Trzy najpopularniejsze dzieła słynnego amerykańskiego pisarza w jednym tomie. „Kroniki marsjańskie, „Człowiek Ilustrowany”, „Złociste jabłka słońca” to ponadczasowe historie dla czytelników w każdym wieku, niezależnie od upodobań.


Kroniki marsjańskie. Człowiek Ilustrowany. Złociste jabłka słońcaRay Bradbury, jeden z najpopularniejszych dwudziestowiecznych pisarzy amerykańskich, zachwycał pokolenia czytelników nastrojowymi opowieściami science fiction, fantasy i grozy.

W tym niezwykłym zbiorze zebrano trzy najpopularniejsze książki tego autora. „Kroniki marsjańskie, „Człowiek Ilustrowany”, „Złociste jabłka słońca” to ponadczasowe historie dla czytelników w każdym wieku, niezależnie od upodobań.

Kroniki marsjańskie
zbiór opowiadań fantastyczno-naukowych z roku 1950, spisanych w formie kroniki, ukazujących historię podboju Marsa przez Ziemian w latach 1999-2026.

Człowiek Ilustrowany
Jest takie miejsce, gdzie fantastyka spotyka się z grozą, Marsjanie z lwami na sawannie, misjonarz ze sztucznym człowiekiem, deszczowa dżungla z ognistymi kulami, a koniec świata z innym końcem świata. Miejscem tym jest skóra Człowieka Ilustrowanego. Człowiek Ilustrowany zabiera widza – i czytelnika – w podróż do niezwykłych światów, obcych, a jednocześnie dziwnie znajomych, odległych, a przecież leżących na wyciągnięcie ręki, ukrytych w słowach – i tatuażach.

Złociste jabłka słońca
zbiór 22 opowiadań z 1953 roku

Ray Bradbury
Kroniki marsjańskie. Człowiek Ilustrowany. Złociste jabłka słońca
Przekład: Paweł Ziemkiewicz, Paulina Braiter
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 28 listopada 2018
 
 

Kroniki marsjańskie

– Dobrze jest poczuć na nowo zadziwienie światem – rzekł filozof. – Podróże kosmiczne znów uczyniły dzieci z nas wszystkich.

styczeń 1999:
Rakietowe lato

W jednej chwili w Ohio panowała zima, jak zwykle – pozamykane drzwi, zatrzaśnięte okna, bielmo szronu powlekające szyby, dachy obwieszone frędzlami sopli. Dzieci jeździły na nartach, kobiety wędrowały ciężko skutymi lodem ulicami i w swych futrzanych płaszczach przypominały wielkie czarne niedźwiedzie.
I nagle miasteczko ogarnęła fala ciepła. Powódź rozgrzanego powietrza; zupełnie jakby ktoś zostawił otwarte drzwi piekarni. Gorąco pulsowało pomiędzy domami, krzakami i grupkami dzieci. Sople opadły, łamiąc się i topniejąc. Drzwi otwarły się na oścież. Okna uniosły w górę. Dzieci zrzuciły wełniane ubrania. Kobiety pozbyły się niedźwiedzich kostiumów. Śnieg zniknął, ukazując zielone zeszłoroczne trawniki.
Rakietowe lato. Słowa te wędrowały z ust do ust ludzi stojących w otwartych na przestrzał domach. Rakietowe lato. Ciepłe pustynne powietrze odmieniało malunki szronu na szybach, niwecząc zimowe dzieła sztuki. Narty i sanki stały się nagle bezużyteczne. Śnieg padający na miasto z chmurnego nieba przemienił się w gorący deszcz, zanim jeszcze dotknął ziemi.
Rakietowe lato. Ludzie wychylali się z ociekających wodą werand, obserwując poczerwieniałe niebo.
Rakieta leżała na polu startowym, wydmuchując z siebie różowe chmury ognia i hutniczego gorąca. W mroźny zimowy poranek każdym tchnieniem swych potężnych silników przywoływała lato. Jej dech odmienił klimat i przez krótką chwilę w okolicy zapanował lipiec…

