Przenieś się do oazy spokoju i podziwiaj piękno zmiennych pór roku. “Rok w ogrodzie” to książka o tym, w jaki sposób piękno ogrodu i praca w nim może uczynić nasze życie pełniejszym.
Dan Pearson, ceniony brytyjski architekt pejzażu i zapalony ogrodnik, odkrywa rytmy i przyjemności roku w ogrodzie.
Porzuciwszy niewielki przydomowy ogródek w południowym Londynie na rzecz ośmiohektarowego gospodarstwa w hrabstwie Somerset, zachwyca się urodą szkieletów zimowego ogrodu, radosnym objawieniem się wiosny, mocnym zapachem lata oraz jesienną eksplozją kolorów.
Zaraźliwy entuzjazm autora tudzież bogactwo jego wiedzy przepełniają strony tej pasjonującej książki, która obfituje również w praktyczne wskazówki, jak zagospodarować własny kawałek ogrodu, niezależnie od tego, czy tworzy go kilka doniczek na parapecie okna w mieszkaniu w mieście czy spora połeć wiejskiego pola.
Pomagając nam odkryć przyrodę na nowo, zarówno te dziką, jak i tę udomowioną, lektura “Roku w ogrodzie” staje się doświadczeniem prowadzącym do głębokiej odnowy.
Rok w ogrodzie
Przekład: Witold Biliński
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 16 stycznia 2019
Rok w ogrodzie
WPROWADZENIE
Spojrzenie w przeszłość na niemal dziesięć lat pisania dla „Observera” i na moją działalność w ogrodzie wyrażoną w słowach było ciekawym doświadczeniem. Podczas tej dekady moje ogrodnicze życie zmieniło się w wyniku przeprowadzki z Londynu, gdzie przez piętnaście lat prowadziłem wydłużony, ogrodzony ogród w dzielnicy Peckham, do Hillside, ośmiohektarowego gospodarstwa w hrabstwie Somerset. W Londynie stworzyłem świat, który zapewnił mi ciche schronienie wśród zgiełku. Tu, w Hillside, granice są odległe i oko może przemierzać duże odległości. Przeprowadzka ta była chyba największą zmianą w moim życiu, gdy mowa o ogrodnictwie, lecz niezbędną i nieuniknioną. Chciałem poczuć się kimś mniejszym i w bardziej ograniczonym stopniu panującym nad swoim środowiskiem, potrzebowałem też stworzenia nowego sposobu prowadzenia ogrodu, który umożliwiłby mi zbliżenie się do wsi i jej rytmów. Przenosiny – których potrzebę najlepiej wyraził jeden z moich przyjaciół, przyrównując moje londyńskie życie do egzystencji w doniczce – były również częścią procesu, na który każdy ogrodnik godzi się, gdy decyduje się zaangażować w ogrodnictwo. Nie ma innego wyjścia, trzeba ewoluować, bo ogród nigdy nie pozostaje statyczny i inspiruje do dotrzymywania mu kroku i rozwijania się.
Pisanie pomogło mi skupić się na podróży przez tę dziedzinę. Choć artykuły w tym zbiorze wybrano z całej dekady obserwacji i z różnych miejsc, dobrano je w taki sposób, by objęły dwanaście miesięcy roku, tak aby zmiany pór roku – oraz miejsc – znalazły swoje odzwierciedlenie w przemyśleniach i działaniach. Jedną z ogromnych przyjemności płynących z całorocznej pracy w ogrodzie jest fakt, że miejsce to zmusza człowieka do zwracania uwagi na to, co dzieje się tu i teraz. Choć każdy tydzień różni się od następnego, można mówić o pewnej powtarzalności: pewne i nieuchronne są wiosenne kwitnienie oraz jesienna eksplozja owoców. Doświadczenie jednego roku jest jak towarzyszący mu rozwój roślin. Buduje się, nawarstwia i wzbogaca.
