“Kastor” to jest kryminał. Są trupy i jest policjant zmagający się z własnymi problemami. Ale spokojnie. Nie chleje i nie ćpa jak 90 procent tego typu w literaturze. Gliniarz próbuje zrobić w mieście porządek i przede wszystkim ułożyć sobie jakoś życie, zmagając się z demonami przeszłości.


KastorKraków kojarzy się dziś przede wszystkim z piękną starówką, tłumem i Smokiem Wawelskim. Ale w 1990 roku to miasto, podobnie jak reszta Polski, jest w trudnym do zdefiniowania stanie, wywołanym gwałtownymi przemianami ustrojowo-gospodarczymi. Kraków to miasto świeżego, nie zawsze legalnego biznesu oraz nowych, wyjątkowo brutalnych przestępców szukających okazji do szybkiego zarobku.

Komisarz Kastor Grudziński z komendy wojewódzkiej dostaje zawiadomienie o zaginięciu pewnego mieszkańca dzielnicy willowej. A jeśli ktoś mieszka na Woli Justowskiej, to musi mieć forsy jak lodu.

Szybko okazuje się, że ma do czynienia z czymś znacznie poważniejszym, a trupów wskazujących na seryjnego mordercę jest coraz więcej. Jednak nawet ten trop ma drugie dno, a cała sprawa zacznie zżerać naszego bohatera niczym rak. Aby ją rozwikłać, będzie musiał zrezygnować ze swego prywatnego życia i poświęcić absolutnie wszystko. Nawet miłość.

Kastor na własnej skórze przekonuje się, że zło może kryć się wszędzie, nie tylko w podejrzanych dyskotekach i melinach na Kazimierzu, ale też w miejscach, w których nikt tego by się nie spodziewał. Także tych bardzo bliskich komisarzowi…

Wojtek Miłoszewski
Kastor
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 31 października 2018
 
 