luty 1999:
Ylla

Ich dom, wsparty na kryształowych filarach, stał na planecie Mars na skraju pustego morza. Co ranka można było ujrzeć panią K, jak jadła złociste owoce wyrastające z krystalicznych ścian albo też sprzątała za pomocą garstki magnetycznego pyłu, który unosząc ze sobą cały brud, ulatywał z gorącym wiatrem. Popołudniami, gdy skamieniałe morze było ciepłe i nieruchome, a drzewa winne tkwiły sztywno na dziedzińcu, podczas gdy odległe maleńkie kościane miasteczko zamykało się w swych murach i nikt nie opuszczał budynków, pan K zasiadał w swoim pokoju, gdzie czytał metalową księgę zapisaną wypukłymi hieroglifami, które muskał dłonią niczym muzyk grający na harfie. Pod jego dotykiem z książki odzywał się głos – miękki, pradawny głos, snujący śpiewnie historie o czasach, gdy morze było pełne rudej piany, a starożytni ludzie toczyli bitwy, zbrojni w chmary metalowych owadów i elektrycznych pająków.
Pan i pani K mieszkali nad martwym morzem od dwudziestu lat. Ich przodkowie od dziesięciu wieków żyli w tym samym domu, obracającym się w ślad za słońcem niczym wielki kwiat.
Pan i pani K nie byli starzy. Mieli jasną, brązowawą cerę prawdziwych Marsjan, żółte okrągłe oczy, łagodne melodyjne głosy. Kiedyś lubili malować obrazy chemicznym ogniem, pływać w kanałach w sezonie, gdy drzewa winne wypełniały je zielonymi sokami, i dyskutować do świtu w blasku błękitnych fosforyzujących portretów w pokoju rozmów.
Teraz nie byli już szczęśliwi.
Tego ranka pani K stanęła pomiędzy filarami i słuchała, jak piaski pustyni rozgrzewają się, topią niczym żółty wosk i ściekają za horyzont.
Coś miało się wydarzyć.
Czekała.
Patrzyła w błękitne niebo Marsa, jakby w każdej chwili mogło unieść się w bolesnym skurczu i wypuścić z siebie lśniący cud, który opadnie na piasek.
Nic się nie działo.
Znużona czekaniem, przeszła pomiędzy zamglonymi kolumnami. Z ich rozchylonych szczytów trysnęła drobna mżawka, chłodząc rozpalone powietrze i łagodnie ściekając jej po skórze. W gorące dni przypominało to brodzenie w potoku. Posadzki w domu lśniły od setek chłodnych strumyczków. W dali słyszała męża, który niestrudzenie grał na swej książce. Stare pieśni nigdy nie nudziły jego palców. Pani K pragnęła, aby kiedyś poświęcił jej tyle czasu, co swoim niezwykłym księgom, tuląc ją i pieszcząc niczym maleńką harfę.
Ale nie. Potrząsnęła wyrozumiale głową, niemal niedostrzegalnie wzruszając ramionami. Jej powieki opadły wolno, skrywając złociste oczy. Małżeństwo sprawia, że ludzie, choć nadal młodzi, popadają w rutynę starości.
Wyciągnęła się na fotelu, który bezzwłocznie dopasował się do jej ciała. Mocno zamknęła oczy.
Natychmiast zmorzył ją sen.
Jej brązowe palce zadrżały i uniosły się, chwytając powietrze. Chwilę później usiadła gwałtownie, zdumiona, dysząc głośno.
Rozejrzała się szybko, jakby oczekiwała, że ujrzy kogoś przed sobą. Przeżyła zawód; przestrzeń pomiędzy filarami pozostawała pusta.
W trójkątnych drzwiach pojawił się jej mąż.
– Wołałaś mnie? – spytał z irytacją.
– Nie! – zaprotestowała.
– Zdawało mi się, że słyszę twój krzyk.
