“Kolor milczenia” to ekscytująca mieszanka kryminału i sagi rodzinnej, której tragiczna przeszłość i głęboko skrywane sekrety po latach wychodzą na jaw.


Kolor milczeniaJak długo można uciekać przed demonami przeszłości? Helena Guerrero, hiszpańska malarka, robi to od lat. Trudna relacja z matką, śmierć rodzeństwa, samobójstwo ojca… Cienie tamtych wydarzeń odbijają się na jej twórczości i wychodzą na jaw podczas psychoterapii.

Pewnego dnia artystka wyrusza w podróż w rodzinne strony, by na podstawie zdjęć, dokumentów i rozmów zrekonstruować bieg wydarzeń i ostatecznie rozwiązać gnębiące ją tajemnice. Realia lat 30., 50. i 60. przeplatają się ze współczesnością, a bolesne piętno białego terroru i epoki Franco odciska się na kolejnych pokoleniach rodziny Guerrero.

Elia Barceló tworzy magiczny i wielowymiarowy świat. Zbrodnia, zdrady i głęboko skrywane tajemnice wplecione w klimatyczny obraz luksusowego marokańskiego życia zapewniają porywającą lekturę. Jej proza, porównywana do pióra Jaume Cabrégo, zachwyciła czytelników w Hiszpanii, gdzie powieść została okrzyknięta najlepszą książką roku 2017. Barceló zdobywa też coraz większą popularność w Europie i Stanach Zjednoczonych.

Przeszłość czai się za zamkniętymi drzwiami. Najwyższa pora się z nią rozprawić.

Elia Barceló
Kolor milczenia
Przekład: Marta Szafrańska-Brandt
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 16 stycznia 2019
 
 

