“Kobieta na krawędzi” to intymna, intensywna i rozdzierająca opowieść o małżeństwie, wierności, seksie, moralności, a także o niemożności asymilacji w obcym kraju.


Kobieta na krawędziAnna przeważnie była dobrą żoną…

Trzydziestosiedmioletnia Amerykanka Anna Benz wraz z mężem Brunonem – szwajcarskim bankierem – i trojgiem małych dzieci mieszka na pocztówkowym przedmieściu Zurychu. Prowadzi z pozoru wygodne, uporządkowane życie, ale wewnętrznie się rozpada, dryfując między niedostępnym emocjonalnie mężem a nowymi, ekscytującymi doświadczeniami.

Kurs niemieckiego, jungowska analiza i przygody seksualne mają zrekompensować jej poczucie wykluczenia w obcym kraju i pobudzić uśpione od dawna zmysły, ale wkrótce sprawy zaczynają wymykać się spod kontroli, a pożegnanie z dreszczykiem emocji staje się niełatwe. Anna odkrywa, że od pewnych decyzji nie ma już powrotu…

Namiętności i wybory głównej bohaterki manewrują między pożądaniem a miłością, między winą a wstydem. Jej historia ujawnia, jak sami siebie tworzymy, jak siebie tracimy – i jak czasami dokonujemy katastrofalnych wyborów, żeby siebie odnaleźć.

***

Zahipnotyzowała mnie ta książka. Hausfrau tworzy kompletny, absorbujący świat, w którym nic nie jest takie łatwe, jak powinno być według pełnych nadziei opowieści, które sami sobie opowiadamy.
Sheila Heti, autorka How Should a Person Be?

Przykuwająca uwagę i wstrząsająca.
Marie Claire

Piękna wiwisekcja małżeństwa w kryzysie i współczesna Anna Karenina.
Glamour (UK)

Jill Alexander Essbaum – amerykańska poetka, pisarka i nauczycielka kreatywnego pisania na Uniwersytecie Kalifornijskim. Jej wiersze ukazały się między innymi w antologiach The Best American Poetry i The Best American Erotic Poems. Otrzymała również stypendium literackie w ramach National Endowment of the Arts (NEA) i nagrodę Bakeless Poetry Prize. Jest również współredaktorką gazety internetowej oraz blogerką.

Jill Alexander Essbaum
Kobieta na krawędzi
Przekład: Alina Siewior-Kuś
wydanie II
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 21 listopada 2018
 
 