Kastor


Prolog

Sterany życiem tramwaj zaprotestował ze zgrzytem, skręcając z Basztowej w Długą. Kilka minut po piątej nad ranem wagon nie był zatłoczony, a nieliczni pasażerowie milczeli. Prawdopodobnie rozmyślali nad swoim losem, nakazującym im zebrać się do roboty o tak nieludzkiej porze. Stojący z tyłu mężczyzna ubrany był w sztruksowe spodnie, za dużą marynarkę w kratę i brązowe znoszone pantofle. Dobiegał czterdziestki, a jego bladą twarz z drobnym nosem okalały blond włosy, opadające w nieładzie do ramion. Balansował lekko na nogach, wciskając dłonie w kieszenie spodni. Nie trzymał się żadnego z uchwytów. Nie musiał, poruszał się krakowskimi tramwajami od trzydziestu lat i z perfekcyjną precyzją wiedział, w którym momencie obłe cielsko wykona kolejny zwrot lub bujnie się niebezpiecznie w bok.
Komisarz Kastor Grudziński wyskoczył zwinnie na Nowym Kleparzu, cofnął się trochę i po krótkiej chwili szedł wzdłuż muru okalającego Dom Pomocy Społecznej imienia Helclów. Dwie bardzo mocne kawy, które wypił przed wyjściem, niestety nie przyniosły pożądanego efektu. Dosłownie milisekundy przed zapadnięciem w sen zawsze uruchamiał stoper. Nawyk spowodowany bezsennością, dręczącą go od szóstego roku życia. W ten sposób wiedział, że tej nocy przespał całe siedemnaście minut. Bardzo dobry wynik jak na niego, ale teraz czuł potworne zmęczenie, jeden z silnych kryzysów dopadających go w ciągu dnia.
Gdy dotarł do numeru siedemdziesiąt dziewięć i zauważył poloneza w biało-niebieskich barwach, od razu poczuł się lepiej. Wiedział, że jest tu po to, bo stało się coś złego, ktoś potrzebuje pomocy. On jest po tej dobrej stronie. Ta myśl zawsze dodawała mu sił w najtrudniejszych sytuacjach. W mieście ma być porządek.
Rozpoznał stojącego przy radiowozie policjanta, nie pamiętał jego nazwiska, ale wiedział, że jest sierżantem z podgórskiego komisariatu. Solidny i doświadczony glina. Dlatego zdziwił się wyrazem jego twarzy, bladej i lekko wystraszonej.
– Panie komisarzu, na dole – wychrypiał policjant.
Kastor skinął niedbale głową i ruszył do wejścia. Mijając radiowóz, zauważył na drzwiach samochodu niebieską farbę w innym odcieniu, ślad po niedawnym malowaniu, zmieniającym milicję w policję. Wielomiesięczne rozmowy, wielkie przygotowania związków zawodowych. Wszystko tylko po to, żeby w końcu rzucić hasło, że od dzisiaj policja to nowoczesność. Czyli co, ten rozklekotany polonez? Przynajmniej mundurowi mają samochody, nie muszą dymać na robotę tramwajem tak jak ja, pomyślał ze złością Kastor.
Wszedł na klatkę chylącej się ku upadkowi rudery. Szybko spostrzegł, że w kamienicy dawno wyłączono prąd, i zszedł do piwnicy, świecąc sobie zapalniczką. Uderzenie smrodu było niczym cios brudną szmatą. Kombinacja potu, fekaliów i moczu w takim stężeniu, że szybko zgasił zapalniczkę, kierowany absurdalnym strachem, że ta mieszanina gazów po prostu wybuchnie. Stojący na dole policjant oświetlał promieniem latarki brudne twarze około dwudziestu dzieci. Miały od pięciu do dwunastu lat, uniesione w górze rączki i spojrzenia wypełnione bólem i strachem. Kastor nie znał tego funkcjonariusza, prześlizgnął się tylko wzrokiem po jego pagonach i rzucił cicho:
– Sierżancie… Każcie im opuścić te ręce.
Policjant skinął głową i przekazał prośbę na migi, a wszystkie dzieci jak na komendę opuściły posłusznie ramiona.
– Wykręciliście po kredens? – spytał Kastor.
– Jasne.