Kolor milczenia

2

Australia. Czasy współczesne

W momencie kiedy stawiała stopę na płytach ulicy pielęgniarek, Nurses Street, parę przecznic od miejsca, w którym odbywały się ustawienia, zadzwonił telefon.
Carlos.
Odczekała kilka dzwonków, niezdecydowana. Nie miała najmniejszej ochoty na rozmowę z Carlosem, ponieważ musiałaby przyznać mu rację. Albo skłamać. Co nie miałoby wielkiego sensu. Znała siebie dostatecznie dobrze: prędzej czy później wszystko i tak by mu opowiedziała, a wtedy zorientowałby się, że przez telefon kłamała, i zaczęłaby się kolejna absurdalna kłótnia na temat zaufania i zdrady, i tysiąca innych spraw wałkowanych po wielekroć, odkąd byli razem. „Byli razem” – tak to określał Carlos, chyba zadowolony, że udało się znaleźć dla tego związku jakąś nazwę. Niemal żałosna była duma, z jaką ją przedstawiał: Helena, moja partnerka. Nie zgodziła się na ślub, jednak ustąpiła przynajmniej w kwestii, która jego uszczęśliwiała, dla niej samej zaś nie stanowiła zagrożenia – mógł ją tak nazywać publicznie.
Wyszła za mąż raz. Jeden jedyny. I miała dosyć na wieczność. Kiedy wreszcie udało jej się doprowadzić do rozwodu z Íñigiem, przysięgła sobie, że nigdy więcej nie zgodzi się na upokarzające ograniczenie swojej wolności – i dotąd się tego trzymała. Trzydzieści pięć lat wolności. Czasem względnej, ale przecież wolności. Już nie pamiętała nawet, ile razy odczuwała potrzebę ponownego wyzwolenia.
A teraz… Carlos. Spokój, wsparcie, serdeczność.
Chyba się zestarzała.
Westchnęła i odebrała telefon. Prawdę mówiąc, miała ochotę porozmawiać z kimś na temat tego, co się wydarzyło. Uśmiechnęła się do siebie: wymyślane na poczekaniu marne kłamstwa. Co znaczy, że miała ochotę „z kimś” porozmawiać? Przecież chciała pomówić z Carlosem. Z nikim innym. To tylko ta jej mania udowadniania sobie, że nikt jej nie jest potrzebny. Nawet on.
Tymczasem musiała jednak przyznać, że to, co się wydarzyło, wstrząsnęło nią głęboko. Tyle że było chyba jeszcze za wcześnie, żeby o tym opowiadać. Nie zdążyła przetrawić, choćby częściowo, przebiegu ustawienia.
– Miałeś rację – powiedziała, gdy tylko odebrała telefon, jeszcze zanim usłyszała jego głos.
Uśmiechnął się. Poznała to po tym, w jaki sposób wypuścił powietrze. Ilekroć do niej dzwonił, wstrzymywał oddech, jakby obawiając się jej reakcji.
– Mów, mów.
– Ojej, bardzo mi trudno. Nie wiem, od czego zacząć.
– To znaczy, że ci się przydało?
– Nie wiem. Sama nie mogę tego pojąć.
– Coś się wydarzyło…
Chwilę czekała z odpowiedzią, a potem zaczęła starannie dobierać słowa, jakby nie chciała nadawać im nadmiernego znaczenia.
– Tak… chyba tak. To było dziwne. Miałeś rację. Niewiarygodne. Dziwne.
– Heleno, nie trzymaj mnie w niepewności. Gdzie jesteś?
– Przed chwilą stamtąd wyszłam. Dziś było ostatnie spotkanie, więc pożegnałam się najszybciej, jak mogłam, żeby nikt się do mnie nie przyczepił. Wiesz, jak nie cierpię, kiedy ktoś za mną łazi i chce się umówić na kawę, pogadać. Mijam właśnie promy. Chciałam wstąpić do którejś knajpy koło opery, popatrzeć na zmierzch nad zatoką i zjeść coś, nim wrócę do hotelu.
– Więc w końcu nie zatrzymałaś się u Ivy.
Kurczę! Kompletnie zapomniała. Przecież powiedziała Carlosowi, że będzie mieszkać u Ivy.
– Miała zapalenie oskrzeli – wymyśliła na poczekaniu. – Powiedziała mi, jak przyjechałam. Wolałam nie ryzykować. Jeszcze by tego brakowało, żebym coś złapała i potem w Hiszpanii pozarażała wszystkich dookoła. Kiedy się szykuje ślub. Znalazłam mały hotelik niedaleko miejsca, w którym odbywały się te warsztaty czy… seminarium, czy jak to się tam nazywa.
– To się nazywa ustawienia, Heleno, dobrze o tym wiesz. Posłuchaj, znajdź jakąś restaurację, a ja zadzwonię za pół godziny. Co ty na to? Będziesz miała czas się zastanowić nad tym, co mi powiesz.
– Niech będzie. Matko, jak ty mi zawracasz głowę!
– Kocham cię i nie chcę dłużej patrzeć, jak cierpisz z powodu czegoś, co można by naprawić.