Moja własna ścieżka jako ogrodnika została wytyczona, gdy miałem mniej więcej pięć lat, kiedy to razem z ojcem budowałem w sadzie staw. Był to prostokąt o długości zaledwie kilku metrów, ale sadząc tam rośliny i obserwując ewolucję przez wodną soczewkę, odkryłem alchemię kryjącą się w dbaniu o żywe istoty oraz nagrodę płynącą z tego procesu pielęgnacji. Niektórzy opisują to jako „zielone palce”, ale dla mnie ogrodnictwo stanowi spójne połączenie umiejętności, w których tak naprawdę nie ma niczego tajemniczego. Jest to umiejętność obserwowania i zauważania potrzeb rośliny (lub ich grupy) oraz reagowania na te potrzeby. Z upływem czasu i wraz z trwaniem tego procesu stajemy się jako ogrodnicy mądrzejsi i bardziej pewni siebie. Zauważamy, że można łamać zasady, a nawet tworzyć własne. Ewoluujemy, pozwalamy sobie na odrobinę szaleństwa, uczymy się porządku albo bardziej akceptujemy naturę chwastów.
Uważam, że dzięki temu, iż zacząłem tak wcześnie, miałem fory i więcej szczęścia niż większość innych ogrodników, ponieważ dorastałem pomiędzy ludźmi zafascynowanych ogrodami i pełnych entuzjazmu dla wszystkiego, co rośnie. Moja matka, która wychowywała się na plebaniach i której ojciec uprawiał warzywa, by wyżywić rodzinę w czasie wojny, pielęgnowała nasz kuchenny ogródek. Ojciec uprawiał kwiaty i choć nie nazwałbym go ogrodnikiem instynktownym, miał świetne oko. Lubił też zabawę kolorami, nigdy się ich nie bał; spędzaliśmy całe godziny, porównując notatki podczas pracy na umieszczonych po obu stronach ścieżki dwóch rabatkach, z których jedna należała do mnie, a druga do niego. Tak było bezpieczniej, bo już wtedy kochałem rośliny i byłem zachłanny na każdy kawałek ziemi, z radością przejąłbym więc również jego teren.
Ogromny wpływ wywarła na mnie też nasza sąsiadka Geraldine. Była urodzoną naturalistką, lecz przez całe życie z pasją uprawiała ogród, który dla mnie był zawsze otwarty. Ogród prowadziła na dziko, szybko nauczyłem się od niej, że chwast to jedynie roślina rosnąca w niewłaściwym miejscu. Nigdy nie dyskryminowała roślin w ten sposób, a chwasty były równie mile widziane w jej ogrodzie jak wybrane gatunki. Z każdym wiązała się fascynująca historia o jego pochodzeniu: tak jak w wypadku szachownicy pirenejskiej Fritillaria pyrenaica, którą zebrała podczas jednej z podróży w Pireneje, zawinęła w wilgotną gazetę, umieściła w bagażniku samochodu i wyruszyła w długą podróż do domu. W swoim ogrodzie rozchylała chwasty jak zasłony, by pokazać zebrane skarby, a potem opowiadać historie. Choć w ogrodzie Royal Horticultural Society w Wisley uczyli mnie czegoś kompletnie innego (i wkrótce zaszczepili we mnie zupełnie inny zestaw zasad), jej wpływ otworzył mi oczy na nieostrą granicę między światem ogrodu a otaczającą go dziką naturą. W późnym wieku nastoletnim to właśnie opowieści Geraldine skłoniły mnie do podróży w celu oglądania roślin w dzikim środowisku. Jej historie były inspiracją, ale dopiero wtedy, gdy zobaczyłem rośliny żyjące w swoim naturalnym otoczeniu, wszystko trafiło na właściwe miejsce.
To dzięki mojej matce, którą zawsze inspirowały wyzwania, nasza rodzina przeprowadziła się do domu z półhektarowym zapomnianym ogrodem. Zadanie zajmowania się domem i ogrodem przerosło mieszkającą w Hill Cottage staruszkę. W połowie lat siedemdziesiątych, kiedy kupiliśmy tę posiadłość, ogród nie istniał już od kilku dekad. Z komina domku wyrastały drzewa, a pnącza akebii wślizgnęły się pod oblicówkę i oplatały meble. Przeprowadziliśmy się tam, kiedy miałem dziesięć lat, i spędziłem tam kolejne siedem, aż do opuszczenia domu, oczyszczając ogród i odkrywając skarby zanurzone w podszycie. To właśnie tam nauczyłem się prowadzić ogród w zgodzie z naturą, a nie przeciwko niej. Sadziliśmy rośliny w miarę oczyszczania terenu, dysponując ograniczonymi zasobami energii, bo musieliśmy wciąż bronić się przed dziczą, która chciała nas pochłonąć.