Jakby na potwierdzenie tych słów z zewnątrz dobiegł charakterystyczny terkot. Policyjny star. Kastor wziął latarkę od sierżanta i po kolei zaczął świecić po twarzach dzieci mrużących oczy przed ostrym światłem. Wszystkie bez wyjątku miały ciemną karnację i komisarz wątpił, aby któreś pochodziło z Polski. Potrzebowali tłumacza, ale po pierwsze, wiedział, że to trochę zajmie, a po drugie, nie chciał na razie z nimi rozmawiać. Szukał jakiegoś znaku, elementu lub wskazówki, a ten mógł dostać tylko od któregoś ze starszych dzieci. W końcu znalazł to na twarzy na oko jedenastoletniej dziewczynki z burzą ciemnych włosów ogarniętych wszawicą. Oddał latarkę policjantowi i powiedział:
– Zabieramy je do pogotowia opiekuńczego. Skołujcie wodę, jedzenie, no i tłumacza.
– A skąd ja wezmę tłumacza? – spytał szczerze zdziwiony sierżant.
– Wykręć Gienia Jankowskiego z Mogilskiej. Powiesz mu, że potrzebujesz gościa, co się nazywa Santino Mirga. Mieszka w Podgórzu, zna rumuński i cygański. Dobra, zabieramy się stąd.
Słowa „zabieramy się stąd” Kastor podkreślił przystawionym palcem do ust, nakazując policjantowi milczenie, a ten od razu zrozumiał, że komisarz zostaje na miejscu. Funkcjonariusz wyprowadził dzieci, a Kastor stanął za jednym ze słupów podtrzymujących strop.
Stojąc w absolutnej ciszy, z zaskoczeniem skonstatował, że dość szybko przyzwyczaił się do potwornego smrodu. Słyszał pokrzykiwania policjantów, trzask drzwi, zwiększone obroty silników i odjeżdżające samochody. Po kilku minutach w budynku i na zewnątrz zapanował spokój. Kastor ciągle miał w pamięci zezujące spojrzenie dziewczynki, dającej mu w ten sposób dyskretny znak. Czekał.
Powoli jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zorientował się również, dlaczego na dole jest tak ciemno. Ktoś pozabijał niewielkie okienka u sufitu deskami, a przez te sporządzone w pośpiechu konstrukcje wpadały cienkie nitki światła, ryjąc korytarze w kurzu. A może to nie kurz, tylko po prostu gęsty smród, pomyślał komisarz i kątem oka zobaczył, jak jedna z ceglanych ścian rozsuwa się bezgłośnie. Powstały w ten sposób otwór był poza zasięgiem marnego źródła światła. Kastor nie widział wychodzącej postaci, ale niejako czuł jej obecność. Rzucił się w tamtym kierunku i wymierzył kilka szybkich ciosów w miejsce, gdzie powinna być czyjaś twarz. Z zadowoleniem poczuł na swoich pięściach krew, chwycił tamtego za szyję i go obalił, a potem zręcznym, wytrenowanym gestem założył pobitemu kajdanki.
Kastor zerwał po kolei kiepskiej jakości szalunki z każdego z okien i piwnicę wypełnioną nieczystościami zalało światło. Podszedł i wymierzył leżącemu kilka solidnych kopniaków prosto w twarz. Mężczyzna jęknął głośno, smarkając krwią.
– Ile? – spytał ostrym tonem komisarz.
– Dwa i pół tysiąca marek za sztukę – odpowiedział schwytany, wypluwając ząb.
Kastor szybko obszukał leżącego, wyciągając ze specjalnego pasa zwinięte banknoty. Przeliczył pieniądze. Miał przed sobą czterdzieści pięć tysięcy marek. Była to jego, komisarza wydziału kryminalnego, pięcioletnia pensja. Schował pieniądze, przesunął skutego mężczyznę w róg pomieszczenia, wycierając jego twarzą o pokrytą odchodami posadzkę. Wyszedł na zewnątrz.
Na szczęście sierżant nie był idiotą i wyczuł jego intencje, czekał razem z kolegą przy radiowozie. Kastor szybko streścił im całą sytuację, po czym przekazał za pokwitowaniem zajęte pieniądze. Całe trzydzieści tysięcy marek.