– Naprawić! Dobre sobie! Jakbym pierwszy raz próbowała coś z tym zrobić…
– Zamów jakieś porządne chłodne wino, a potem pogadamy.
Schowała komórkę do kieszeni, westchnęła głęboko i zapatrzyła się na imponującą konstrukcję żelaznego mostu łączącego dwa krańce zatoki, nad którą leży Sydney. Na tle nieba, przybierającego już, o zachodzie, brzoskwiniową barwę, odcinał się wyraźnie, wraz z malutkimi, podobnymi do bardzo czarnych mrówek, sylwetkami ludzi, którzy wspinali się i schodzili po zewnętrznym łuku.
Jakiś czas temu sama myślała o tym, czyby nie przejść tych tysiąca czterystu stopni i nie spojrzeć na miasto z wysoka. Potem uświadomiła sobie, że podobny widok może oglądać za każdym razem z samolotu podczas lądowania lub startu, więc porzuciła ten zamiar. Jej życie i tak było aż nadto męczące, absolutnie porównywalne z wdrapywaniem się na most: jeden stopień, drugi i kolejny, i jeszcze jeden, bez oglądania się za siebie, w dół, coraz wyżej, aż do punktu, w którym wspinaczka się kończy, bo wyżej już się wejść nie da.
A wtedy co? Schodzenie. Kiedy dotrzesz najwyżej, jak możesz, nie pozostaje ci nic innego, jak zacząć schodzić. Stopień po stopniu. Najpierw krok za krokiem. Potem może na siedząco, zsuwając się po kolejnych stopniach, ostrożnie, żeby nie spaść.
Pewna starsza śpiewaczka operowa, którą poznała kiedyś na przyjęciu, powiedziała jej, że dobrze jest mieć korzystne układy z osobami spotykanymi w życiu zawodowym, gdyż później, kiedy się zacznie schodzenie, te osoby mogą spełnić funkcję poduszek amortyzujących ewentualny upadek. Jeśli w ciągu całego życia nie zatroszczyłeś się o to, by te poduszki znaleźć, zejście może być bardzo uciążliwe.
Nie posłuchała wtedy rady śpiewaczki, teraz jednak stopniowo nabierała przekonania, że może nie byłby to zły pomysł. Kiedy przyjdzie pora, aby zacząć schodzić, wielu ludzi będzie się cieszyło jej upadkiem, a bardzo niewielu zechce łagodzić jego skutki.
Na szczęście miała Carlosa. Powinna lepiej go traktować. Był bardzo dobrym człowiekiem i naprawdę ją kochał, mimo tak typowych dla niej szorstkich reakcji, obraźliwego sposobu wypowiadania się, kiedy dopadał ją strach, a nie chciała się do tego przyznać, mimo ujawniających się nieraz słabości, które usiłowała ukryć i zatuszować agresją i arogancją.
Wciągnęła głęboko powietrze, próbując odmienić tok myśli. Co to za pomysł: przebywać w tak uroczym miejscu, przy tak pięknej jak na tę porę roku pogodzie, i nie korzystać z tego pełną piersią.
Przed nią budynek opery lśnił delikatnie; za chwilę miały się zapalić światła przed kolejnym przedstawieniem. Widziała go setki razy, zawsze jednak widok ten dawał jej przebłysk szczęścia. Biedny Utzon! Ona czuła się szczęśliwa, patrząc na to, co stworzył, on zaś był tak nieszczęśliwy w całym okresie budowy, że nigdy nie wrócił do Australii, aby zobaczyć swoje dzieło ukończone.
Wybrała restaurację, którą już znała; podawano tam wspaniałe linguine al cartoccio z owocami morza. Zamówiła butelkę pinot gris i sącząc pierwszy kieliszek, zaczęła analizować, co wydarzyło się podczas ustawienia.
Carlos przez całe lata zawracał jej głowę, namawiając ją, żeby spróbowała; był pewien, że pomoże jej to zobaczyć własne życie w jaśniejszym świetle, może nawet przezwyciężyć ból, który nosiła w sobie od 1969 roku, starannie ukryty, niemniej obecny, zawsze gotów wyskoczyć niczym dzikie zwierzę i jednym szarpnięciem rozerwać otaczający jej uczucia pancerz.
Czy w rezultacie to właśnie dało jej ustawienie? Możliwość otwarcia tej skorupy i zajrzenia wreszcie pod spód?
Nie. Chodziło o coś innego. Wiedziała dobrze, co znajduje się pod skorupą: straszliwe poczucie winy i niekończący się ból. To nie było nic nowego. Nowe było to, czego nie mógł wiedzieć nikt poza nią, a co jednak odsłoniło się w grupie.
I jeszcze coś: nawet ona sama nie wiedziała, co to było – może koniec nici, za który warto było pociągnąć.
Znów sięgnęła po telefon i szybko napisała SMS-a do Carlosa:

Pozwól mi teraz zjeść spokojnie kolację. Kiedy wrócę do hotelu,
porozmawiamy przez Skype’a. Całuję.
 

Dwie godziny później, już gotowa do spania, ułożyła się na poduszkach, żeby włączyć Skype’a, i odruchowo otworzyła pocztę.
Álvaro, jej syn, pisał, że wyjedzie po nią na lotnisko. Martín Méndez potwierdzał spotkanie z dyrektorem muzeum. Almudena, wnuczka, przepraszając, że nie może być na lotnisku, przypominała, że są umówione w salonie Palomy Contreras przy ulicy Fuencarral w sprawie sukienki. Było kilka maili z reklamą hoteli i linii lotniczych. Parę zaproszeń na wernisaże i finisaże. I nazwisko, na którego widok przeszły ją ciarki: Jean Paul Laroche.
Zamknęła na chwilę oczy, a kiedy je otworzyła, nazwisko wciąż tam było. Temat – tak typowy dla niego – brzmiał: Long time no see.
Rzeczywiście, tyle czasu! Nie widzieli się – chociaż parę razy do siebie pisali – od pogrzebu Alicii dwudziestego piątego lipca 1969 roku. Dreszcz, długi i inny niż wszystkie, przebiegł ją całą, od karku po palce stóp. Przez chwilę miała ochotę skasować maila bez otwierania, w końcu jednak zwyciężyła ciekawość. A może chęć wymierzenia sobie kolejnej kary, jeszcze surowszej.
 