– Naprawdę? Prawie już spałam i miałam sen!
– Za dnia? Nieczęsto ci się to zdarza.
Pani K siedziała bez ruchu, jakby ów sen uderzył ją prosto w twarz.
– Jakie to dziwne, jak bardzo dziwne – mamrotała. – Ten sen.
– Ach tak? – Jej mąż najwyraźniej pragnął powrócić do swojej książki.
– Śnił mi się mężczyzna…
– Mężczyzna?
– Wysoki, sześć stóp i cal.
– To absurdalne; byłby olbrzymem, niezdarnym olbrzymem.
– W jakiś sposób… – usiłowała znaleźć właściwe słowa – wyglądał normalnie. Mimo swojego wzrostu. A jego oczy – och, wiem, pomyślisz pewnie, że to niemądre – jego oczy były niebieskie!
– Niebieskie oczy! Bogowie! – wykrzyknął pan K. – Co przyśni ci się następnym razem? Może jeszcze miał czarne włosy?
– Skąd wiesz? – Była wyraźnie podniecona.
– Wybrałem najmniej prawdopodobny kolor – odparł chłodno.
– Naprawdę były czarne! Miał też bardzo białą skórę… Och! Był naprawdę niezwykły. Ubrany w dziwaczny mundur, zstąpił z nieba i przemówił do mnie grzecznie.
Uśmiechnęła się.
– Z nieba! Też mi bzdura!
– Przybył w metalowej konstrukcji, lśniącej jak słońce – wspominała. Przymknęła oczy, próbując przywołać ulotną wizję. – Śniłam, że patrzę w niebo, na którym rozbłysła nagle iskra, niczym moneta rzucona w powietrze. Wkrótce plama światła stała się większa i opadła miękko ku ziemi – długa, srebrna i zupełnie obca. W jednej ze srebrzystych ścian otwarły się drzwi i wyszedł z nich wysoki mężczyzna.
– Gdybyś ciężej pracowała, nie miałabyś głupich snów.
– Nawet mi się podobał – odparła, układając się wygodniej. – Nigdy nie posądzałam siebie o tak bogatą wyobraźnię. Czarne włosy, niebieskie oczy i biała skóra! Co za dziwny człowiek, a przecież całkiem przystojny.
– Pobożne życzenia.
– Nie bądź taki. Nie wymyśliłam go specjalnie. Po prostu pojawił się w mojej głowie, kiedy zapadłam w drzemkę. Wszystko to zupełnie nie przypominało snu – było tak niespodziewane i inne. Spojrzał na mnie i powiedział: „Przybywam moim statkiem z trzeciej planety. Nazywam się Nathaniel York…”.
– To idiotyczne imię; nikt takiego nie nosi – zaprotestował mąż.
– Oczywiście, że idiotyczne, pochodzi przecież ze snu – wyjaśniła cicho. – I rzekł: „To Pierwsza Wyprawa Kosmiczna. W statku jest nas tylko dwóch, ja i mój przyjaciel Bert”.
– Jeszcze jedno głupie imię.
– Powiedział też: „Przybywamy z miasta na Ziemi; tak nazywa się nasza planeta” – ciągnęła dalej pani K. – To jego słowa; Ziemia, takiej nazwy użył. Posługiwał się też obcym językiem. W jakiś sposób zdołałam go zrozumieć. Samym umysłem. Pewnie to telepatia.
Pan K odwrócił się, przystanął jednak na wezwanie żony.
– Yll? – zawołała cicho. – Zastanawiałeś się kiedykolwiek, czy… no cóż, czy na trzeciej planecie naprawdę żyją ludzie?
– Trzecia planeta nie nadaje się do życia – odparł cierpliwie mąż. – Nasi naukowcy stwierdzili, że w jej atmosferze jest stanowczo zbyt wiele tlenu.
– Pomyśl jednak, czyż nie byłoby to fascynujące, gdyby rzeczywiście tam żyli i wyruszyli w przestrzeń jakimś statkiem?
– Naprawdę, Ylla, wiesz, że nie znoszę emocjonalnych wybuchów. Wracaj do pracy.