Rozdział I

1. Poniedziałek, 4 czerwca 1990

Godzinę później Kastor wysiadł z tramwaju na Mogilskiej i ruszył w kierunku surowej bryły komendy wojewódzkiej. Z jednej strony, ten przystanek to była wygoda, a z drugiej przekleństwo. W okolicy nie było absolutnie nic innego, więc każdy lądujący tu pasażer był albo z policji, albo miał z nią zatarg. Nawet teraz przechodząc przez przejście, Kastor nie mógł być pewien, czy idąca baba z siatami była po prostu przechodniem. Może synek rozbojarz wysłał ją, aby przypatrzyła się panu komisarzowi na tyle, żeby potem jej pierworodny mógł stuknąć Kastora gazrurką w jednym z krakowskich zaułków.
Wbiegł po schodach na trzecie piętro, wszedł do pokoju i zasiadł za biurkiem pod oknem. Naprzeciwko jego stanowiska pracy znajdowało się jeszcze jedno biurko, a dalej w kącie nakryty lichym kocem, rozkładany fotel. Mebel ten powszechnie w Polsce nazywano amerykanką. Nie wiadomo, czy miało mu to nadać jakiś status luksusu, bo w rzeczywistości było to wyjątkowo gówniane posłanie. Dodatkowo w pomieszczeniu w kącie przy drzwiach stało trzecie biurko, a po drugiej stronie pokaźnych rozmiarów szafa, obok której wciśnięto umywalkę z przytwierdzonym do ściany, wyszczerbionym lustrem. Kastor dokończył robotę papierkową dotyczącą porannych wydarzeń. Punkt o godzinie siódmej w pokoju sekcji kryminalnej, której Kastor był dowódcą, zjawił się aspirant Eugeniusz Jankowski, zwany przez wszystkich po prostu Gieniem. Wiecznie ulizany, zawsze gruby i od zarania dziejów powolnie myślący.
– Serwus Kastor! – Aspirant myślał, że to powitanie odejmuje mu lat, a było wręcz odwrotnie.
– Cześć.
Gieniu zdjął buty i założył drewniane chodaki. Ze względu na pokaźną tuszę narzekał na puchnące nogi i po komendzie poruszał się tylko w tym obuwiu. Jakby tego było mało, nie był za pan brat z obowiązującą modą i nosił za długie spodnie, które zawijał i wciskał w skarpety, upodobniając się do Holendra w stroju ludowym.
Nagle rozległo się mocne, energiczne pukanie do drzwi, ale ani Gieniu, ani Kastor nie raczyli na nie zareagować. Lata doświadczenia sprawiły, że doskonale znali zasady. Jeśli ktoś ma do nich naprawdę ważną sprawę, to wchodzi bez pukania. Gieniu zasiadł przy swoim biurku przy drzwiach i zatarł ręce z zadowoleniem.
– Za trzy dni jadę na urlop! Nareszcie!
Kastor nie pytał, dokąd jedzie, bo wszyscy wiedzieli o największym hobby wiekowego aspiranta. W kasynie na dole komendy wojewódzkiej regularnie urządzano imprezy, choć niewątpliwie uczciwszym słowem byłaby tu „libacja”. Po hektolitrach gorzały wszyscy opowiadali o bandziorach, których złapali, i o kobietach, które przelecieli. Tylko Gieniu z zamglonym wzrokiem perorował o zaletach łapania na błystkę, twardości wędek i waleczności okonia.
Pukanie powtórzyło się i Gieniu wraz z Kastorem wrócili do pracy. Ten pierwszy zaczął wypełniać dokumenty powoli i z rozmysłem, starannie kaligrafując litery. Nigdy nie nauczył się korzystać z maszyny do pisania, traktował ją jak szatański wynalazek. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wszedł na czworakach sierżant Robert Kwiecień. Kwiatek, bo tak był nazywany przez kolegów, kompletnie nawalony, bełkocząc coś niezrozumiale, z trudem przemknął na czterech kończynach po wytartych klepkach parkietu i zaległ bez życia na rozłożonej amerykance.
Do środka wślizgnął się młody mężczyzna, który najpewniej pukał wcześniej, a teraz postanowił skorzystać z otwartych drzwi. Obserwował z lekkim niepokojem, jak Gieniu wstaje, przykrywa Kwiatka kocem z matczyną czułością, a potem wytrenowanym gestem wysuwa nogą emaliowaną miednicę spod amerykanki. Gieniu wrócił za biurko, a kiedy przybyły gość zorientował się, że nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, odchrząknął delikatnie i powiedział:
– Młodszy aspirant Cezary Hewig melduje się na rozkaz!
– O rany, bracie. Toś ty do nas z wojska przyjechał? – spytał Gieniu, odwracając się z zaciekawieniem.
Kastor uniósł głowę i przyjrzał się chłopakowi. Miał na oko jakieś dwadzieścia pięć lat, ładny, ale nie przystojny. Jego ciuchy sprawiały wrażenie wyjątkowo drogich i markowych. Widok bardzo nieczęsty w 1990 roku w Krakowie, kiedy to większość przechodniów wyglądała jakby korzystała z darów pomocowych przeznaczonych dla Afryki Środkowej. Komisarz zwrócił uwagę na trzymane przez Hewiga dokumenty i powiedział:
– Pokaż no te kwity.
Mężczyzna ruszył przez pokój, ale w tym samym momencie śpiący Kwiatek wierzgnął niespokojnie, a spod koca wysunęła się jego służbowa broń i spadła z brzdękiem do miednicy. Chcąc pomóc, Hewig rzucił się usłużnie w kierunku pistoletu, ale w tej samej chwili sierżant Kwiecień zerwał się z posłania, chwycił zgubę i wycelował prosto w twarz młodego mężczyzny. Kastor i Gieniu zerwali się na równe nogi jak rażeni prądem.