Kobieta na krawędzi


wrzesień

1

Anna przeważnie była dobrą żoną.
Pociąg, którym jechała późnym popołudniem, najpierw szarpnął, potem zwolnił na zakręcie, by wreszcie wtoczyć się na Bahnhof Dietlikon trzydzieści minut po pełnej godzinie – jak zawsze. To nie jest porzekadło, ale niezbita prawda: szwajcarskie pociągi kursują punktualnie.
Pociąg S8 zaczynał w Pfäffikon, miasteczku oddalonym o trzydzieści kilometrów. Trasa pięła się wzdłuż Zürichsee z przystankami w Horgen na zachodnim brzegu jeziora, w Thalwil, w Kilchberg. Małe miasteczka, w których prowadzono małe życie. Od Pfäffikon pociąg zatrzymywał się szesnaście razy, nim docierał do Dietlikon, miasteczka, w którym Anna wiodła własne maleńkie życie. Tak oto przyziemny fakt w postaci kolejowego rozkładu jazdy kształtował codzienne plany Anny. Z Dietlikon nie jeździły do miasta autobusy, taksówki były drogie i niepraktyczne. Chociaż rodzina Benzów miała samochód, Anna z niego nie korzystała.
Nie zrobiła prawa jazdy.
Jej świat ściśle więc wyznaczały przyjazdy i odjazdy lokomotyw oraz gotowość Brunona, męża Anny, albo Ursuli, jej teściowej, do wożenia jej w miejsca, do których nie mogła dotrzeć autobusem czy na własnych nogach, chociaż te rzadko niosły ją tak daleko, jak by chciała. Szwajcarskie pociągi kursują jednak punktualnie i Anna radziła sobie, wywołując przy tym mało zamętu. Lubiła jazdę pociągiem; odnajdowała ukojenie w sposobie, w jaki się kołysał, pokonując kolejne kilometry.
Edith Hammer, także emigrantka, powiedziała kiedyś Annie, że szwajcarskie pociągi spóźniają się tylko z jednego powodu.
– Kiedy ktoś rzuci się pod koła.
Doktor Messerli zapytała Annę, czy kiedykolwiek rozważała samobójstwo lub próbowała odebrać sobie życie. Na pierwsze pytanie Anna odpowiedziała twierdząco, w przypadku drugiego poprosiła:
– Proszę zdefiniować „próbę”.
Doktor Messerli była drobną blondynką w nieokreślonym, acz późnym średnim wieku. Przyjmowała pacjentów w gabinecie przy Trittligasse, spokojnej brukowanej uliczce na zachód od zuryskiego muzeum sztuki. Studiowała psychiatrię w Ameryce, ale uprawnienia psychoanalityka zdobyła w Jung Institute w Küsnacht, dzielnicy położonej co najmniej siedem kilometrów dalej. Szwajcarka z urodzenia, doktor Messerli władała doskonałą, choć znaczoną silnym obcym akcentem angielszczyzną. Głoski w nosiły kostium v, a samogłoski były otwarte i wydłużone w paraboliczne łuki: Vhat dooo yooo sink, Anna?, pytała często (zwykle wtedy, gdy Anna była najmniej skłonna do ujawnienia swych przemyśleń).
W telewizji nadawano reklamę znanej szkoły językowej: dowódca okrętu marynarki wojennej prowadzi początkującego radiooperatora na stanowisko. W kilka sekund od rozpoczęcia wachty w głośniku rozlega się niewątpliwie amerykański głos: Mayday! Mayday! Can you hear us? We are sinking! We are sinking! Radiooperator nieruchomieje, ale zaraz nachyla się do mikrofonu i z niejakim wdziękiem odpowiada: Dis is dee Germ-ahn Coast Guard. Po czym pyta: Vhat are yooo sinking about?*
Anna nieodmiennie i nonszalancko wzruszała ramionami, po czym wypowiadała jedyne słowa, które wydawały się warte wypowiedzenia:
– Nie wiem.
Chociaż oczywiście niemal zawsze wiedziała.

* Chodzi o nierozróżnianie w wymowie głosek th i s, co w tym przypadku powoduje, że think, „myśleć”, brzmi tak samo jak sink, „tonąć”. Amerykański statek nadaje komunikat: „Czy nas słyszycie? Toniemy!”. Niemiecki radiooperator odpowiada: „O czym myślicie?”. [Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

To było dżdżyste popołudnie. Pogoda w Szwajcarii jest zmienna, aczkolwiek w kantonie zuryskim rzadko zaskakuje krańcowymi zjawiskami i z reguły nie we wrześniu. A teraz był wrzesień, ponieważ synowie Anny już wrócili do szkoły. Anna szła z dworca, wolno przemierzając karygodne pół kilometra głównej ulicy Dietlikon, przystając przy sklepowych witrynach, tu i tam po trochu odczekując. Postkoitalna euforia się rozwiała, Annie w dłoniach zostały tylko zwiotczałe lejce nudy. To nie było odczucie nowe. Często spadała na nią ta wlokąca się, obezwładniająca apatia. Na widok okularów u optyka ogarnęło ją zniechęcenie. Piramida homeopatycznych preparatów w aptece wywołała ziewnięcie. Kosz z przecenionymi ścierkami do naczyń koło sklepu SPAR znudził ją niemal śmiertelnie.
Nuda podobnie jak pociągi niosła Annę przez kolejne dni.
Czy to prawda?, pomyślała. Przecież to nie może być cała prawda. I nie była. Godzinę wcześniej Anna leżała naga, wilgotna i otwarta na łóżku nieznajomego w mieszkaniu w dzielnicy Niederdorf, cztery piętra nad zbiegającymi się do rynku alejami i wykładanymi kamieniami uliczkami, przy których w kioskach sprzedawano kebaby, a w bistrach serwowano fondue z ementalera.
Ta odrobina wstydu, którą wcześniej miałam, zniknęła, pomyślała Anna.