* * *

Później tego samego dnia, krążąc pomiędzy szemrzącymi deszczowymi filarami, zaczęła śpiewać piosenkę, powtarzając ją raz za razem bez końca.
– Co to za pieśń? – warknął jej mąż, siadając przy ognistym stole.
– Nie wiem. – Uniosła zaskoczona wzrok, z niedowierzaniem zakrywając usta dłonią.
Słońce zachodziło. W gasnącym świetle dom zamykał się niczym olbrzymi kwiat. Między kolumnami świstał wiatr; pośrodku ognistego stołu bulgotała kałuża srebrzystej lawy. Wiatr poruszał rdzawymi włosami kobiety, szepcząc jej cicho do uszu. Stała w milczeniu, zapatrzona w bezkresną, płową dal morskiego dna, jakby przywoływała jakieś wspomnienie. Jej żółte oczy były miękkie i wilgotne.
– Wznieś toast, oczu twoich mowa uczucie me zaklina… – zaintonowała cicho, powoli. – Twój pocałunek w szkle zamknięty słodszy mi jest od wina. – Z zamkniętymi oczyma, poruszając delikatnie dłońmi na wietrze, zanuciła melodię.
Pieśń była bardzo piękna.
– Nigdy wcześniej tego nie słyszałem. Sama ją ułożyłaś? – spytał mąż, obserwując ją uważnie.
– Nie. Tak. Naprawdę nie wiem. – Zawahała się, oszołomiona. – Nie mam nawet pojęcia, co to za słowa. Są w innym języku.
– W jakim?
Jak odrętwiała wrzuciła porcję mięsa do bulgoczącej lawy.
– Nie wiem. – Po chwili wyjęła je upieczone i podała mu na talerzu. – Pewnie wymyśliłam to wszystko. To szaleństwo. Nie mam pojęcia dlaczego.
Nie odpowiedział. Patrzył, jak topiła płaty mięsa w syczącym zbiorniku ognia. Słońce już zaszło. Noc powoli sączyła się do pokoju, pochłaniając kolumny i ich samych niczym ciemne wino oblewające sufit. Ich twarze oświetlał jedynie srebrzysty blask lawy.
Kobieta znów zanuciła dziwną pieśń.
Jej mąż natychmiast zerwał się z krzesła i uniesiony gniewem wypadł z pokoju.

* * *

Później samotnie dokończył kolację.
Kiedy wstał, przeciągnął się, zerknął na nią i ziewnął.
– Może weźmiemy płomieniste ptaki i polecimy do miasta, aby się zabawić?
– Chyba nie mówisz poważnie? Dobrze się czujesz?
– Co w tym takiego dziwnego?
– Od sześciu miesięcy nie oddawaliśmy się rozrywkom.
– Uważam, że to dobry pomysł.
– Cóż za nagła troska? – zdziwiła się.
– Nie mów tak – odparł rozdrażniony. – Chcesz jechać czy nie?
Kobieta spojrzała na bladą pustynię. Dwa białe bliźniacze księżyce już wzeszły. Wokół jej stóp szemrała zimna woda. Kobieta zadrżała. Jakże pragnęła pozostać tu i siedzieć w pokoju cicho, bez ruchu, póki nie wydarzy się to, na co czekała przez cały dzień. Rzecz nieprawdopodobna, a przecież możliwa. W jej umyśle zadźwięczała zbłąkana nuta.
– Ja…
– Dobrze ci to zrobi – nalegał. – No chodź.
– Jestem zmęczona – odparła. – Może kiedy indziej.
– Masz tu szal. – Podał jej ampułkę. – Od miesięcy nigdzie się nie wyprawialiśmy.
– Dwa razy w tygodniu odwiedzasz miasto Xi – przypomniała, nie patrząc na niego.
– W interesach – odrzekł.
– Ach tak? – szepnęła do siebie.
Z ampułki wylał się płyn, błękitna mgiełka, która dygocząc, otuliła jej szyję.