Najdroższa szwagierko, wspaniała Heleno, wybranko muz, wielka malarko skazana na walkę o powszechne uznanie w absurdalnej epoce, w której przyszło nam żyć, epoce banalizacji sztuki i dewaluacji wszystkiego, co ma jakąś wartość!
Ach, my znamy jednak inną, czyż nie tak, ma belle? Był czas, kiedy mogliśmy się czuć rozpieszczani przez los, piękni, młodzi, twórczy, niewinni mieszkańcy rajskiego ogrodu, sex and drugs and rock & roll, pamiętasz?
Wszystko przemija, tak. Tamto minęło również. Już dawno.
Śledziłem Twoje życie on and off. Najpierw poprzez gazety i czasopisma. Potem w internecie, dzięki magicznemu wynalazkowi, który pozwala mi teraz z Tobą rozmawiać, czy raczej pisać do Ciebie, chociaż nie wiem nawet, gdzie Cię te słowa zastaną. Przedtem trzeba było mieć stały adres, który wiązał człowieka z miejscem, zaznaczoną na mapie przestrzenią. Można było oczekiwać z dużą dozą pewności, że adresat listu przeczyta go w spodziewanym miejscu: w kuchni madryckiego mieszkania, w ogrodzie domu w Santa Pola, w łóżku na maleńkim poddaszu na Montparnassie… Teraz nie wiadomo, gdzie będziesz, kiedy dosięgną Cię jakieś słowa. Gdzie się znajdujesz, piękna Heleno, czytając te linijki? Poczułaś dreszcz, otworzywszy pocztę?
Jestem stary, ale ciągle próżny. Tylko to może wyjaśnić ostatnie zdanie, którego nie zamierzam skreślać, chociaż mnie trochę kompromituje. Miła jest mi myśl, że z mojego powodu zadrżałaś. Nie mam już wielu takich okazji, niestety.
Dowiedziałem się, że przylatujesz do Madrytu. Dzisiaj można się dowiedzieć wszystkiego.
Tak się złożyło, że ja również jestem w Madrycie i obawiam się, że zostanę tu o wiele dłużej, niżbym pragnął.
Darujmy sobie sekrety: leżę w szpitalu. Opowiem Ci wszystko dokładnie, jeśli mnie odwiedzisz. Opiekują się mną młodzi, sympatyczni lekarze. Klinika jest niesamowicie droga i wiedzą, że mają mnie traktować jak klienta. Nie sądzę, abym wyszedł stąd żywy, a jeśli jakimś cudem przeżyje moje ciało, nie przypuszczam, żeby poradził sobie mój umysł.
Nie chciałbym Cię nużyć ani zasmucać opisem przypadłości właściwych wiekowi. Memu wiekowi, piękna szwagierko.
Przyjdziesz?
Wiem, że proszę o wiele. Wiem, że nie jest to miła perspektywa, po tak długim niewidzeniu. Jest jednak parę rzeczy, które powinny zostać powiedziane, parę rzeczy, które pragnąłbym Ci wyjaśnić albo które chciałbym, abyś wyjaśniła mi Ty. Wszyscy odczuwamy absurdalną potrzebę, zwłaszcza kiedy zbliża się kres, potwierdzenia sensowności własnego życia, zrozumienia logiki czynów, zamknięcia pewnych spraw.
Może też oczekujemy – o, cudzie! – wybaczenia ze strony osób kiedyś nam najdroższych.
Wiem, że nie mam prawa niczego żądać. Wiem, że być może mnie nienawidzisz, ponieważ przez czterdzieści lat korzystałem z czegoś, co powinno być Twoje. Teraz to odzyskasz. Zapewniam Cię, że pielęgnowałem to i kochałem najmocniej.
Nie chcę się napraszać, znasz mnie. I tak zdobyłem się na wiele więcej, niż się spodziewałem. To także wiesz.
Jeśli przyjdziesz, będę wiedział, że istnieje jakiś bóg.
Nie zwlekaj, Heleno.