– Czy jest różnica pomiędzy wstydem a poczuciem winy? – zapytała Anna.
– Wstyd to wymuszenie psychiczne – odparła doktor Messerli. – Wstyd kłamie. Zawstydź kobietę, a uwierzy, że jest z gruntu zła, że z natury jest kryminalistką. Będzie miała pewność wyłącznie swoich błędów. Nigdy nie uda się jej przekonać, że jest inaczej.

Dochodziła trzecia po południu, kiedy Anna stanęła przed szkołą synów. Primarschule Dorf znajdowała się niedaleko rynku pomiędzy biblioteką a trzystuletnim domem. Miesiąc wcześniej w dzień święta narodowego Szwajcarii rynek był zatłoczony mieszkańcami jedzącymi kiełbaski i kołyszącymi się niczym pijacy do wtóru ludowych melodii granych przez zespół pod niebem jasnym od fajerwerków. Podczas manewrów wojskowych żołnierze parkowali ciężarówki z zapasami na stromych ukośnych uliczkach koło głównej fontanny, która w letnie dni pełna jest chlapiących się nagich dzieci, podczas gdy ich matki siedzą na okolicznych ławkach, czytając książki i jedząc jogurt. Bruno wypełnił obowiązek rezerwisty wiele lat temu, z tego doświadczenia pozostał mu tylko karabin w piwnicy. Co do Anny zaś, to nie lubiła książek w miękkich oprawach, a jeśli synowie chcieli popływać, zabierała ich na miejski basen.
Tamtego dnia na rynku panował niewielki ruch. Przed biblioteką rozmawiały trzy kobiety. Jedna pchała dziecięcy wózek, druga trzymała smycz, na której końcu dyszał owczarek niemiecki, trzecia stała z pustymi rękoma. Były matkami czekającymi na dzieci, młodszymi od Anny o co najmniej dziesięć lat. Wyglądały mlecznie i bujnie w miejscach, w których Anna czuła się zwarzona i zapadnięta. Na twarzach miały, myślała Anna, jaśniejącą lekkość istnienia, odprężenie, wrodzony blask.
Anna rzadko czuła się swobodnie we własnej skórze. Mam napięte rysy i trzydzieści siedem lat, pomyślała. Jestem sumą wszystkich swoich tików. Jedna z matek pomachała do niej i posłała szczery, jeśli nawet obowiązkowy uśmiech.