W wieku dziesięciu lat byłem dzieckiem o bardzo konkretnych zainteresowaniach. Gdy koledzy z klasy czytali Enid Blyton i Alana Garnera, ja przeglądałem katalogi roślin, mój cały świat zamykał się w ogrodzie. Rozpocząłem (lecz nigdy nie skończyłem) tworzenie ilustrowanej książki o Hill Cottage. Prowadziłem dzienniki ze szkicami i rysunkami roślin i ich kombinacji, które mnie inspirowały. Katalogi Beth Chatto stanowiły prawdziwy raj pełen opisów i anegdot. W szkole kryłem się z tym, bo wiedziałem, że zaangażowanie w hobby, które uważano za domenę starszej generacji, mogło wydawać się dziwaczne.
Joan Wiggins, moja ówczesna nauczycielka angielskiego, starała się skłonić mnie do poszerzenia biblioteki i to właśnie jej dziękuję za pokazanie mi związku między słowami, roślinami i procesem rośnięcia. Zachęcała mnie do pisania, co ostatecznie zaowocowało szeregiem opowieści o dzikiej przyrodzie, w której żyjemy, i naturalnym świecie, który był moim domem. Zanim skończyłem trzynaście lat, wprowadziła mnie do świata książek Christophera Lloyda i poczułem głód słowa pisanego oraz pragnienie poznania wielkiego świata ogrodów, o którym czytałem. Słowa Christophera pochodziły oczywiście z rzeczywistego miejsca i dziesięcioleci doświadczenia. Później, gdy wraz z ojcem odwiedziłem jego ogród, Great Dixter, zakochałem się w nim. Gdy stałem pod janowcem Genista aetnensis, tak plastycznie opisywanym, opowieści i moje wyobrażenia zeszły się ze sobą i połączyły. Napisałem do Christophera jako nastolatek, a on oprowadził mnie po swoich łąkach. Był to człowiek świadomy znaczenia dzielenia się doświadczeniami. Później zacząłem czytać prace Vity Sackville-West, której ogród był wówczas w rękach jej ogrodników. Choć stał się czymś zupełnie innym – przycięty tam, gdzie kiedyś był bujny, i schludny, gdzie wcześniej prawdopodobnie był niechlujny – w jej pisaniu wciąż czuło się jego romantyczną atmosferę. Nigdy nie marzyłem o tym, że pewnego dnia zajmę jej miejsce, pisząc dla „Observera”.
Czas, który dziś spędzam na pielęgnacji ogrodów, cenię i starannie chronię. Ogród to miejsce, w którym mogę się zagubić tak jak wtedy, gdy byłem dzieckiem, nie bacząc na upływ czasu, przez co dwie godziny bez trudu rozciągały się na całe popołudnie lub nawet dłużej. Jest to pewnego rodzaju sanktuarium – takie, które pozwala mi łączyć przeżycia duchowe z czysto fizycznymi. To miejsce, które uwalnia jasność myśli. Prawda jest taka, że odkrywanie i rozczarowania to często lepsza nauka niż zachwyt, który łatwo się zapomina. Wszystko to jest częścią ewolucji, rozwoju i wzbogacenia, płynących z robienia i patrzenia. A pisanie pomaga wyrazić to słowami.
Jako dorosły stwierdziłem, że pisanie i prowadzenie ogrodu nierozerwalnie się ze sobą łączą. Przeznaczam na pisanie jeden dzień w tygodniu, a często zaczyna się on od spaceru do miejsca, o którym chcę opowiedzieć. Wcześniej uważałem to za odkładanie na później, ale stracona godzina lub dwie, gdy czasem zaabsorbuje mnie zadanie, którego nie planowałem, to część rytuału. Właśnie wtedy moje pomysły nabierają kształtu i znajduję podstawę, na której mogę się oprzeć. Zebrany bukiecik daje mi szansę opisania czegoś w najdrobniejszych szczegółach. Drugą metodą, którą stosuję, by przelać coś na papier, jest robienie notatek w zeszycie.