– Kwiatek, uspokój się! Żelazo samo ci wypadło! – komisarz próbował opanować emocje.
– Robcio, pan chciał tylko pomóc. Połóż się, no, już.
Gieniu podszedł i ułożył z powrotem Kwiatka, tym razem dbając o to, aby broń spoczęła bezpiecznie w dokładnie zamkniętej kaburze. Hewig, kompletnie blady z przerażenia, podszedł do komisarza i podał mu dokumenty drżącą ręką.
– Co to? Masz pracować w mojej sekcji?
– Tak jest, to dla mnie prawdziwy zaszczyt!
– Chłopie, ale co ty umiesz? – Kastor nawet nie próbował kryć wesołości.
– Panie komisarzu, jestem po szkole referentów operacyjno-dochodzeniowych w Pile!
– Gieniu, podpisz się tutaj panu.
– A o co chodzi? – zainteresował się aspirant.
– Szkołę skończył.
– Służę uprzejmie.
Gieniu chwycił za swój długopis i nabazgrał coś na odwrocie dokumentów, wręczając potem kartkę z uśmiechem Hewigowi, a ten mocno zdziwiony odczytał dedykację: „Życzę dalszych sukcesów w nauce”. Pod napisem widniało duże serce z imieniem autora.
– No, ale…
Mężczyzna wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć, a jego starania przerwał głośny chlust. To Kwiatek wymiotował do miski stojącej na podłodze. Gdy przestał, Gieniu zgarnął miednicę i wylał zawartość do umywalki, po czym wypłukał naczynie.
– Jasna cholera! Kiełbasy się jakiejś nażarł czy jak. Nie chce spłynąć.
Gieniu chwycił za przepychaczkę i zaczął walczyć z rurami, a Kastor uznał, że młodemu policjantowi starczy już tych atrakcji.
– Czarek, słuchaj. – Komisarz wstał i objął ramieniem Hewiga, prowadząc go do wyjścia. – Mam dla ciebie trzy słowa, które dodadzą ci otuchy. Kompania ruchu drogowego!
– Co?
– Porobisz ze trzy lata, to dwa domy pobudujesz. Teraz ludzie mają auta coraz nowsze, każdy lubi przycisnąć, a mandatów to sam rozumiesz, nie lubi nikt. W jednym domu zamieszkasz z narzeczoną, a drugi sobie wynajmiesz. Ba, jak porobisz jeszcze parę lat, to kupisz sobie mieszkanko gdzieś w centrum i do końca życia nic nie musisz robić.
– Ale ja chciałem z panem komisarzem pracować! – Czarek próbował protestować.
– Bardzo mi miło, ale rozumiesz, ja mam wrażliwą, bladą skórę i nie mogę w słońcu z suszarą wystawać.
– Nie no, w sensie tu, w kryminałach…
– Jasne, jasne. Strasznie ci dziękuję za wizytę.
Kastor wypchnął Czarka na korytarz i zamknął drzwi. Gieniu uporał się ze zlewem, odstawił na miejsce miednicę i po chwili obaj z komisarzem wrócili do pracy przy akompaniamencie cichego pochrapywania leżącego w kącie sierżanta.
Idylla nie trwała długo, bo już po kilku minutach do środka wszedł nadkomisarz Krzysztof Tyszowiecki. Szczupły mężczyzna przed sześćdziesiątką nosił okulary w drucianych oprawkach i bujną brodę, a rzadkie i siwe włosy wiązał w niewielki kucyk. Zdecydowanie bardziej pasował na zwariowanego profesora socjologii niż naczelnika wydziału kryminalnego.
– Gdzie ten nowy? – zagaił Tyszowiecki.
– Zrezygnował. – Kastor nie przerywał pisania na maszynie.
– Co? Niemożliwe! W mordę, tyle razy prosiłem, otwierajcie tu okno. Śmierdzi rzygami.
Nadkomisarz otworzył okno, wyciągnął papierosy i po chwili pokój wypełnił się dymem.
– Kastor, ja cię bardzo proszę. Narzekasz od ponad roku, że nie masz ludzi, i teraz spuściłeś tego młodego na drzewo?
– Tyszol, jakbym chciał zostać pedagogiem, tobym się przyczaił w podstawówce. Nie mam czasu na takie bzdety.
– Ma samochód.
– Pierdolisz!
Komisarz szczerze się zainteresował. Problemy z mobilnością od dawna trawiły ich sekcję. Aut było jak na lekarstwo, a te i tak ciągle się psuły. Jeśli nawet peerelowska milicja nie była jakoś specjalnie wyposażona, to teraz, w wyniku przeprowadzanych reform, było o wiele gorzej.
– Popatrz.
Kastor wychylił się przez okno i spojrzał na parking. Zdezorientowany Czarek stał i palił papierosa przy lśniącym, czarnym audi quattro.
– Przecież to złodziejska fura!
– Spokojnie, dzieciak jest po prostu z bogatej rodziny.
– Czekaj, czekaj. Hewig… – Komisarz zmarszczył brwi. – To nie są ci, co to matka, babka, skrzypaczka, poeci i w ogóle rodzina tak bardzo „krakoska”, że wąchają własne pierdy?
– Zgadza się.
– To czego on tu chce?
– Tego samego co ty, łapać bandziorów.
– Bez jaj! – prychnął komisarz. – Co ty, pod siusiu mnie bierzesz?
– Kastor, jakby chłopak był miękką fają robiony, tobym ci go nie podsyłał. Masz ze mną złe układy?
– Przecież wiesz, że jakby mi szefa zmienili, to pierwsze co, jadę na tandetę kupić mocny sznur.
– Proszę cię, przemyśl temat.
Nadkomisarz zdusił papierosa w doniczce, machnął ręką na pożegnanie i wyszedł bez słowa.

 
Wesprzyj nas