Tego nieznajomego poznała na kursie niemieckiego.
Anno, miałaś w ustach jego fiuta, przypomniała sobie. W gruncie rzeczy on wcale nie jest już nieznajomy. I nie był. Archie Sutherland, Szkot, emigrant i jak Anna uczący się języka. Anna Benz, ucząca się języka. To doktor Messerli zachęciła ją do zapisania się na kurs niemieckiego (a poprzez zwrot przerażającej ironii losu to Bruno nalegał, żeby poszła do psychoterapeuty: Mam dość tego twojego kurewskiego poczucia nieszczęścia, Anno. Idź i doprowadź się do porządku). Doktor Messerli wręczyła Annie rozkład zajęć i powiedziała:
– Pora, żebyś skierowała się na trajektorię, która zmusi cię do pełniejszego uczestnictwa w otaczającym cię świecie.
Afektowana przemowa psychoanalityczki, choć protekcjonalna, trafiła w sedno. Istotnie była pora.
A właściwie już minęła.
Na koniec wizyty po kolejnych znaczących namowach Anna się poddała i zgodziła na udział w kursie niemieckiego dla początkujących w Migros Klubschule; to był ten sam kurs, na który powinna się była zapisać, kiedy dziewięć lat wcześniej przyjechała do Szwajcarii – nieśmiała, pozbawiona przyjaciół i już rozpaczająca nad swoim losem.
Godzinę wcześniej Archie zawołał do Anny ze swojej kuchni: Napije się kawy? Herbaty? Coś do jedzenia? Czegoś potrzebuje? Czegokolwiek? Zupełnie niczego?
Anna ubrała się ostrożnie, jakby w szwy jej ubrania ktoś powtykał ciernie. Z ulicy dobiegały coraz głośniejsze krzyki dzieci wracających po przerwie na lunch do szkoły i głosy amerykańskich turystów narzekających na strome zbocze wzgórza, na którym zbudowano Grossmünster. Katedra to masywna budowla, średniowiecznie szara i jedyna w swoim rodzaju, z dwiema symetrycznymi wieżami wznoszącymi się na tle fasady i wystającymi ponad kopułę jak uszy czujnego zająca.
Albo rogi zdradzanego męża.

– Jaka jest różnica między potrzebą a pragnieniem?
– Pragniesz rzeczy pożądanej, acz nie niezbędnej. Potrzeba dotyczy rzeczy, bez której nie przetrwasz. Jeśli nie potrafisz bez czegoś żyć, nie przeżyjesz.

Zupełnie nic? Podobnie jak doktor Messerli, Archie mówił wspaniale akcentowanym angielskim, którego melodię tworzyły nie zmieniające kształt spółgłoski górnoalemańskiego, ale słowa równocześnie wzburzone i pękające. Oto falujące r, oto szereg samogłosek wpadających na siebie niczym ściśnięte, rozgrzane kowalskie miechy. Annę pociągali mężczyźni mówiący z akcentem. To zaśpiewowi nierodzimej angielszczyzny Brunona pozwoliła wsunąć kciuk i język za gumkę swoich majtek na pierwszej randce (udział w tym miała także Williamsbirnen Schnaps, wódka o smaku gruszki, którą oboje się zapijali). W młodości Anna śniła delikatne, wilgotne sny o mężczyznach, których pewnego dnia pokocha, mężczyznach, którzy pewnego dnia ją pokochają. Nadawała im imiona, ale wyposażała w niewyraźne, obce twarze: Michel, francuski rzeźbiarz z długimi, oklejonymi gliną palcami, Dimitri, zakrystian w cerkwi prawosławnej, którego skóra pachniała kamforą, posłonkiem, żywicą sandałowca i mirrą, Guillermo, kochanek z dłońmi matadora. Byli mężczyznami fantomowymi, wytworami dziewczęcej wyobraźni.
Ale stworzyła z nich całą międzynarodową armię. Wyszła za mąż za Szwajcara.
Jeśli nie potrafisz bez czegoś żyć, nie przeżyjesz. Chociaż doktor Messerli wysłała ją na kurs, Anna znała niemiecki na elementarnym poziomie. Radziła sobie. Ale jej niemiecki był godny uwagi jedynie dzięki temu, jak fatalnie o niego dbała i na jakie herkulesowe wysiłki musiała się zdobywać, żeby go użyć. Przez dziewięć lat radziła sobie jednak z podstawowymi kompetencjami. Anna kupowała znaczki u kobiety na poczcie, konsultowała niejednoznaczne objawy z lekarzami i farmaceutami, opisywała stylistom fryzurę, na jakiej jej zależy, targowała się na jarmarkach, prowadziła krótkie pogawędki z sąsiadami i przyjmowała parę sympatycznych, lecz upartych świadków Jehowy, którzy co miesiąc zjawiali się na jej progu z niemieckojęzyczną wersją „Strażnicy”. A także, choć o wiele rzadziej, udzielała wskazówek dotyczących topografii miasta, stosowała przepisy z programów kulinarnych, notowała, kiedy kominiarz szczegółowo opisywał ryzyko budowlane związane z kruszejącą zaprawą i zatkanymi przewodami, oraz ratowała się przed karą, gdy na żądanie konduktora nie była w stanie przedstawić ważnego biletu kolejowego.
Tylko że jej znajomość gramatyki i słownictwa była słaba, płynność mowy zdławiona, a idiomy i poprawna składnia całkowicie jej umykały. W miesiącu zdarzały się co najmniej dziesiątki sytuacji, kiedy wykonanie zadania przekazywała w ręce Brunona. To on załatwiał sprawy z miejscowymi władzami, on płacił ubezpieczenie, podatki, hipotekę. On wypełniał formularze potrzebne do uzyskania pozwolenia na pobyt dla Anny. I to Bruno zarządzał rodzinnymi finansami, ponieważ był zatrudniony jako menadżer średniego stopnia w Credit Suisse.
Anna nie miała nawet konta w banku.