Myśli, które powstają w moje głowie przy pracy w ogrodzie, rodzą się z powtarzalnych zadań i również mogą wydawać się powtarzalne. Jednak w miarę przemijania kolejnych lat stają się coraz bogatsze. W pisaniu lubię definiowanie procesu prowadzenia ogrodu, przemienianie doświadczeń w słowa. Niektóre przemyślenia prowadzą do konkretnych, satysfakcjonujących wniosków, jednak inne są równie ciekawe dzięki temu, że pozostają płynne. Tekst może skupiać się na kolorze, na uczuciu lub miejscu. Może chwytać moment, który zdarzy się niewątpliwie tylko raz, doskonałość istniejącą jedynie przez kilka minut, a potem przemijającą: doświadczenie stania pod wiśnią, gdy otwierają się pierwsze kwiaty, lub rozkoszowania się zapachem samotnej lilii.
Pisanie pomaga mi zachować wszystkie te doświadczenia w żywej pamięci. Mam nadzieję, że niektóre z moich myśli zainspirują czytelnika – czy to do puszczenia wodzy wyobraźni, czy do pobrudzenia sobie rąk i zapoczątkowania rozwoju, który płynie z samodzielnego robienia i odkrywania. Pisząc te artykuły, odczuwałem również – cudowną – odpowiedzialność za podzielenie się swoim niekończącym się procesem i oświeceniem z tobą, czytelniku.
STYCZEŃ
Pierwszy miesiąc roku jest najciemniejszy, można więc pomyśleć, że w ogrodzie panuje wówczas zupełna stagnacja, jednak styczeń nie jest miesiącem, w którym wszystko zamiera. Dzięki naszemu łagodnemu klimatowi w ogrodzie zawsze dzieje się coś, co nas do niego przyciąga.
Listowie ziarnopłonu wiosennego przy nagiej ziemi, aromat oczaru wirginijskiego: wszystko to przykuwa uwagę i pozornie zagarnia całą przestrzeń dla siebie; spójrz jednak raz jeszcze, a zobaczysz, jak intrygujący jest wtedy ogród. Niskie, ukośne promienie słońca oświetlają torebki nasienne z poprzedniego sezonu, a szkielety roślin tworzą przepiękną konstrukcję dla szronu, jeśli tak jak ja pozwolisz im pozostać na miejscu, wierząc, że dobrze jest dać ogrodowi przejść pełen cykl.
Kocham nasze cztery pory roku, a zimy nigdy nie należy się obawiać, bo właśnie wtedy mamy czas na przemyślenia. Nie ma obłędu, który zawsze wiąże się z sezonem wzrostu, można rozglądać się wokół i chłonąć otoczenie, nie mając wciąż przed oczami długiej na metr listy zadań do wykonania. W nagich gałęziach ujrzysz wtedy strukturę i historię drzewa, zobaczysz też rośliny gotowe do zimowego cięcia. Pogódź się z zimowym tempem pracy i wykorzystaj ten czas na zaplanowanie odświeżenia i ożywienia ogrodu. Zadania określają tempo sezonu – choć mamy jeszcze kilka tygodni na zmiany i poprawki, w styczniu jest czas na cieszenie się zimowym ogrodem.
1 stycznia, Hillside
POLA MARZEŃ
Nad ziemią w chłodzie i słabym świetle stycznia ogród jest najcichszy. Rdzawe aksamitne pączki oczaru wciąż czekają na pęknięcie, a kotki na leszczynie, choć są już ukształtowane, pozostają zaciśnięte w oczekiwaniu. Nawet śnieżyczki niewiele wystają nad ziemię i po raz pierwszy od wieków czuję, że mam czas na myślenie.
Rozumiem teraz, co miała na myśli moja sąsiadka, mówiąc, że cieszy się na wolniejsze tempo zimy, bo sezon wegetacyjny zawsze jest szalony: po wiosennej przemianie krążenie soków i bujny wzrost zdają się nigdy nie słabnąć. Głód i wyczerpanie uświadamiały mi ostatecznie, że czasami pracowałem przez cały dzień, nigdy nie robiąc przerw na przyjrzenie się otoczeniu.