* * *

Ogniste ptaki już czekały, połyskując na gładkim, chłodnym piasku niczym garść rozżarzonych węgli. Biały baldachim, uwiązany do ptaków tysiącem zielonych wstążek, wydymał się na nocnym wietrze, łopocząc cicho.
Ylla ułożyła się na białym łożu, a wówczas posłuszne słowu jej męża ptaki zerwały się z ziemi i niczym stado iskier wzleciały w mroczne niebo. Wstęgi napięły się, pociągając baldachim. Piasek z jękiem umknął w dal. Przepływali nad niebieskimi wzgórzami, pozostawiając za sobą swój dom, deszczowe filary, kwiaty zamknięte w klatkach, śpiewające księgi, szepczące na posadzkach strumienie. Kobieta nie patrzyła na męża. Słyszała, jak wykrzykiwał coś do ptaków, gdy wznosiły się w górę niby dziesięć tysięcy rozpalonych ognistych drobin, czerwono-żółtych fajerwerków. Smuga ognia frunęła z wiatrem, ciągnąc za sobą biały żagiel, samotny płatek wielkiego kwiatu.
Nie spojrzała nawet na znikające w dole martwe pradawne miasta ani na stare kanały, wypełnione pustką i snami. Lecieli, mijając suche rzeki i jeziora, niczym cień księżyca, płonąca pochodnia.
Ylla spoglądała w niebo.
Jej mąż odezwał się cicho.
Patrzyła w dal.
– Słyszałaś, co powiedziałem?
– Co?
Powoli wypuścił powietrze.
– Mogłabyś uważać.
– Myślałam o czymś.
– Nigdy nie przypuszczałem, że pociąga cię natura, a przecież dziś wyraźnie zapatrzyłaś się w niebo – rzekł.
– Jest bardzo piękne.
– Zastanawiałem się… – oznajmił wolno mąż. – Pomyślałem, że może zadzwonię dziś do Hullego. Chciałbym go uprzedzić, że wybierzemy się w Góry Błękitne i spędzimy tam tydzień czy dwa. Na razie to tylko pomysł, ale…
– Góry Błękitne! – Jej dłoń zacisnęła się na skraju żagla.
– To tylko luźna propozycja.
– Kiedy chcesz jechać? – spytała, dygocząc.
– Może jutro rano? Wiesz, lepiej zacząć od razu i tak dalej – odparł, jak gdyby nigdy nic.
– Ale przecież nie jeździmy tam tak wcześnie w roku!
– Uznałem, że moglibyśmy spróbować. – Uśmiechnął się. – Wyjazd dobrze nam zrobi. Trochę spokoju i ciszy, no wiesz. Nie masz chyba innych planów? Pojedziemy, prawda?
Kobieta odetchnęła, odczekała chwilę, po czym odparła:
– Nie.
– Co takiego?! – Jego krzyk spłoszył ptaki. Żagiel zakołysał się gwałtownie.
– Nie – powtórzyła stanowczo. – Już zdecydowałam. Nie jadę.
Zmierzył ją wzrokiem. Potem już nie rozmawiali. Odwróciła głowę.
Ptaki frunęły dalej, dziesięć tysięcy ognistych różdżek unoszonych wiatrem.