Doktor Messerli zachęcała Annę do aktywniejszego udziału w rodzinnych sprawach.
– Powinnam – powiedziała Anna. – Naprawdę powinnam. – Nie była do końca pewna, czy wie, na czym polega praca Brunona.

Nie było żadnego powodu, dla którego Anna nie mogłaby dołączyć do matek rozmawiających na skwerze, nie istniała zabraniająca tego reguła, nic, co wykluczałoby ją z ich niezobowiązującej pogawędki. Dwie znała z widzenia, jedną z imienia i nazwiska: Claudia Zwygart, jej córka chodziła z Charlesem do klasy.
Anna do nich nie dołączyła.

W charakterze wyjaśnienia Anna podała następującą autocharakterystykę: Jestem nieśmiała i nie potrafię rozmawiać z nieznajomymi.
Doktor Messerli okazała współczucie.
– Obcokrajowcom trudno jest zaprzyjaźnić się ze Szwajcarami.
Problem sięgał głębiej niż nieznajomość niemieckiego, co samo w sobie było już problemem. Szwajcaria to kraj wyspowy, zamknięty w swoich granicach i od dwóch stuleci z wyboru neutralny. Lewą rękę wyciąga do uchodźców i poszukujących azylu, prawą chwyta świeżo wyprane pieniądze i nazistowskie złoto. (Niesprawiedliwe? Może i tak. Ale kiedy Anna była samotna, atakowała bez pardonu). Podobnie jak krajobraz, w którym osiedli, Szwajcarzy także są zamknięci. Z natury skłaniają się do izolacji, spiskują, by outsiderów trzymać na dystans poprzez przyjęcie nie jednego, dwóch lub trzech, ale czterech języków narodowych.
Oficjalna nazwa Szwajcarii jest piątym: Confoederatio Helvetica. Większość Szwajcarów mówi po niemiecku i w takim też języku mówi się w Zurychu. Chociaż ściśle rzecz biorąc, to nie jest niemiecki. Pisany niemiecki w Szwajcarii to standardowy podręcznikowy Hochdeutsch, ale Szwajcarzy mówią w Schwiizerdütsch, który wcale nie jest standardowy. Nie ma ustalonej ortografii. Nie istnieje klucz wymowy ani wspólne słownictwo. Każdy kanton ma swoją odmianę, a sam język wyskakuje z gardła niczym próbujący wydostać się na wolność zainfekowany migdał. To tylko drobna przesada. Dla ucha nie-Szwajcara brzmi to tak, jakby mówiący tworzył słowa z najdziwniejszych rytmów, najbardziej osobliwych urywanych spółgłosek, niezwykle niepokojących układów otwartych, smukłych samogłosek. Język ten opiera się wszelkim zewnętrznym próbom przyswojenia go sobie, ponieważ każde słowo to szybolet.
Anna posługiwała się absolutnym minimum Schwiizerdütsch.

 
Wesprzyj nas