałem, miałem siedemnaście lat albo coś koło tego, nie jestem całkiem pewny. Nie powiem też, że lata przed pójściem do wojska były łatwe. Ale od tańczenia wyrobiłem sobie mięśnie i byłem, jak to się mówi, giętki. To nie przytyk do moich klientów, wypowiadam się raczej w ich imieniu. Jak się płaci dolara za taniec, człowiek liczy, Bóg mi świadkiem, że za swoje pieniądze odtańczy parę niezgorszych odsibek na parkiecie.
Tak, wojsko, stwierdzam to z dumą, mnie przygarnęło. Dzięki Bogu John Cole był moim pierwszym przyjacielem w Ameryce, w wojsku też, i przyjacielem ostatnim, skoro już o tym mowa. Towarzyszył mi przez niemal całe, wiele dające do myślenia i, by tak rzec, jankeskie życie, dobre pod każdym względem. Był takim samym chłopięciem jak ja, ale mając szesnaście lat, wyglądał już na prawdziwego mężczyznę. Poznałem go jako czternastolatka czy coś, jak był zupełnie inny. Tak twierdził potem właściciel szynku. Już na was pora, chłopaki, już nie jesteście dziećmi, powiada. John był śniady na twarzy i miał czarne oczy – indiańskie, jak wtedy mówili. Lśniące. Starsze chłopaki z plutonu gadały, że Indianie to diabły wcielone o kamiennych twarzach, gotowe człeka zabić, gdy tylko nań spojrzą, i że trzeba ich zmieść z powierzchni ziemi, i że to najprawdopodobniej najlepsza polityka. Żołnierze lubią wypowiadać się górnolotnie. Niechybnie zagrzewają się tak do walki, mówił John Cole, który we wszystkim się rozeznawał.
Ma się rozumieć, do wojska zgłosiliśmy się z Johnem Cole’em razem. Oddawaliśmy się, by tak rzec, hurtowo i tak samo jak mnie zajrzeli mu w gołą dupę. Jak bliźniakom. No bo jak skończyliśmy w szynku, nie mieliśmy się w co odziać. I wyglądaliśmy pewnie jak dwaj mali żebracy. John urodził się w Nowej Anglii, gdzie ojcowizna przestała rodzić. Miał dopiero dwanaście lat, jak się puścił w drogę. Jakżem go tylko zobaczył, pomyślałem: mam towarzysza. Tak to wyglądało. Choć widział mi się na lalusia. Wychudłego z głodu na twarzy. Spotkałem go pod krzakiem w cholernym Missouri. Siedzieliśmy pod tym krzakiem, albowiem niebiosa rozwarły się i ulały. Daleko na tych błotnych równinach za starym St. Louis. Bardziej spodziewałem się ujrzeć uciekającą przed deszczem kaczkę niż żywego ducha. Niebiosa się rozwarły. Daję drapaka pod krzaki i nagle go widzę. Inaczej w ogóle bym go nie spotkał. Przyjaciela na całe życie. Osobliwe i doniosłe spotkanie, rzec by można. Szczęsne. Ale najsampierw wyciąga na mnie mały ostry kozik z rozbitego na płask hufnala. Miarkował nadziać mnie na ten kozik, jakbym chciał zrobić mu coś nie tak. Wyglądał, jak mnie się zdaje, na bardzo skrytego w sobie trzynastolatka. W każdym razie zaczęliśmy gadać pod wspomnianym krzakiem, a on mnie objaśnił, że jego prababka była Indianką z takiego dawno temu wypędzonego ze Wschodu plemienia. Co teraz jest na terytoriach indiańskich. Nigdy ich nie spotkał. Nie wiem, dlaczego opowiedział mi o tym wszystkim prosto z mostu, ale byłem wobec niego przyjazny i może pomyślał, że straci ten wybuch przyjaźni, jeśli nie dowiem się rychło o nim najgorszych rzeczy. No. Powiedziałem mu, jak sobie najlepiej z tym radzić. Ja, syn ubogich, tak samo przeklętych przez los sligończyków. No, bo my z McNultych nie mamy się czym przechwalać.