Teraz, gdy chwasty pozostają w zastoju, mogę pozwolić sobie na ten luksus, zaniedbując na trochę kuchenny ogródek i ruszając w dół strumienia odcinkiem, który ciągnie się wzdłuż granicy posesji. Stąd mogę spoglądać na zbocza, gdzie kiedyś będzie ogród, i spacerować wśród tego, co udało mi się osiągnąć w pierwszym roku. Straciłem tylko dwie z czterystu roślin żywopłotowych i drzewek, które zasadziłem ostatniej zimy – zadaję sobie pytanie, czy zawdzięczam to dobroczynnemu wpływowi grzybów mikoryzowych w odżywce Rootgrow, którą dodałem przy sadzeniu, czy to właśnie ona przeprowadziła rośliny przez wiosenną suszę. Nowo zasadzone drzewka owocowe również doszły do siebie po ogołoceniu z liści przez owce. Ich gotowość do powrotu sugeruje, że mają już dobrze rozwinięty system korzeniowy. W tym roku eksperymentowałem również z zaniechaniem dokładania obornika i kompostu do dołków pod drzewa i krzewy. Dziś uważa się, że o ile gleba jest w dobrej kondycji, lepiej jest nie dawać roślinom fałszywej przewagi na początku, ponieważ przekarmione mogą odmówić wychodzenia poza „strefę komfortu” dołka. Wciąż wiem, jak ważne jest poprawienie właściwości gleby, jeśli jest wyjałowiona lub słabo odwadniana, ale dziś po prostu dodaję rootgrow.
W czerwcu widziałem jaskrawość pozłotki kalifornijskiej (Eschscholzia californica) na łąkach po drugiej stronie doliny i zakochałem się na zabój w lnie wielkokwiatowym Linum grandiflorum „Rubrum”. Czerwony len tańczył na swoich cieniutkich łodyżkach, każdy kwiat miał ciemniejszą obwódkę na krawędzi płatków. Zastanawiam się, jak ta samosiewna mieszkanka poradzi sobie w tym roku, bo siewki pozłotki już znalazły sobie drogę przez pęknięcia w podwórzu, zmiękczając surowość położonego przez gospodarza betonu.
Zasieję nasiona zebrane z lnu i zrobię parę eksperymentalnych mieszanek z selerowatymi, takimi jak cudownie koronkowe Orlaya grandiflora. Połączę je z ozdobnymi makami, kąkolem „Ocean Pearl” i wielkimi dmuchawcami kozibrodu Tragopogon, aby stworzyć nową paletę na nadchodzący rok.
Przed nami sezon sadzenia, a co może być właściwsze w nowym roku niż sadzenie drzew? Zamówiłem Malus, by uzupełnić kwitnące skupiska dzikich jabłoni na zboczach za nami. Jabłoń transitoria Malus transitoria ma filigranowe liście i drobniutkie złote owoce i wygląda przy tym nieco dziko, podczas gdy M. hupehensis, jabłoń hubejska z Chin, jest bardziej ozdobna i może rosnąć bliżej domu. Ten chiński gatunek jest chyba jedną z najlepszych dzikich jabłoni, tworzy w młodości proste drzewo, by w średnim wieku łagodnie rozrastać się na boki. Kwiaty przecudownie pachną, a gałęzie są pełne ciemnoczerwonych owoców.
To właściwy czas na zastanowienie się nad dokładnym rozmieszczeniem nowych nasadzeń, aby miały odpowiednio dużo miejsca na podróż do dojrzałości. Zazwyczaj sadzę więcej, niż potrzebuję, by roślinki mogły chronić się nawzajem w młodym wieku, jednak później będę musiał okazać się zwolennikiem surowej dyscypliny i przerzedzać je, by nie szkodziły sobie nawzajem.
Dziś mogę pozwolić sobie na rozważanie takich dylematów, nie minie jednak wiele czasu, a śnieżyczki dadzą nam znać, że okres odpoczynku mamy już za sobą.