Zamrugała parę razy, próbując pozbyć się głupich łez, które koniecznie chciały napłynąć jej do oczu. Odczytane przed chwilą słowa były tak bardzo w jego stylu, że aż sprawiało jej to ból, przywoływało najszczęśliwsze dla niej chwile, czas, kiedy Alicia, Jean Paul i ona…
Uporczywy sygnał Skype’a przestraszył ją tak, że bezwiednie przycisnęła jedną rękę do serca, drugą zaś zaczęła szukać ikonki pozwalającej nawiązać łączność i uciszyć przykry dźwięk.
Z ekranu Carlos patrzył na nią z niepokojem.
– Coś się stało, kochanie?
Nie cierpiała z całej duszy, kiedy mówił do niej „kochanie” albo „skarbie”, albo „maleńka”; sto razy mu o tym mówiła, ale to było silniejsze od niego.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha – dodał.
– Można tak powiedzieć. – Sięgnęła po szklankę wody na nocnym stoliku i wypiła porządny łyk. – Dostałam właśnie maila od Jeana Paula.
– Od Jeana Paula?
– Od mojego szwagra. Męża Alicii.
Zapadło milczenie.
– Co pisze?
– Jest w Madrycie, leży w szpitalu. Chce się ze mną zobaczyć.
– Odwiedzisz go?
– Nie wiem.
Znów milczenie.
– Zmieńmy temat. Opowiedz mi wreszcie o sesji.
– Nazywasz to zmianą tematu? – Miała wrażenie, że jeśli nie będzie się pilnować, to roześmieje się nerwowo i Carlos pomyśli, że za dużo wypiła albo że staje się histeryczką.
– Opowiedz mi, jak to wyglądało.
Nabrała głęboko powietrza i zaczęła mówić.
– Wiesz już, że w ciągu pierwszych dwóch dni nie wydarzyło się nic szczególnego, to znaczy, jeśli chodzi o mnie. Co do innych osób, to wydaje się, że, owszem, udało im się zrobić krok w kierunku rozwiązania własnych problemów; wspominałam ci o człowieku, który przypomniał sobie nagle, że jego dziadek nie uciekł do Australii przed nazistami, tylko wprost przeciwnie, przyjechał, bo musiał się ukrywać w związku z tym, co robił w Niemczech.
Carlos kiwnął głową.
– Dziś rano Maggie spytała, czy nie chciałabym spróbować, i poprosiła, żebym naszkicowała krótko sytuację rodzinną, którą zamierzam zbadać. Muszę przyznać, że wcale mi się nie uśmiechało przedstawianie tego typu spraw przed grupą obcych osób. – Usłyszała ciche „wiem” Carlosa. – Pomyślałam jednak, że w końcu po to przyjechałam i że przecież nic nie tracę. Tak czy owak, całe życie maluję obrazy, w których zasadniczo nie robię nic innego, jak tylko obnażam duszę przed każdym, kto na nie popatrzy.
No więc skoro wiedzieli już podstawowe rzeczy, powiedziałam tylko, że moja starsza siostra Alicia zginęła w sześćdziesiątym dziewiątym roku – przełknęła ślinę, jak zawsze, kiedy dochodziła do tego momentu – no, została zamordowana na ulicy… a ja od tamtej pory zawsze czułam się winna, że żyję, gdy tymczasem Alicia, którą uwielbiałam, która była tą lepszą z nas dwóch… – Głos jej się załamał; spojrzała w stronę okna, przez które nie było widać nic poza kawałkiem ciemnego nieba z błyszczącą samotną gwiazdą. Znów przełknęła ślinę i ciągnęła: – Maggie poprosiła, żebym wybrała osoby, które by przedstawiały moich rodziców, rodzeństwo, mnie samą… Sama zauważyłam, że brakuje Jeana Paula, i też umieściłam go w układzie. Potem zaczęli się ruszać, wchodzić ze sobą w relacje… wiesz, jak to wygląda. – Carlos skinął głową. – Aha, Maggie uznała też, że dobrze by było wybrać kogoś, kto będzie winą. Mój ojciec, jakżeby inaczej, ulokował się w centrum; panował nad sytuacją i zachowywał się tak, że wszyscy czuli się przy nim mali, jednak… nie wiadomo dlaczego, po chwili zaczął mówić, że czuje potworną złość, co właściwie wcale mnie nie zdziwiło, zważywszy, że sprowokowany potrafił stracić panowanie nad sobą. Ale kiedy go zapytano, powiedział, że jest wściekły – pewnie będziesz się śmiał – wściekły, bo się czuje zdradzony.
Badaliśmy dalej i wyszło wyraźnie, że nie ma to nic wspólnego z matką, że nie chodzi raczej o zdradę seksualną czy uczuciową. Nie dowiedzieliśmy się, dlaczego wypowiedział te słowa, ale – chociaż może ci się to wydać dziwne – w moim odczuciu była to prawda i nie mogę przestać o tym myśleć.
Matka trzymała się cały czas postaci winy i wyglądała na załamaną.
W pewnej chwili zgięła się wpół z bólu i chwyciła za brzuch; wtedy zdałam sobie sprawę, że nie powiedziałam im o swoim bracie Goyito, który umarł jako dziecko na zapalenie opon mózgowych. A moja siostra – znowu przełknęła ślinę – moja siostra powtarzała tylko, że chce wyjechać.
– A jaka była w stosunku do ciebie?
– Obejmowała mnie… to znaczy obejmowała kobietę, która mnie przedstawiała, mówiła, że bardzo mnie kocha, ale musi odejść, musi stamtąd odejść. Najbardziej niesamowite było jednak to, że nagle jedna z kobiet, które nie uczestniczyły w układzie, tylko były obserwatorami, wstała i oświadczyła, że chce wziąć udział w ustawieniu, że powinna być w nim obecna. Maggie pozwoliła jej wejść, a kiedy spytała, kim albo czym jest… – Helenie załamał się głos.
– Tak? To co powiedziała? – dopytywał się Carlos, wychylając się w stronę ekranu.
– Powiedziała… Powiedziała, że nie jest pewna, ale… Powiedziała, że to ważne, bardzo ważne… – Helena zrobiła przerwę, zmagając się ze słowem, które starała się wypowiedzieć, ale które nie przechodziło jej przez gardło. – Że jest cieniem – wyrzuciła z siebie wreszcie.
– Cieniem…?
Parę razy kiwnęła głową w milczeniu.
– Powiedziałaś im, kim jesteś?
– Ani słowa. Właśnie to jest zastanawiające.
– Ktoś cię musiał rozpoznać.
– Nikt nie rozpoznaje malarzy na ulicy, Carlosie. Nie opowiadaj głupstw. Ta kobieta nie mogła wiedzieć, że jestem malarką i że zawsze, zawsze pojawia się cień. Na wszystkich moich obrazach.
– I że nikt nie wie, czego albo czyj to cień – uzupełnił. – To twój znak firmowy, Heleno. Może chciała ci się po prostu przypodobać.
Helena pokręciła głową energicznie.
– Więc co?
– Nie dowiedzieliśmy się. – Zamilkła. Nie miała zamiaru opowiadać mu, że uciekła przerażona, zamknęła się w toalecie, a potem nie chciała o tym rozmawiać ani z Maggie, ani z innymi osobami. – A teraz pisze do mnie Jean Paul, po nie wiadomo ilu latach, i mówi, że chce się ze mną zobaczyć, coś mi wyjaśnić i oczekuje, że ja także wyjaśnię mu pewne sprawy. Myślisz, że może wiedzieć więcej na temat tego, co się wtedy wydarzyło?
– Nie miej złudzeń, kochanie. Skoro jest chory… Niewykluczone, że głowa już nie taka. Ile on ma lat?
– Siedemdziesiąt siedem albo siedemdziesiąt osiem, sama nie wiem.
– Aha, to nie jest taki stary, jak myślałem.
– Moja siostra miałaby siedemdziesiąt trzy, była o cztery i pół roku starsza.
– No dobrze, maleńka, idź już spać. Kiedy masz samolot?
– Jutro po południu.
– W takim razie możesz spać, jak długo zechcesz, i przejść się po Sydney, nigdzie się nie spiesząc. Jutro pogadamy.

 
Wesprzyj nas