Może z szacunku dla wrażliwej duszy Johna Cole’a zrobię wielki krok w przód i nie będę opisywał naszych pierwszych lat. Tyle tylko, że on sam mógłby przyznać, iż lata te były na swój sposób ważne, a ja też nie powiem, że wycierpiałem się przez nie wyjątkowo podle, i to pod każdym względem. Mamy się ich wstydzić? Tak bym nie powiedział. Nazwę je naszymi roztańczonymi latami. Bo dlaczego, do cholery, nie? Przecież byliśmy tylko dziećmi chcącymi przetrwać na niebezpiecznym terytorium. I przetrwaliśmy, a ja, jak słyszycie, przeżyłem, żeby to opowiedzieć. Zapoznawszy się pod anonimowym krzakiem, naturalną i prostą koleją rzeczy połączyliśmy siły, by przetrwać. Znaczy się, małoletni John Cole i ja ruszyliśmy ramię w ramię błotnistym gościńcem, żeby dojść do następnego miasteczka w tej pogranicznej okolicy, gdzie pracowały setki awanturniczych górników i gdzie stało z pół tuzina szynków, wzniesionych przy tej grząskiej arterii, by dostarczyć im rozrywki.
Nic o tym, rzecz jasna, nie wiedzieliśmy. W tamtych czasach, jak się starałem to zilustrować, John Cole był drobnym chłopcem o czarnych jak noc oczach i chudym, spiczastym jak u myśliwskiego psa pyszczku. Ja byłem sobą, tylko młodszym. Bo choć skończyłem może z piętnaście lat, to po mych irlandzkich, kanadyjskich i amerykańskich przypadkach wyglądałem na tyle co on. Ale nie miałem pojęcia, jak wyglądałem. Dzieciom wydaje się, że są imponująco duże, a dla innych to chucherka.
Dosyć błądzenia po omacku. We dwóch będzie nam raźniej, powiedział.
Wtedy wpadliśmy na pomysł znalezienia roboty przy opróżnianiu nocników czy czymś równie ohydnym dla przyzwoitych ludzi. Nie wiedzieliśmy za wiele o dorosłych. W ogóle niewiele wiedzieliśmy. Byliśmy gotowi robić cokolwiek i się tym zadowolić. Byliśmy gotowi zejść do kanałów, żeby przerzucać szuflą gówna. Bylibyśmy kontenci, mogąc popełnić sekretne morderstwo, pod warunkiem że by nas nie pojmano i nie ukarano, kto wie. Byliśmy dwoma strużynami ludzkości we wrogim świecie. Byliśmy przekonani, że gdzieś czeka na nas sporo jedzenia i musimy je tylko znaleźć. Niebiańska strawa, jak mówił o niej John Cole, który po upadku ojca odwiedzał takie miejsca, gdzie karmiono go po równo religijnymi pieśniami i podporą chleba.
Nie było wielu takich miasteczek jak Daggsville. A nawet żadnego. Daggsville to był zgiełk, upaprane konie, trzaskające drzwi, osobliwe wrzaski. Dotarłszy tak daleko w mym biograficznym zapale, wyznać muszę, że w tamtym czasie miałem na sobie stary, związany w pasie sznurkiem worek po pszenicy. Trochę przypominał odzienie, ale nie za bardzo. John Cole wyglądał lepiej w znoszonym kościelnym czarnym garniturku, który sądząc po dziurach, miał już ze trzysta lat. Z tego, com widział, miał galancie przewietrzone przyrodzenie. Wystarczyło sięgnąć, żeby zmierzyć mu męskość, więc było lepiej odwracać od niej wzrok. Wymyśliłem dobry sposób, żeby sobie z tym radzić, a mianowicie wślepiałem się w jego gębę, co też na niewiele się zdało, bo gębę miał miłą dla oka. W które rzucił się nam nowiusieńki budynek, cały ze świeżego drewna, a nawet pobłyskujący niedawno wbitymi gwoździami. Stało na nim napisane „Szynk”, ni mniej, ni więcej. A pod spodem wisiała na sznurku mniejsza tabliczka: „Potrzebni czyści chłopcy”.