* * *

O świcie promienie słońca przenikające przez kryształ kolumn stopiły opar podtrzymujący śpiącą Yllę. Przez całą noc unosiła się nad podłogą na miękkim posłaniu z mgły wylewającej się ze ścian. Uśpiona, pławiła się w nurcie milczącej rzeki niczym łódź niesiona falą przypływu. Teraz słońce wypaliło opar, poziom mgły obniżył się, składając kobietę na brzegu jawy.
Otwarła oczy i ujrzała nad sobą męża.
Wyglądał, jakby stał nad nią od paru godzin, obserwując ją. Nie wiedziała dlaczego, nie potrafiła jednak spojrzeć mu prosto w oczy.
– Znów miałaś majaki – oznajmił. – Mówiłaś przez sen i obudziłaś mnie. Naprawdę uważam, że powinnaś pomówić z doktorem.
– Nic mi nie jest.
– Paplałaś jak najęta.
– Naprawdę? – zdumiała się.
W pokoju panował chłód poranka. Gdy tak leżała, czuła, jak wypełnia ją szary brzask.
– Co ci się śniło?
Zastanowiła się przez moment, usiłując sobie przypomnieć.
– Statek. Znów przybył z nieba, wylądował i wyszedł z niego wysoki mężczyzna, który przemówił do mnie, żartując i śmiejąc się. To było bardzo przyjemne.
Pan K dotknął kolumny. Natychmiast wystrzeliły z niej fontanny ciepłej parującej wody, przeganiając chłód. Twarz mężczyzny niczego nie wyrażała.
– A potem – ciągnęła dalej kobieta – ten człowiek o dziwnym imieniu, Nathaniel York, powiedział, że jestem piękna, i… pocałował mnie.
– Ha! – wykrzyknął mąż, gwałtownie odwracając głowę. Jego szczęki zacisnęły się nagle.
– To tylko sen – rzuciła z rozbawieniem.
– Zatrzymaj swoje głupie babskie sny dla siebie!
– Zachowujesz się jak dziecko. – Odchyliła głowę, wsparta na resztce chemicznego oparu. Po chwili zaśmiała się cicho. – Przypomniałam sobie coś jeszcze z tego snu – wyznała.
– Co to było? Co?! – wykrzyknął.
– Yll, jesteś strasznie zły.
– Powiedz mi! – zażądał. – Nie możesz mieć przede mną sekretów.
Spoglądał na nią z góry z gniewną, zachmurzoną twarzą.
– Nigdy dotąd takim cię nie widziałam – odparła z mieszaniną zdumienia i rozbawienia. – To nic wielkiego. Ten nieznajomy, Nathaniel York, powiedział mi… cóż, powiedział, że zabierze mnie na swój statek i dalej, w niebo, że polecę z nim na jego planetę. To naprawdę śmieszne.
– Ach tak, śmieszne! – krzyknął. – Powinnaś posłuchać samej siebie. Łasiłaś się do niego, rozmawiałaś z nim, śpiewałaś. Och, bogowie, trzeba było siebie słyszeć!
– Yll!
– Kiedy ląduje? Gdzie posadzi swój przeklęty statek?
– Yll, nie podnoś głosu.
– Niech licho porwie mój głos! – Nachylił się nad nią sztywno. – A w twoim śnie – chwycił przegub żony – czyż statek nie wylądował tu, w Zielonej Dolinie? Odpowiedz!
– Ależ tak…
– I to dziś po południu, prawda? – nalegał.
– Owszem, tak mi się zdaje. Ale tylko we śnie!
– No – odepchnął jej rękę – przynajmniej mówisz prawdę. Słyszałem każde słowo, które wypowiedziałaś we śnie. Cały czas wspominałaś dolinę.
Oddychając głośno, wędrował pomiędzy filarami niczym człowiek oślepiony błyskawicą. Powoli jego oddech wracał do normy. Kobieta patrzyła na niego, jakby oszalał. Wreszcie wstała i podeszła do męża.
– Yll – szepnęła.
– Nic mi nie jest.
– Jesteś chory.
– Nie. – Zmusił znużoną twarz do uśmiechu. – To tylko dziecinada. Wybacz mi, kochana. – Poklepał ją lekko. – Ostatnio zbyt wiele pracowałem. Przepraszam. Chyba położę się na chwilę.
– Byłeś taki podekscytowany.
– Już mi przeszło. Wszystko w porządku. – Wypuścił powietrze. – Zapomnijmy o tym. Wiesz, wczoraj słyszałem dowcip o Uelu. Zamierzałem ci go powtórzyć. Co powiesz na to, żebyś przyrządziła śniadanie, a ja opowiem dowcip i nie wspomnimy już o tym więcej?
– To był tylko sen.
– Oczywiście. – Mechanicznie pocałował ją w policzek. – Tylko sen.

 
Wesprzyj nas