Popatrz się, widzisz, powiada John Cole, który nie miał mojego wszechstronnego wykształcenia, ale umiał składać litery. No, mówi dalej, na kochające serce mej matki, pasujemy jak ulał do połowy tego zapotrzebowania.
Prosto do środka, a tam przyjemnie wysoki współczynnik dobrego ciemnego drewna, ciemnej boazerii od podłogi do sufitu i długi bar, śliski i czarny jak wyciek ropy. Więc poczuliśmy się jak pluskwy w dziewczyńskim czepku. Obco. Obrazki tych pięknych amerykańskich scen chwały, na które lepiej się patrzy, niźli w nich uczestniczy. Za barem człowiek w komplecie z irchą, filozoficznie polerujący blat, którego nie trzeba było polerować. Było jasne, że to całkiem nowy interes. Na schodach prowadzących do górnych pokoi cieśla kończył jeszcze robotę, dopasowując ostatni kawałek poręczy. Barman miał zamknięte oczy, bo dostrzegłby nas wcześniej. I pewnie wywalił na zbity pysk. Wszak gdy otworzył oczy, nie cofnął się i nie obrzucił nas, jak się spodziewaliśmy, wyzwiskami, wcale nie; ten wyrafinowany człek uśmiechnął się tylko z zadowoleniem, widząc nas przed sobą.
Szuka pan czystych chłopców? – pyta go John Cole dosyć zadziornym tonem, wciąż węsząc kłopoty.
Jesteście mile widziani, mówi barman.
Naprawdę? – zapytał John Cole.
Naprawdę. Pasujecie idealnie, zwłaszcza ten mniejszy, powiada, mając mnie na myśli. A potem, jakby obawiając się, że John Cole poczuje się urażony i da nogę, mówi: Ale ty też się nadasz. Płacę pięćdziesiąt centów za wieczór. Pięćdziesiąt centów za wieczór dla każdego oraz tyle picia, ile dusza zapragnie, jeśli umiecie grzecznie pić, a spać możecie w stajni za domem, właśnie tam, i będzie wam przytulnie i wygodnie, i ciepło jak kociętom. Pod warunkiem, że się sprawdzicie.
A co mamy robić? – pyta podejrzliwie John.
To najprostsza robota pod słońcem, pada odpowiedź.
Znaczy się jaka?
Jak to jaka, taniec, taniec i nic więcej. Tylko taniec.
Z tego, co wiem, nie jesteśmy tancerzami, odpowiada zbity z tropu i bardzo rozczarowany John.
Nie musicie być tancerzami w powszechnie akceptowanym, słownikowym znaczeniu tego terminu, odpowiada barman. Nie będziecie tańczyć kadryla.
W porządku, mówi zupełnie zdezorientowany John. Ale nie mamy żadnych ciuchów do tańczenia, to pewne, dodał, prezentując się w pełni swego opłakanego stanu.
Cóż, o wszystko zadbaliśmy, o wszystko zadbaliśmy, odpowiada tamten.
Cieśla przerwał robotę i usiadł na schodach, susząc zęby.
Pójdźcie za mną, panowie, odzywa się barman i najpewniej właściciel, pyszniąc się przy tym, a ja wam pokażę stroje robocze.
Pomaszerował po nowiuteńkiej podłodze w skrzypiących głośno trzewikach i otworzył drzwi do biura. Na drzwiach wisiała tabliczka „Biuro”, stąd wiedzieliśmy. No cóż, chłopięta przodem, powiedział, przytrzymując drzwi. Mam dobre maniery i nadzieję, że i wy je macie, gdyż nawet awanturniczy górnicy uwielbiają, ma się rozumieć, maniery.
Więc weszliśmy jeden za drugim, wytrzeszczając gały. A tam stoi wieszak z odzieniem i wygląda jak szubienica z powieszonymi damami. Bo to damskie odzienie. Suknie. Nic innego tam nie było, a rozejrzeliśmy się naprawdę dobrze.